Czerwony testament/Część druga/XLVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Paweł po tem co usłyszał stał się innym zupełnie człowiekiem.
„Marta jest wychowanką doktora Thompsona!... powtarzał sobie ze wrastającą radością. To dopiero szczęście dla mnie prawdziwe!...
„Boże drogi!... jak to nieraz przypadek cudownie składa wszystko...
„Wczoraj, kiedy byłem z ojcem u doktora, była tam Marta także, a ja drżałem z obawy, że jej nigdy nie zobaczę! O! gdybym był wiedział!... — Ale niedługo będę znów przecie w pałacu przy ulicy de Miromesnil... zobaczę ją... będę jej mógł powiedzieć, że ją kocham... będę mógł ją błagać aby mi była wzajemną... — Dla czegóż miałaby mnie odrzucić, jeżeli jest wolą?...
„Co za głupstwo zrobiłem, że odmówiłem zaproszeniu na wieczór, na który wzywał nas doktor!... — Dzisiaj wszystko się zmieniło... Pójdę na pewno i ojciec pójść musi zemną... Życzę sobie ażeby poznał Martę, ażeby pokochał moję wybranę!...
„Zapewne powróci dziś wieczorem... obiecał mi to prawie. Jakże się cieszy, gdy mnie zobaczy promieniejącego radością!... jakże się zdziwi, gdy mu powiem: Nie szukaj już jej mój ojcze... ja ją już odnalazłem!... Wiem gdzie się znajduje Marta!... Ten od którego zależy, interesuje się mojem zdrowiem i mojem życiem i nie odmówi mi ręki swej pupilki, gdy się dowie, że bez niej żyć nie mogę!..
Syn Rajmunda, miał na prawdę minę człowieka, któremu szczęście — szczęście nagłe i niespodziewane — zawróciło najzupełniej w głowie. Rozprawiał głośno — śmiał się i śpiewał.
Uspokoiwszy się po pewnym czasie, zabrał się do wędki, gdy doleciał go znowu głos dobrze znany.
Był to głos Magdaleny.
Stała ona nad brzegiem po drugiej stronie rzeki.
— Zaraz jade!... odpowiedział Paweł chwytając wiosła w rękę.
— Czy Fabian przyjechał? — zapytał przybijając.
— Nie, mój pieszczochu... odpowiedziała wierna służąca.
— Po co mnie zatem wołasz?...
— Ażeby ci oddać depeszę, którą przyniesiono.
— Depeszę?... od kogo?...
— Od ojca. Do mnie była zaadresowana więc ją otworzyłam.
— Paweł zmarszczył brwi.
— Więc ojciec nie powróci? — mruknął...
— Nie, zmuszony jest dziś zaraz wyjechać w objazd...
— W chwili kiedy jestem taki szczęśliwy! — pomyślał młody człowiek. — Przeklęta podróż!...
Wziął depesze i zaczął czytać.
— Doprawdy — mówił, ta podróż gniewa mnie i to bardzo, bo pozbawia mnie obecności ojca, ale po co brać tragicznie to co jest tylko małem może nieporozumieniem... Fabian przyjedzie... niechże zastanie twarze wesołe — zatrzymam go i będę się starał zabawić jak najlepiej.
Magdalena patrzyła na Pawła zdziwiona. Zmiana jaka w nim zaszła tak nagle uderzyła ją naturalnie.
— Co to jest kochany chłopcze? — pytała. — Gdy wychodziłeś z domu po wyjeździe ojca, byłeś przygnębiony, smutny, a teraz masz znowu minę taką wesołą.
— A, bo się dobrej dowiedziałem nowiny...
— Tutaj?
— A tutaj.
— Widziałeś się z kim?...
— A widziałem...
— Czy można się będzie dowiedzieć co to za nowina?
— Zapewne, ale nie zaraz. — Tymczasem poprzestań na zapewnieniu, że się czuję bardzo szczęśliwym... że za miesiąc będę jak najzdrowszym, i że ci przynoszę na obiad dla mojego przyjaciela Fabiana, przepyszną co się nazywa rybę olbrzymiego karpia, jakiego bodaj nigdy dotąd nie widziałaś...
— Jeżeli jest naprawdę taki piękny, to go podam w szarym sosie... odrzekła Magdalena, a po cichu szepnęła sama do siebie:
— Z kimże on tu się widział u licha?….. Czego się dowiedział?... o jakiej mówi nowinie?.. No, ale mniejsza oto — kiedy jest wesoły i zdaje się być zdrowym... to głupstwo reszta.
— Jak się masz rybaku?... odezwał się w tej chwili głos jakiś wesoły.
Paweł odwrócił się pośpiesznie.
Fabian, którego restaurator z wyspy przewiózł przez Marnę, zbliżał się wielkiami krokami.
— Jak się masz rybaku?... zawołał po raz drugi ze śmiechem, a za chwilę obaj przyjaciele ściskali się czule za ręce.
∗
∗ ∗ |
Jakób Lagarde, albo raczej doktór Thompson, wyszedłszy z hotelu Chatelux wsiadł do powozu.
— Ulica Cherche-Midi Nr. 52 rzekł do stangreta.
Krótki dystans z ulicy Tourniere na ulice Charche-Midi, został bardzo prędko przebyty.
Nieruchomość oznaczona Nr. 52 był to dom duży pięcio-piętrowy, mający na każdem piętrze po dwa mieszkania dosyć obszerne.
Jakób wysiadł z powozu, przeszedł bramę i skierował się ku mieszkania odźwiernego.
Zastał w niem tylko dziewczynkę siedmio czy ośmioletnią, zabawiającą się lalką.
— Co pan sobie życzy? — zapytało dziecko doktora, przybierając minę kobiety dorosłej.
— Czy tu mieszka pani Labarre?
— Tu... na drugiem piętrze... drzwi na wprost schodów...
— Dziękuję ci kochaneczko.
Jakób wszedł na schody.
Przybywszy na drugie piętro, zadzwonił do drzwi pomalowanych na kolor mahoniowy. Otworzyła mu zaraz służąca.
— Czy tutaj mieszka pani Labarre, powtórzył.
— Tak... tutaj proszę pana, pani jest w domu, ale wychodzi zaraz...
— Proszę jej podać tę kartę, bo chciałbym się zobaczyć koniecznie...
— Proszę, niech pan wejdzie...
Służąca wprowadziła gościa do przedpokoju, wzięła bilet i udała się do swojej pani.
Powróciła ponownie w tej chwili.
— Pani czeka na pana... rzekła otwierając drzwi od salonu, gdzie pani Labarre zupełnie już gotowa do wyjścia, bo w kapeluszu i rękawiczkach, czekała na przybyłego.
Podeszła żywo naprzeciw Jakóba.
— To pan kochany doktorze! —wykrzyknęła podając mu obie ręce! — Jakiej przyczynie zawdzięczyć mam przyjemną twoją wizytę?...
— A czyż chęć zobaczenia pani nie jest dostatecznym powodem?...
— Komplimencista z pana!-odparła pani Labarre — ale gotowabym uwierzyć panu, gdybym sądziła po sobie... Wizyta pańska sprawia mi przyjemność prawdziwa... Chodź doktorze, chodź i siadaj tu oto... przy mnie...
I podstarzała wdówka mizdrząc się więcej niż zwykle, poprowadziła doktora do kanapki i posadziła obok siebie, nie siląc się wcale oswobodzić ręki, którą ujął Jakób przy powitaniu.
— Teraz porozmawiajmy poważnie... Chęć zobaczenia mnie nie jest prostą rzeczą, jedynym celem wizyty pańskiej.
— Rzeczywiście, że jest cel inny...
— Jakiż to ten cel inny?
— Chciałem pomówić z panią o jej synu, dać pani dobrą radę... Ale najprzód pozwól pani, że jej zrobię pewne wyznanie...
— Wyznanie?... powtórzyła wdowa Laborre, odgrywając z kokieteryą wielkie ździwienie — jakie wyznanie?
— Pierwszy raz wczoraj dopiero co prawda, spotkaliśmy się ze sobą, ale cóż robić, kiedy od tej pierwszej chwili (co zresztą nie bywa rzeczą tak znów bar.dzo wyjątkową), poczułem prawdziwą i to głęboką sympatyę, i dla pani i dla jej syna...
— Doskonale umieściłeś tę sympatyę, kochany konsyliarzu, bo i my pokochaliśmy cię od razu — przerwała pani Labarre.
— Odczułem to, łaskawa pani, i z tego właśnie powodu postanowiłem pomówić z nią o jej dziecku... i o pani samej także... jeżeli naturalnie pozwolisz pani mówić mi jak przyjacielowi...
— Czy pozwolę panu.. kochany doktorze?... Chyba że nie wątpisz o tem ani żartem chociażby!.. Ale przedewszystkiem, proszę pana, pozwól mi się pan wytłómaczyć?...
— Wytłumaczyć?... A to z czego kochana pani?...
— Z powodu właśnie wczorajszego naszego spotkania potrzebuję słów kilka powiedzieć...
Nie przypuszczam naturalnie aby sposób w jaki mnie mój syn przedstawił panu wczoraj, mógł mi zjednać niekorzystną u pana opinie?...
— Ależ, proszę pani! — przerwał Jakób Lagarde.
— Pozwól mi skończyć doktorze!.. Mój syn był bardzo względem mnie surowym i wcale bym się nie dziwiła gdybyś pan nabrał podejrzenia, że muszę być nie zabardzo dobrą dla niego matką...
— Niech mnie Bóg zachowa i broni, kochana pani, nic podobnego wcale mi w głowie nie postało...
— Czy naprawdę?...
— Przysięgam kochanej pani... a zresztą dam zaraz niezbite tego dowody.
Znajdzie je pani w pewnej poradzie jaką bym pragnął udzielić pani...
— Jakaż to rada?...
— W tej chwili poznasz ją pani...
— Dowie się pani za chwilę... Wczoraj byłem w stanie osądzić położenie, w jakiem się pani znajduje, osądzić syna pani i zostałem żdziwiony... zaniepokojony... przestraszony!..
— Przestraszony? — powtórzyła pani Labarre słodziutko... Więc sąd pański wypadł widocznie dla biednego mego Rénego bardzo surowo?...
— Tak pani... natura to samowolna, egzaltowana... gwałtowna...
— Niestety!
— Jest to ciągnął Jakób — młodzieniec w którym dziś drzemią namiętności, ale przyjdzie czas, że wybuchną s niepohamowaną gwałtownością... Gdy wybuch tego wulkanu nastąpi, nic go nie będzie w stanie ani powstrzymać, ani zmitygować, a lawa z tego wulkanu zniszczy i spali wszystko do okoła siebie...
— Przerażasz mnie doktorze...Czy jednak nie przesadzasz czasami?
— Widzę rzeczy tak jak są…..
— Réné jest więc silniejszego zdrowia, aniżeli przypuszczałeś?
— Nie... jest chory... bardzo nawet chory, a choroba ta podniecana namiętnościami i gwałtownością, może go za brać raptownie... Domyśliłem się otóż, że pani bardzo zależy tymczasem na przedłużeniu tego życia... Czy się myle czy nie?...
— Nie.... Syn mój ma odziedziczy ćmajątek, któryby pozwolił mi się na reszcie wydobyć z nędznego położenia, Iw jakim wegetuje...
Dla zapewnienia mu szczęścia i zapewnienia sobie użytkowania z tej fortuny, powzięłam postanowienie, oddania go do seminaryum.
— Ależ ten majątek, jest albo zupełnie straconym, albo bardzo zagrożonym wobec faktu, że testament hrabiego de Thonnerieux skradziono...
— Tak, ale wszystko jest na świecie możebnem... to co zginęło, odnaleźć się jeszcze może.
— Prawda.
— Otóż potrzeba jest, aby René żył koniecznie.
— Będzie żył, bo go uleczę, ale uzdrawiając go, wrócę mu albo raczej dam mu siłę i energią, których mu dzisiaj brakuje... Z tą enegią i z tą siłą przyjdzie ochota do wszelkich zabaw, pragnienie wszelkich rozkoszy... Syn pani potrzebować będzie pieniędzy dla zadowolenia swoich namiętności i z pewnością zagarnie w ręce swoje majątek, o którym pani tak marzy.
— Jestem wszak naturalną opiekunką mego dziecka.
— Dzisiaj, kiedy nic nie posiada, aleć wtedy dopiero, gdy dojdzie do pełnoletności i obejmie w posiadanie legata pana de Thonnerieux, jeżeli się testament odnajdzie.
— Nie będzie śmiał odmówić mi mojej części...
— Iluzya to szanowna pani!,.. Ośmieli się on na wszystko, bo wcale nie kocha pani... — Mówiłaś mi, że jest egoistą... a nie usiłowałaś zresztą zdobyć jego przywiązania... Jego całem dążeniem, dojście do niezależności, a pani od dzieciństwa trzymałaś go w ciężkiem jarzmie.
— Dla jego dobra wyłącznie...
— Zgadzam się na to... — rzekł z u śmiechem Jakób — ale powiedz że mu to pani i chciej, aby uwierzył!...
— Cóż więc należy zrobić?...
— Trzymać się ślepo rady, jaką chcę pani udzielić...
— Pójdę za nią bezwzględnie, jakąkolwiek będzie!...
— Przypuszczamy, że testament hrabiego de Theuuereaix może się odnaleźć, że syn pani otrzyma swój legat. Pani lubisz egzystencyę wygodną i łatwa... trzeba się więc mieć na baczności przeciwko egzystencyj, bardzo ciasnej, biednej prawie.
— Jednem sposobem.
— René gdyby został bogatym nie udzieliłby pani ani cząstki ze swojego bogactwa jestem przekonany... pewny prawie... Wszystko chciałby zagarnąć dla siebie! Jedyny sposób uniknięcia tych ewentualności, to układ z tym egoistą...
— Układ?... Cóż to może być za układ?
Zanim pani na to odpowiem, pozwól mi pani zadać sabie jedno pytanie. Czy po wyjściu odemnie nie miałaś pani żadnej rozmowy z synem?
— Przeciwnie miałam i to bardzo burzliwą nawet….. wymawiałam Renemu, jego zachowanie się względem mnie u pana...
— Cóż wynikło z tych wymówek?
— Nieszczęśliwy chłopiec... uniósł się gwałtownie i oświadczył mi, że mu się sprzykrzyło to jego niewolnictwo, że zrywa swój ciężki łańcuch i postanawia podróżować przez rok, a następnie powrócić do Paryża, ażeby się zapisać na adwokata.
— Cóżeś mu pani powiedziała na to?...
— Że nie byłabym w stanie zadowolnić jego kaprysów dla kilka przyczyn, a przedewszystkiem, że mi nie pozwalał na to niezmiernie skromny mój majątek...
— A on wtedy?
— Zażądał odemnie części swojej majątku ojca...