Czerwony testament/Część pierwsza/XLVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Antoni Fauvel zaczął stawiać przeróżne na papierze liczby, zaglądając co raz do katalogów jakie miał pod ręką.
Podczas kiedy oddawał się tej pracy, Jakób Lagarde rozglądał się po jego biurku.
Nagle w obojętnej dotąd jego twarzy, odbiło się niezwykle ździwienie.
Oczy stanęły nieruchome.
Bo oto na okładce starej książki przeczytał wypisane złotemi literami:
— Patrzcie! patrzcie... pomyślał sobie, a toż to tytuł jednej z książek ukradzionych biblioteki narodowej. Czyż by los sprowadził mnie do złodzieja, czy do nabywcy kradzionych rzeczy? Czyżby i „Czerwony testament“ nie mógł się tu znajdować... Toby doprawdy cudem już nazwać było można. — Nie prawdopodobne to, ale... wszystko jest przecie możebnem... Trzeba to będzie zobaczyć...
Doktór Thompson wziął książkę, otworzył ją i zaczął się przypatrywać.
— Nie ma żadnego znaku — myślał sobie — ani śladów skrobania na stronicach, a tomy należące do biblioteki narodowej, mają co kilkanaście stronic pieczątki państwowe...
Fauvel zajęty swoją robotą, nie zważał wcale na gościa.
Pseudo Thompson, przerzucał w dalszym ciągu kartki książki w nadziei, że ślad jakiś odnajdzie.
Był chemikiem i to chemikiem znakomitym.
Nie bez racyi myślał sobie, że jeżeli praktykowało się tu zmywanie, za pomocą płynu wyciągającego, to pozna je pomimo największej zręczności zmywania, pozna jakiego płynu używano.
Nagle zatrzymał się, bo oto na jednej ze stronic dostrzegł małą matową plamę, obejrzał uważnie papier, który w tem miejscu wydał mu się jakby mniej satynowaną, a zgnieciony lekko w palcach stał bawełnistym, kiedy tymczasem w innych miejscach zupełnie był gładkim... Zmywanie jest zatem rzeczy pewną... mruknął z tryumfującą radością jest to papier niciany bardzo ścisły, jak wszystkie papiery dawne. Jeżeliby nie był uszkodzony nie wciągał by nic w siebie, jeżeli wciąga to znaczy, że był z pewnością zmywany.
Podniósł książkę do ust i przyłożył język do miejsca matowego.
Ślina wsiąknęła.
Jakóbowi Lagarde oczy zabłysły i pomyślał sobie.
Nie ma najmniejszej wątpliwości... Papier był zmywany dla usunięcia pieczęci...
Książka ta pochodzi z Biblioteki narodowej...
To jedno z trzech dzieł ukradzionych ↓ jednocześnie...
Jestem u człowieka, który albo sam popełnił kradzież, albo u człowieka, który pozostaje w zmowie ze złodziejami...
„Czerwony Testament“ musi się znajdować w jego rękach!...
Z rozpłomienioną twarzą położył z powrotem książkę na biurku, z taką samą jaką ją brał niedbałością, następnie podniósł się i zbliżywszy do półek, zaczął przyglądać się książkom.
Antoni Fauvel kończył w tej chwili swoję robotę.
— Panie doktorze rzekł, obrachowałem już wszystko...
— I jaki wypadła panu cyfra ostateczna?...
— A no... będzie to trochę drożej kosztować aniżeli myślałem...
— Wiele naprzykład?...
— Biblioteka składać się będzie z około dwóch tysięcy tomów, a będzie w niej kilka dzieł nadzwyczaj rzadkich, a zatem wyjątkowo kosztownych.
Razem wszystko wyniesie sumę 11,000 franków...
Niech pan raczy zapytać któregokolwiek z moich kolegów, czyby się podjął skompletować podobną bibliotekę, za mniej niż za dwanaście tysięcy franków... Pewny jestem, że i doktór Richaud przyzna, iż policzyłem wcale nie drogo...
— Jedenaście tysięcy franków ano... niechajże będzie!... A kiedy będę miał tę książki?... dzisiaj!...
— O! nie!... szanowny panie — co najwcześniej to jutro wieczorem...
— Bardzo dobrze... niechaj będzie jutro wieczorem.
— Ale wiesz panie Fauvel, zaczął Jakób pokazując na książki, żeś powinien zrobić majątek na takiej jak posiadasz kolekcyi.
Rzuciłem okiem i widzę, że to poprostu skarby.
Posiadasz pan wydania znakomite, reprezentujące znaczne kapitały.
– Rzeczywiście tak jest panie doktorze — odrzekł antykwaryusz. — Mam sporą liczbę dzieł rzadkich. — Na nieszczęście prawdziwi amatorzy rzadko się zjawiają, co zbyt bardzo utrudnia...
Nie skarżę się jednakże...
Bibliofile zagraniczni znają dobrze drogę na moje trzecie piętro i ilekroć przybędą do Paryża, zawsze mnie odwiedzają...
Posiadam rzeczy bardzo ciekawe...
— Parę takich widziałem, bo i ja co prawda znam się na książkach!...
Musiało pana kosztować wiele trudów zebranie tych skarbów?...
— Z pewnością, że to łatwo nie przyszło... Ile i jakich odbyć musiałem podróży... Więc pan jest również amatorem?...
— Zapalonym... i nieraz z pewnością będziemy mieli ze sobą interes.
— Polecam się łaskawej pamięci. — Cieszę się prawdziwie, gdy moje książki przechodzą w dobre ręce...
— Bywasz pan zapewne na wyprzedażach?...
— Ani jednej nie opuszczam... Zawsze mnie zobaczyć można na sali przy ulicy des Bons-Enfants, jak i na ulicy Druot w gmachu komisarzy sądowych. Niedawno kupiłem oto książkę, którą sprzedać powinienem na wagę złota...
— Cóż to za książka?...
— Pamiętniki hrabiego Rocheforta. Jeden jedyny egzemplarz w całej Enropie, kupiłem go na jednej z wyprzedaży...
— Winszuję panu z całego serca.
— Obecnie pracuję nad doprowadzeniem do skutku pysznego interesu... Pisano do mnie z prowincyi... Idzie o bibliotekę składającą się z czterech tysięcy tomów. Ogromna większość bardzo jest miernej wartości, ale są też dwa dzieła ananasy — dwa prawdziwe białe kruki...
— Doprawdy?...
— Dwa brylanty, na których wzmiankę, aż drży dusza bibliofila, „Życie ojca Józefa“ napisane przez niego samego i „Czerwony Testament,“ pamiętniki pana de Laffemes... — Pan Laffemes, jak panu wiadomo, był duszą potępioną kardynała Richelieugo. — Pojmujesz pan jaką ważność przypisują tym dwom dziełom...
— Stary łotr ma w ręku te książki― pomyślał Jakób — i zaczął opowiadać jakąś historyjkę, ażeby odwrócić podejrzenia. — W tej chwili zmywają zapewne znaki... z książek ukradzionych. ― „Czerwony testament“ do mnie należy!
Podobne wyjątkowe szczęście — rzekł — trafia się takim tylko, jak pan znawcom!... Skoro pan staniesz się, właścicielem książek, które trafnie nazywasz pan brylantami, to ja je kupię od pana!...
— Z przykrością muszę objaśnić pana doktora, że książki te już są sprzedane prawie...
— Któż je kupuje?...
— Anglik pewien...
— To wielka szkoda! — Kto wie czy ja bym nie lepiej za nie zapłacił od tego anglika...
— Tak by pan istotnie pragnął ich nabycia?...
— Przyznaję...
— A więc, ażeby się przy podobać nowemu klijentowi, postaram się, iżby w jakikolwiekbądź sposób zerwać umowę. Zależeć to będzie od ceny, jaką mi pan ofiarujesz...
— Jakaż ma być ta cena?...
— Powiem panu za kilka dni, gdy sam będę już wiedział coś stanowczego.
— Dobrze! — Niech mi pan tylko dotrzyma słowa i porzuci dla mnie anglika...
— Bądź pan spokojny.
— Nie zapomnij pan, że jutro czekam na moje książki... — Przyśle mi pan jednocześnie rachunek do pokwitowania.
— Sam go panu przyniosę.
Jakób Lagarde miał wychodzić, gdy ktoś zasztukał do drzwi przedpokoju.
Fauvel otworzył.
Ukazała się kobieta, która przyniosła na tacy dwa przykryte talerze, kawałek chleba i karafkę wina.
Była to stróżka domu.
— Przyniosłam, proszę pana, śniadanie.
— Dobrze Maryanno... — Zanieś je do stołowego pokoju.
Stróżka odeszła.
— Jakto? — wykrzyknął Jakób — pan jeszcze nie po śniadaniu!...
— Mam taki zwyczaj, że nie jadam nic do południa!...
— I sam pan jadasz tylko?...
— Zawsze sam jeden... — Jestem kawalerem... Stróżka zajmuje się moim gospodarstwem, nie dotykając się naturalnie pokojów z książkami i przynosi mi jedzenie.. Później nie słyszę o niej nawet...
— I ta ciągła samotność nie nuży pana?...
— Mam towarzystwo z książek... Praca to najlepsza rozrywka.
— Strzeż się pan! — Nieustanna praca zużywa życie... Możesz mnie pan wezwać którego dnia, ale nie jako klijenta, tylko doktora.
— Jestem zdrów jak ryba i... z pewnością, że nie zrujnuję się na lekarstwa..
— Życzę panu tego z serca... Do widzenia! do jutra!...
— Do jutra panie doktorze...
Schodząc ze schodów Jakób myślał sobie:
— Sam... bez służby. — Stróżka przychodzi tylko dwa rasy na dzień... dobrze i o tem wiedzieć.
Antykwaryasz siadając do stołu zacierał ręce z radości.
— Na dostarczenia tych książek zarobię wcale ładną sumkę! — Wcale debry klijent... Podziękuję, szczerze za niego doktorowi Richaud... Żeby można temu amerykaninowi wpakować choćby połowę książek kupionych od złodziei, interes byłby wspaniały!... Zobaczymy.
Taki egzemplarz przybyły do Paryża... może być dojną krówką.
Nie zna tutejszych stosunków wcale... Mogę z nim bez obawy operować.
Śniadanie antykwaryusza nie było bogate...
Składało się z zupy, z kapusty, z kawałka gotowanej wołowiny i kawałka ostrego sera.
— Nie obfite, ale hygieniczne — mruknął zabierając się do zupy. — Przy moim systemie, powinienem dosięgnąć lat ośmdziesiąt...
Pracować będę do sześćdziesięciu... a potem usunę się gdzie na prowincye i żyć będę z procentów, w jakiej wiosce nad brzegiem rzeki... Jeżeli moja pani siostra, która puści wkrótce resztę fortuny, nie dostanie nic po hrabim de Thonnerieux, to dam jej naturalnie kąt obok siebie, pomimo, że mnie nie cierpi..
Dowiodę jej w ten sposób, że może nie wiele wart jestem, alem zawsze lepszy od niej.
Co do jej syna René’go, a mojego siostrzeńca, ten nie będzie nie potrzebował, jak bowiem zostanie księdzem, wyjedzie w charakterze misyonarza w dalekie kraje, a przy swojem delikatnem zdrowiu pociągnie nie długo!...
Biedne dziecko, gdyby miał inną matke, inaczej wyszedłby na świecie. Dobra matka, byłaby zrobiła zeń przemysłowca, albo kupca, albo adwokata tak jak był jego ojciec...
Mógłby, żyć i być szczęśliwym...
Tak, ale widoki majątków od hrabiego de Thonnerieux, wszystko popsuły...
Doprawdy dziwną mam siostrę...
O! tak!... biedny René!... no ale nie potrzeba się rozczulać... tutaj na ziemi każdy dla siebie...
Skończywszy śniadanie Antoni Fauvel powrócił do pokoju, który mu służył za gabinet do pracy.
— O do dyabła! — zawołał głośno, spostrzegłszy na biurku „Pamiętniki hrabiego de Rochefort“ — co za nieostrożność zostawiać to tak na wierzchu. Mogą przyjść ciekawi a niedyskretni. Chodź no do ciemnego pokoju i spocznij obok „Czerwonego testamentu.
Wziął książkę, schował do szuflady biurka i dodał:
— Kiedy będę miał czas, to zajmę się odgadnięciem, co znaczą słowa popodkreślane czerwonym atramentem... Może to coś ciekawego... Ale najprzód interesa...
Potarł zapałkę, zapalił świecę, udał się do jednej z licznych półek, usunął kilka rzędów książek i nacisnął palcom ukryty żelazny guzik.
Głuchy zgrzyt dał się słyszeć i jedna część półki razem z książkami obróciwszy się na zawiasach, odsłoniła małe drzwiczki wybite w murze.
Fauvel otworzył te drzwiczki i wszedł do maleńkiego ciemnego pokoiku, mającego zaledwie cztery metry objętości i zawierającego oprócz ciężkiego kufra, sporo książek wyglądających pokaźnie.
— Tutaj to spoczywa skromna moja fortuna — mruknął, patrząc pieszczotliwie na kufer — i oto czem ją jeszcze powiększe — dodał wskazując na książki leżące na etażerce. — Każdy z tych tomów wart sporo złota... a kilka warte więcej jeszcze.
Położył ostrożnie przyniesione książki, wyszedł z ciemnego pokoju, zadmuchnął świecę, zamknął i zasłonił z powrotem drzwi, a kiedy wszystko powróciło do dawnego porządku, zasiadł przy biórku i zabrał się znowu do pracy.
Zaledwie miał czas napisać kilka wyrazów, odezwał się dzwonek w przedpokoju.
— To widocznie jakiś dzień wizytowy — mruknął nie można nie a nic zrobić.
I podniósł się, aby otworzyć.