Czerwony testament/Część trzecia/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Wdowa po adwokacie Labarre, chwilę go jeszcze śledziła oczyma.
Kiedy zniknął, otarła zwilżone oczy, wyszła z sali i wsiadła do czekającego na nią powozu.
— Gdzie jechać? — zapytał stangret.
— Niedaleko... na stacyę Vincenes.
Powóz się potoczył i wjechał na most Austerlitz.
René jak powiedzieliśmy, wszedł na salę pasażerską.
Pokręcił się parę minut, a następnie wyszedł, i rzucił wzrokiem do okoła, aby się przekonać, czy matki już nie ma.
Nie zobaczywszy jej nigdzie, pobiegł do kasy, którą już zamykano.
— Panie, odezwał się do kasyera, kupiłem bilet klasy drugiej do Tours, ale uprzedzono mnie, że obecność moją koniecznie potrzebną jest dziś wieczór w Paryżu. — Pojadę jutro... na jutro bilet ten nie będzie mi już mógł służyć. Czy byś pan nie był łaskaw zwrócić mi za niego pieniądze?...
—Przepisy na to nie pozwalają — odrzekł urzędnik. — Jedyna rada jaką dać panu mogę, to poczekaj pan jakiej osoby, któraby jechała do Tours, i bilet od pana odkupiła.
W tej chwili jakiś pasażer stanął przy okienku.
— Proszę do Tours... druga klasa, powiedział.
— Oto właśnie dobra sposobność dla pana... rzekł urzędnik do Renégo.
Były kleryk ofiarował bilet swój podróżnemu, który nabył go chętnie bez żadnych trudności, i pospieszył do kawiarni, gdzie miał czekać na posłańca od doktora Thompsona.
Rzeczy pójdą bez niego, ale mniejsza oto, jutro je w Tours zastanie. Kazał sobie podać wody sodowej, bo go w gardle paliło coś, jakby żywy ogień, wyjąwszy z kieszeni pugilares, zaczął porządkować niektóre papiery.
Pugilares był dobrze wypchany. Zawierał wykazy przedmiotów wczoraj pokupowanych, bilety wizytowe z adresem mieszkania matki, ulica Charete-Midi i t. p.
Wyjął kilka tych biletów i włożył do bocznej kieszeni surduta, potem schował pugilares i wziął w rękę jakiś dziennik wieczorny.
Czas wydawał mu się nieskończenie długim, bo myślał o tej błogosławionej chwili, w której znajdzie się w obecności Marty.
Co raz spoglądał na zegar i na drzwi wchodowe, spodziewając się, że doczeka nakoniec tego, który ma go zawieźć do posiadłości Thompsona.
Wybiła dziesiąta.
Niecierpliwość młodego chłopaka stała się gorączkową i pełną obawy.
Czy nie dotrzymają mi słowa?
Czy czasem nie bezpotrzebnie opóźniłem mój wyjazd?
Gdy tak rozmyślał, jakiś człowiek, wyglądający na stangreta z dużego domu, ukazał się na progu kawiarni i zaczął się rozglądać do okoła.
Renému serce zabiło gwałtownie.
Spojrzenie woźnicy zatrzymało się na nim.
Podniósł się pospiesznie.
Stangret, w którym nasi czytelnicy poznali już zapewne Pascala Saunier, dał mu znak jakiś.
René żywo się zbliżył do niego i zapytał po cichu:
— Czy mnie szukacie?...
— Tak, jeżeli pan miałeś dziś do Tours pojechać...
— A właśnie.
— Nazywa się pan?...
— René Labarre.
— No to, to samo.
— Przysłanyś jest przez doktora Thompsona?...
— Tak panie...
— Zaraz zapłacę i idę za tobą.
Podszedł do kontuaru i zapłacił za wodę sodową.
Nikt na to co zaszło, nie zwrócił najmniejszej uwagi.
Młody człowiek wyszedł z kawiarni i spotkał zaraz Pascala.
Odezwał się on doń z kozła, wskazując na drzwiczki powozu:
— Niech pan siada...
— Gdzie mnie zawieziesz? — zapytał — René.
— Do Créteil... do doktora.
— A prędko się tam znajdziemy?...
— Za godzinę.
— To jedźmy.
Usadowił się i zamknął drzwiczki.
Pascal Saunier zaciął konia i puścił go galopem.
Młodemu człowiekowi pod wrażeniem wzruszenia i miłości, jazda wydawała się bardzo wolną.
On radby był lecieć na skrzydłach, tak mu pilno było do doktora Thompsona, do Marty, która jak marzył sobie, czekała na niego.
Biedny René!


∗             ∗

Pani Labarre wysiadła przed stacyą do Vincennes, a zapłaciwszy i odprawiwszy stangreta, weszła do sali i zaczęła szukać spojrzeniem tego, kto miał na nią oczekiwać.
Zapomniała już o synu zupełnie!
Myślała tylko o rozkosznym wieczorze i dniu, jaki miała spędzić na wsi w towarzystwie człowieka ujmującego, człowieka, w którym już przyszłego męża swojego widziała.
Jakób, jak wiemy, był już na stacyi.
Pani Labarre nie spostrzegłszy go, spojrzała na zegarek i ponieważ brakowało jeszcze pięć minut do naznaczonej jej godziny, usiadła na ławce a oczy ku drzwiom zwróciła.
Jakób zjawił się niebawem.
Wdowa powstała i podeszła ku niemu.
— Jakto, więc kochana pani, pierwsza przybyła? — wykrzyknął, ściskając podaną sobie rękę. — Naprawdę umieram ze wstydu! — Przepraszam, żem dał czekać na siebie.
— Nie mam ci nic do przebaczenia, kochany doktorze. — Jesteś punktualnym wyjątkowo, ale ja się pospieszyłam trochę.
— Bądź co bądź ja powienienem był być pierwszym!... Dziękuję za pobłażliwość... Spodziewam się, że pani nie po obiedzie...
— Jadłam bardzo mało, bo chciałam zachować dobry apetyt na kolacye...
— Jestem pani nieskończenie za to wdzięczny...
— Prędko jedziemy?...
— Natychmiast...
Jakób oddalił się od pani Labarre, ażeby pójść po bilety.
W chwile potem oboje jechali koleją, a od stacyi, ponieważ było bardzo niedaleko, udali się pieszo do Petit-Castel.
Wieczór był prześliczny.
Pseudo-Thompson otworzył furtkę kluczem, który miał przy sobie, a przeszedłszy ze swoją towarzyszką podwórze, wszedł na peron.
W chwili, kiedy wchodzili na peron, otworzyły się drzwi willi i Angola ukazała się na progu ze świecznikiem w ręku.
Spostrzegłszy kobietę, która z pewnością służącą nie była, pani Labarre została niemile ździwioną a nawet zawstydzoną prawie i szybko zasłoniła się woalką.
Jakób zrozumiał, co sobie pomyślała, pospieszył też powiedzieć:
— Pozwoli sobie kochana pani przedstawić kuzynkę moję, Angelę, najsympatyczniejszą i najprzywiązańszą z kuzynek... Mówiłem jej bardzo już wiele o pani i o sympatyi, jaka nas łączy, wskutek czego gotową jest przelać na panią przywiązanie, jakie żywi dla mnie.
— Chętnie bym pragnęła zasłużyć sobie na to odezwała się wdowa, podając rękę Angeli, którą ta uścisnęła życzliwie.
— Znajomość zatem zrobiona! — zawołał Jakób wesoło. Jesteście panie już przyjaciołkami.
Następnie zaś zapytał:
— A cóż, czy kolacya gotowa?...
— Może być podaną na każde żądanie kuzynie.
— No to choćby zaraz, bo umieramy z głodu, ale przedewszystkiem, bądź łaskawa kochana Angelo, poprowadzić panią do pokoju w którym dzisiejszą noc przepędzi, aby się rozebrała z kapelusza i okrycia.
— Chodźmy łaskawa pani.
Ex-magazynierka zaprowadziła ex-adwokatowę do pokoju, który zajmowała Marta, podczas swego w willi pobytu.
Jakób udał się do salonu rzęsiście oświetlonego w którym wyjątkowo nakryte było do stołu, bo tutaj właśnie, a nie w sali jadalnej, miała się odbyć kolacya.
Upewniwszy się, że okna i okiennice są szczelnie pozamykane, podszedł do konsolki, na której stało kilka butelek z likierami.
Wziął jednę z tych butelek, napełniona płynem prześlicznego żółto-złotawego koloru, odkorkował ją, odlał małą szklaneczkę, a wlał natomiast taką samą ilość płynu z flaszeczki kryształowej, którą wyjął z kieszeni.
Zakorkował z powrotem butelkę i postawił na swojem miejscu.
Zaraz potem Angela z panią Labarre weszły do salonu.
Zasiedli do stołu.
Część kolacyi składała potrawa z truflami, pieczeń wołowa na zimno w galarecie, majonez z drobiu, wątróbki i przepyszne raki.
Butelki z winem szampańskim chłodziły się czekając kolei.
Kolacya będąca prologiem zbrodni, była ożywioną nadzwyczajnie.
Angela opowiadała przeróżne anegdotki z czasów swojej wesołej młodości, pani Labarre śmiała się głośno i spijała kolejno ciepłe Chateau-Larozza i mrożonego szampana, które Jakób nieustannie wlewał jej do kieliszków.
Upijała się powoli, sama nie wiedząc o tem.
Trochę przed jedenastą mówiła jeszcze ciągle i dużo, ale już głosem przeciągłym, a śmiała się coraz głośniej i bez żadnego powodu.
Teraz Angela przyniosła kawę i likiery.
Jakób napełnił mały kieliszek złotym płynem z butelki już nam wiadomej i podał go pani Labarre.
— Nie-chno pani tego szkosztuję... proszę pani... wyborne to co się nazywa...
Wdowa wypiła likier do ostatniej kropelki, niemogąc się go nachwalić, ale zaledwie postawiła próżny kieliszek na stole, oczy jej się przymknęły, głowa się chwiać zaczęła z jednego ramienia na drugie, nakoniec pochyliła ją na lewe ramię i nie poruszyła więcej...
— Usnęła! — odezwał się po cichu Jakób. — Usnęła i to tak twardo, że choćby piorun koło niej uderzył, to się z pewnością nie obudzi...
— Czy nie byłoby lepiej przenieść ją do jej pokoju i położyć do łóżka? — odezwała się Angela.
— Nie trzeba!... Mam pewien swój plan co do niej. — Tutaj zamknęła oczy i tutaj je musi otworzyć...
Pseudo Thompson wyszedł z salonu razem z Angelą, zamknął drzwi na dwa spusty i przeszedł do sali jadalnej.
— Co mam robić?... zapytała Angela.
— Przyrządzić aparat nie tracąc ani minuty.
Udali się do śpiżarni znanej już czytelnikom naszym.
Aparat został odpowiednio nastawiony, zaopatrzony w dostateczną dozę keroseliny i połączony za pomocą rurki gutaperkowej z tobą żelazna, która w murze przechodziła do sali jadalnej.
Zaledwie przygotowania te zostały dokonane, dał się słyszeć turkot nadjeżdżającego szybko powozu.
— Jest Pascal — zawołał Jakób. — Idźno mu otwórz bramę...
Angela poszła spełnić zlecenie.
Powóz się właśnie zatrzymał — zapalone latarnie rzucały żywe światło do koła.
Mniemana kuzynka Thompsona skierowała się do sztachet, otworzyła bramę i zaraz ją z powrotem zamknęła skoro powóz wjechał na podwórze i zatrzymał się przy stajniach.
Pascal zeskoczył z kozła i otworzył drzwiczki Renému Labarre, który zapytał:
— Przyjechaliśmy już?...
— Już panie.
Angela zbliżyła się w tej chwili: witam pana — rzekła — pan doktór Thompson oczekuje pana niecierpliwie... Służę panu...
René poszedł za Angelą, która wprowadziła go do sali jadalnej, gdzie Jakób Lagarde, siedział przy stole i przy lampie czytał dzienniki.
Podniósł się na przywitanie przybyłego i z uśmiechem podał mu rękę.
— Ah! jakże czas wydał mi się nieskończenie długim kochany doktorze powiedział syn pani Labarre Czy uwierzy pan, że siedząc tam w kawiarni, sądziłem, że jestem zapomniany...
— Posądziłeś mnie zatem niesłusznie, bo ja nie przestałem myśleć o tobie.
— Najpierw powiedz mi doktorze jak się miewa panna Marta...
— Zdrowa już prawie zupełnie i... czeka na ciebie...
— Mówiłeś jej pan o mnie?...
— Musiałem... aby ją przygotować do wyznania, jakie chcesz jej uczynić.
René zaczerwienił się po same uszy.
— Czy przynajmniej przypomniała o mnie sobie?... wymówił nieśmiało.
— Pamięta cię doskonale — mówię ci nawet otwarcie, że cię zauważyła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.