Czerwony testament/Część druga/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pośród łąki, ciągnącej się na jakie co najmniej trzysta metrów, stało pięć czy sześć szycht drzewnych.
Pod jedną z takich szycht, jakiś człowiek łowił ryby na wędkę.
Zwrócony tyłem do Pawła nie zważał on wcale na to, co tam się po za nim działo.
Rybakowi nie wiodło się wcale.
Ryby zupełnie mu nie brały.
Zniecierpliwiony tem nareszcie, wyciągnął wędkę z wody, położył ją na szychocie, podniósł się i pogwizdując, zaczął skręcać papierosa.
Paweł, pogrążony w swojej zadumie z oczami w Petit-Castel wlepionemi, nic nie widział i nic nie słyszał.
Ale ocknął się nareszcie ze swych kontemplacyj, gdy w pobliżu imię jego wymówiono.
Zwrócił się wtedy w stronę szychty i spostrzegł Julka Boulenois nazywanego zazwyczaj La Fouine, który, odwróciwszy się dla zapalenia papierosa dojrzał go i poznał.
— Co to, co to, panie Pawle — wołał La Fouine. Jesteś pan tu i bez wędki w ręku, a to znowu do czego podobne?...
— A no, bez wędki istotnie... odpowiedział Paweł.
— I dla czegoż to u licha?...
— Znudziło mi się łapanie.
— Ho! ho!... to zupełnie niepodobne do prawdy!... zawołał młody chłopak wdrapując się na łąkę, aby pójść uścisnąć rękę syna Rajmunda. Jakto pan, który zdajesz się być takim stałym w swoich zamiarach, pan, z którego ja byłem dumny, jako z ucznia, pan, który powiadałeś, że przekładasz wędkę nad wszelkie przyjemności, pan tak zaraz ni z tego ni z owego, z dnia na dzień, z godziny na godzinę byłbyś w stanie uznać łowienie ryb za głupstwo i wędkę w kąt porzucić?... Wolne żarty kochany panie... To nie leży wcale w pańskiej naturze i wcale w to nie wierze!... Czy pan nie jesteś słabym panie Pawle?...
— Nie, mój przyjacielu!... Dla czego pytasz mnie oto?...
— Boś pan jakiś mizerny i blady... Wyglądasz pan na zupełnie zdekonfiturowanego. A zmieniłeś się pan tak dopiero od onegdaj, odkąd pana nie widziałem. Czyżby pobyt nad brzegiem rzeki nie służył panu?... O jej... To także się przytrafiaj.
— Nie sądzę... odpowiedział Paweł.
— Jednakże jest coś panu... Nie jesteś pan wcale w zwykłym swojem usposobieniu... To widać przecież z oczów...
— Niedyspozycya bez znaczenia... niedomaganie chwilowe... nie potrwa to sadzę długo.
— Daj Boże... Potrzeba się panu rozerwać czem trochę. Nic tak nie pomaga jak rozrywka... Karpie nie chcą wcale brać dzisiaj...
Czy nie poszedłbyś pan ze mną na płotki i kiełbiki do małej łachy?...
— Nie... dzisiaj nie mogę...
— No to siadaj pan ze mną na szychcie i pogadamy...
Paweł zawahał się, ale naraz przyszła mu myśl do głowy, aby się La Fouina zręcznie o Petit-Castel wypytać...
Wiedząc, że młody rybak ani dniem, ani nocą nie opuszcza brzegów Marny, pomyślał sobie:
— Kto wie czy nie od niego najprędzej się dowiem czegoś...
— No... no... namyśl się pan... nastawał Julek Boulenois...
— Dobrze! niech tak będzie.
— Brawo... Chodź pan zatem, a uważaj, abyś się nie ześliznął. W pańskich bucikach łatwo to się może przytrafić i stoczyłbyś się pan pod szychtę jak płotka...
La Fouine szedł ciągle i mówił dostał się na szychtę i wyciągnął rękę do Pawła, który dotarł doń bez wypadku.
— Czy chcesz pan wędki?... zapytał Boulenois.
— Nie, będę się przypatrywał tylko...
— Jak się panu podoba.
— Czyś tutaj noc przepędził?
— Nie, alem tu przyszedł o świcie.
— I szczęście ci dopisało?...
— O co to, to wcale!... zajrzyj no pan do woreczka.
Paweł pochylił się nad szychtę, i wyciągnął woreczek siatkowy zanurzony na sznurku w wodzie.
— Widzisz pan... odezwał się La Fouine — oto cała zdobycz moja... dwa leszcze nieosobliwe i płotka... Gra stanowczo nie warte świeczki. Ale może się odmienić nareszcie...
Zarzucił wędkę na nowo.
Syn Raymunda opuścił woreczek siatkowy na poprzednie miejsce i zwrócił oczy ku Petit-Castel.
— O!... rzekł pół głosem Julek Boulenois... czuję, że się coś uwija koło robaka. Poznaję dużą rybę po sposobie brania. To będzie karp na pewno.
Paweł nic nie odpowiedział i patrzył ciągle w jedną stronę.
— Za czem pan tak śledzi u kaduka panie Pawle?... zapytał La Fouine zdziwiony tą cichością.
— Za niczem szczególnem, co prawda!... Czy nie znasz tej oto willi?...
— Której willi?...
— A tej na wprost oto...
— Znam jak najdoskonalej... To Petit-Castel... tak ją nazywają... Jedna z
moich licznych posiadłości.
— Jedna z twoich posiadłości?... powtórzył Paweł. Jakto?...
— Skoro spędzam noc na łowieniu i skoro się poczuję za bardzo już zmęczonym, wtarabaniam się tam zaraz pod drzewo i zasypiam jak w najpyszniejszem łożu... Tym sposobem jestem współwłaścicielem...
— Byłeś więc nieraz w parku?...
— I nieraz i nie sto razy... Nietylko nocą ale i we dnie także...
— A gdyby cię złapano?...
— Nie ma oto obawy. Pustka. Była to przed sprzedażą coprawda...
— A więc willa została sprzedaną?...
— Tak... w ostatnich czasach... jest temu dni piętnaście, albo może trzy tygodnie...
— Czy nie wiesz kto ją kupił?...
— Doprawdy, że nie... Wszystko co wiem, to tylko, że są tam dwie kobiety...
— Jakto!... zawołał Paweł dwie kobiety?...
— A no tak — dwie kobiety... jedna mogąca mieć lat trzydzieści kilka do czterdziestu, która musiała być bardzo apetyczną za młodu i która zaręczam panu, wcale jeszcze nie dała za wygranę.
— A... druga?... zapytał co żywo syn Raymunda.
— O! ta druga to bodaj czy ma więcej niż ośmnaście lub dziewiętnaście... Musi to być córka tego obywatela, z którym widziałem ją razu jednego na wyspie i którego poprzednio już tam także kiedyś spotkałem. O! panie Pawle — śliczności powiadam panu dziewczyna.... Wierz mi pan albo nie wierz, ale powiadam ci, te malowidła najświetniejsze w muzeach, malowidła przedstawiające najpiękniejsze księżniczki i królewny, to poprostu głupstwo przy niej. Te wszystkie najpiękniejsze nie warte są rozwiązywania rzemyka u jej trzewiczków...
— I tę ślicznotę... spotkałeś był w restauracyi na wyspie z tym człowiekiem?...
— Tak... Jest to nowy właściciel willi... jak mi się zdaje.
— Czyś jest pewnym, że ta młoda osoba mieszka w Petit-Castel?...
— Boże drogi... Toć ją tam nietylko widziałem, ale z nią rozmawiałem nawet...
— Ty!... A to zkąd znowu?...
— Poszedłem zapytać czyby ryb odemnie nie nabyli. Spotkałem dwie kobiety, starą i młodą w alei.. Pokazałem moje kiełbiki — młoda chciała je nabyć... wyczytałem to z jej oczu, ale stara kazała mi iść precz sobie. „Wiesz wszakże kochana Marto powiedziała, te obiad dzisiejszy gotowy, a do jutra rybki te zupełnie by się popsuły.“ No i nic nie zrobiłem...
— Aha, a więc na imię jej Marta... mruknął Paweł, który nie był w stanie pokryć swego wzruszenia.
— To więcej jak pewno, że jej Marta na imię!... Ale ba!... ale możnaby sądzić, że to pana bardzo obchodzi... Czy nie widziałeś jej pan przypadkiem?...
— O! tak... widziałem ją... widziałem!... odpowiedział młody człowiek z mimowolnym zachwytem. Piękną jest jak madonna, a śpiewy aniołów mogą być tylko równie dźwięczne jak jej głosik...
— Ho! ho! ho!.. powiedział śmiejąc się La Fouine i spoglądając na Pawła... to wcale się teraz nie dziwię, żem pana potrafił namówić na pogawędkę... ho! ho! ho!... Chciałeś pan o niej się coś dowiedzieć!... Ba!... i jak pan masz miłować się teraz w rybołóstwie, kiedyś pan całkiem co innego umiłował!...
Paweł zrozumiał, że się zdradził i cały pokraśniał.
Rybak ciągnął dalej:
— A ta inna rzecz którąś pan umiłował, to młoda dama z Petit-Castel. Oto dla czego jesteś pan taki smutny i zamyślony... Oto dlaczegoś pan taki blady... O! ja się znam na tem panie Pawle!... To klin w pańskiej głowie!... Wyrażając się dobrą francuzczyzną, jesteś pan pochłonięty przez panienkę...
Młody człowiek spuścił głowę.
— Chciałbym się koniecznie dowiedzieć, bąknął, czy to istotnie córka tego człowieka z którym ją widziałeś w restauracyi na wyspie...
— Co do tego, to objaśnić pana nie potrafię.
— Jesteś pewnym, że willa została sprzedaną?...
— Sprzedaną, albo wydzierżawioną... dowód w tem, że stała pustką, a teraz jest od niedawna zamieszkałą.
— Jej tam nie ma już jednakże... wszystkie wejścia są pozamykane, wszystkie żaluzye w oknach pospuszczane.
— Być może, że nowi dziedzice gdzieś sobie wyjechali...
— Czy nie możnaby się przekonać o tem?...
— Bardzo łatwo i to zaraz...
— W jaki sposób?...
— Sprowadź pan oto swoje czółno, popłyniemy do łachy, a ja wsunę się do willi pod pozorem, że mam ryby do sprzedania... Przecie powinienem tam znaleźć kogoś... Przez tego kogoś można się będzie dowiedzieć co potrzeba... a może dostać adres.. postaramy się...
— Udasz się sam do willi?...
— Rozumie się...
— Idę po czółno.
Paweł oddalił się i skierował ku swej przystani.
Nie upłynął kwadrans czasu, gdy już był z powrotem.
— Jestem!... zawołał do La Fouine’a... — Idę... tylko ryby muszę zabrać, bo to mój pretekst przecie... Inaczej mogliby mnie wziąć za złodzieja...
Złożył swój woreczek z rybami na przedzie statku, ujął w rękę wiosła i puścił się ku łasze do miejsca, z którego przed kilkoma dniami Paweł wręczał „Czarodziejce z nad brzegów Marny“ książkę, którą z rąk wypuściła.
Dopłynęli wkrótce tutaj.
La Fouine wysiadł i znikł niebawem w głębi parku.
Jego nieobecność nie trwała długo.
— No co?... — zawołał Paweł.
— A no miałeś pan racyę!... Ani żywego ducha... wszyscy wyjechali...
— Tak ci powiedziano?... — zapytał syn Rajmunda, bardziej jeszcze pobladły.
— Nie, alem widział to na moje własne oczy... nie ma ani kawałka stróża...
pustka najzupełniejsza...
Możesz pan sam także zajrzeć, jeżeli masz ochotę.
Paweł podszedł do La Fouine’a i obaj przejrzeli wszystkie kąty willi.
Nie można było wątpić...
Wszystko było szczelnie pozamykane.
— Pojechali... — szepnął smutno Paweł. — I ona pojechała!... Co może być jednak za przyczyna tego nagłego wyjazdu?... Chyba, że to nie na długo... zaledwie przed trzema dniami prowadzono tu różne roboty... Marta wróci zapewne niebawem...
— To bardzo prawdopodobne a nawet zdaje się pewnem... — odpowiedział La Fouine. I ja zamiast psuć sobie krew jak pan robisz, czekałbym cierpliwie na ten powrót; przychodziłbym tu na ryby co rano i co wieczór, łapałbym to leszcze, to znów płotki lub kiełbie, aby sobie urozmaicić zabawkę. To byłoby najmądrzej panie Pawle, słowo honoru panu daje... To żadna racya, żeby nabijać sobie zaraz głowę tysiącem najrozmaitszych przypuszczeń i chudnąć gwałtownie dla dzierlatki... Potrzeba być koniecznie filozofem i gdybym śmiał.... to powiedziałbym coś panu...
— Co takiego?... — zapytał Paweł, spodziewając się, że La Fouine poda mu jaki sposób odnalezienia Marty.
— To najlepiej wyrazić przez porównanie... Jak jestem na rybach w dobrem miejscu... nie prawda... no, pan rozumiesz co chcę powiedzieć...
— Rozumiem...
— Jeżeli jednak jestem w miejscowości, w której ryby brać nie chcą, to co robię?... Proszę pana, odpowiedz mi na to...
— Przenosisz się gdzieindziej...
— Naturalnie!... I oto przykład do naśladowania... Jeżeli się nie wiedzie w danej miejscowości, puszczaj w trąbę tę miejscowość.
— Czyli radzisz mi, abym poszukał zapomnienia w innej miłości?...
— To się wie!... Wypływaj pan na pełne morze!... Kobiety to tak samo jak ryby... potrzeba się brać na sposoby, aby je ściągnąć w matnię... Jeżeliś zapuścił wędkę w jednem miejscu, a nie biorą, ruszaj gdzieindziej i probuj szczęścia gdzieindziej... Oto cała sztuka. Co pan masz przeciwko temu?...
— Wracajmy... — rzekł Paweł za całą odpowiedź.
Usadowili się w czółnie i La Fouine powrócił do szycht, nie chcąc stracić wyników pracowicie przygotowanej roboty.
Paweł opuścił go, uwiązał łódź w przystani i z sercem ściśniętem wrócił do domu i zamknął się w swoim pokoju.
Biedne chłopię cierpiało istotnie ogromnie.
Brakowało mu sił do tej walki — a filozofii, aby ją sobie wytłomaczyć.
Pogrążył się w rozpaczy.