Czerwony testament/Część trzecia/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

— W takim razie mówił Jakób Lagarde — niema cienia wątpliwości... ten, kto ukradł testament, jest mordercą.
— Człowiek, posądzony o kradzież, jest uwięziony — odrzekł naczelnik bezpieczeństwa publicznego.
— Co to za człowiek i dla czego go posądzają?
— Był kamerdynerem hrabiego. Pieczęcie pokładzione w pałacu hrabiego zostały naruszone, a on był wyznaczony na dozarcę... Testament zniknął, a zdaje się niepodobieństwem, aby złodziej mógł się tam dostać.
— Kamerdyner jest oczywiście winien...
— Kradzieży tak, ale nie innych zbrodni... Jakże przypuszczać, że w Mezas, gdzie jest zamknięty, mógł się znosić ze wspólnikami i kazać im działać?... Zresztą miał testament w swoich rękach, po cóżby potrzebował medali dla zabrania majątku... Jeżeli, co jest bardzo prawdopodobne, idzie tu o majątek ukryty, w testamencie musiała być wymieniona kryjówka...
— Zapewne, i dowodzenie pańskie jest bardzo logiczne... Mówiłeś pan, zdaje mi się przed chwilą, że z ofiar dwie nie należały i nie miały udziału w spadku hrabiego...
— Tak, doktorze, dwie na cztery...
— Więc mordercy trafiają przypadkowo, i zabierają medale po prosta, ażeby utrudnić rozpoznanie ofiar. Z zestawienia faktów przychodzę do przekonania...
— Jakiego?...
— Mordercy działają tutaj w sposób zanadto umiejętny, ażeby można przypuszczać, że zabijają dla kradzieży. — Bądźcie panowie pewni, że dziwni ci mordercy, mają inny jakiś cel...
— Jakiż cel inny mogliby mieć? — zapytał prokurator.
— Cóż kochany kolega przypuszczasz dodał doktór sądowy.
— Zaraz panom powiem, ale pozwólcie mi wprzód zadać sobie kilka zapytań…..
— Jesteśmy na pańskie rozkazy.
— Nieszczęśliwi, których ciała oglądaliście, wszyscy byli zabici w jeden i ten sam sposób.
— Wszyscy.
— Utracili krew, skutkiem przecięcia głównej arteryi?...
— Przecięcie podłużne.. Sam pan możesz to sprawdzić na szyi ostatniej ofiary...
Doktór sądowy wskazał na ciało Renégo.
—Przecięcia zrobione skalpelem Jakóba, doskonale było widoczne.
Pseudo Thompson nachylił się, udając, że się uważnie przypatruje.
— Widocznie — mówił — ręka operatora była bardzo wprawną i doświadczoną, i to tem bardziej utwierdza mnie w przekonaniu...
— Ależ jakie jest to pańskie przekonanie?...
— Ja uważam, że ci ludzie, co zabijają, nie są wcale złodziejami, ale manijakami wiedzy, szaleńcami, niemającymi pojęcia o występku, mordercami stają się dla nauki i zgładzają swoich bliźnich, ze świata bez najmniejszego skrupułu jak wiwisektor, czyniący doświadczenia nad królikami.. W Londynie odbywają się tego rodzaju doświadczenia, a widziałem, jak dwóch takich jegomości wieszano w Ameryce... Idąc na rusztowanie, uważali się za męczenników wiedzy...
— To byłoby potworne! — wykrzyknął naczelnik bezpieczeństwa publicznego.
— Tak jednakże być musi!... tak jest, zapewniam!... mówił Jakób Lagarde. — Jeszcze jedno pytania. Czy trupy miały na sobie jakie ślady gwałtu?...
— Żadnych... odrzekł doktór sądowy. — Szukałem takich śladów, ale nie znalazłem, ani na rękach, ani na nogach...
— Dowód o jeden więcej. — Bo zauważ kochany kolego, że dla dokonania należytego przecięcia głównej arteryi osobie, która nie jest silnie skrępowaną, potrzeba, ażeby była uśpioną.
Jeżeli więc chciano zabijać tych ludzi w celu okradzenia ich, nie potrzeba się było uciekać do takiego nacinania... Canesthesia sprowadza śmierć w bardzo krótkim czasie...
— To prawda — odezwał się znowu doktór sądowy, zaczynam wierzyć tak jak i ty kochany kolego, że jesteśmy w obec krwi żadnego waryata, robiącego uczone doświadczenia...
— Waryata — ciągnął Jakób — szukającego sposobów przedłużania życia za pomocą wprowadzania krwi do organizmu, czem dziś bardzo gorliwie zajmują się w Niemczech... Wierzaj mi pan, że winowajcy potrzeba wam szukać pomiędzy uczonymi, i że go tam na pewno znajdziecie... Ja chętnie oddaję się do dyspozycyi kochanego kolegi, a szczęśliwym będę, jeżeli moje specyalne studya zdołają się przydać na co sprawiedliwości waszego kraju...
— I ja bardzobym prosił pana o współudział — wtrącił naczelnik bezpieczeństwa publicznego — a gdyby mi go pan nie odmówił w danym razie, byłbym mu bardzo wdzięcznym...
— Licz pan zupełnie na mnie... W każdej potrzebie gotów będę służyć panu... Żywiłem jak największą sympatyę dla tego biednego chłopca i radbym aby śmierć jego męczeńska została godnie pomszczoną!...
— Panowie!... — odezwał się prokurator rzeczpospolitej — proszę panów o jak najzupełniejszą dyskrecyę co do tej sprawy... — Jeżeli chcemy, żeby nam się udało przebić otaczającą nas tajemnicę, nie trzeba, aby nas ktokolwiek podejrzewał, jaki obrót wezmą nasze poszukiwania...
— Będę milczał jak grób — odrzekł pseudo Thompson — i życzę panu, panie prokuratorze, aby ci dał Bóg rozświecić te ponure ciemności!...
— O! moje dziecko!... moje biedne kochane dziecko... — szeptała pani Labarre znękana...
— Czy mamy się zatrzymać parę dni z pochowaniem zwłok? — zapytał Jakób prokuratora.
— Nie ma potrzeby... — odpowiedział tenże. Dam panu zaraz odpowiednie upoważnienie.
Napisano i podpisano akt odpowiedni, poczem urzędnicy zaraz się oddalili.
Wiedza i pewność doktora Thompsona wywarła i na nich i na lekarzu sądowym głębokie wrażenie.
Dowodzenia doktora amerykańskiego trafiły do przekonania wszystkim.
Zaczęli wierzyć, że mordercą musiał być jeden z tych ludzi, których nadmiar pracy i zaciekłość naukowa doprowadzają do obłędu, decydują do popełniania zbrodni.
Poszukiwania, jak słyszeliśmy o tem od prokuratora rzeczpospolitej, miały wziąć nowy obrót.
Natychmiast po powrocie do prefektury, naczelnik bezpieczeństwa publicznego posłał po Rajmunda Fromentala.
Nie znaleziono go w domu.
Agent delegowany napisał doń parę słów, ale Fromental wrócił późno i dopiero o pierwszej po południu stawił się u swego zwierzchnika.
Ten powiadomił go o ostatniej zbrodni popełnionej tą samą tajemniczą ręką.
Tak jak i wszyscy, Rajmund ogromnie się ździwił i przeraził.
Naczelnik opowiedział mu o podejrzeniach sformułowanych przez doktora Thompsona.
— Skoro tylko usłyszał nazwisko człowieka, którego wielce szanował, bo w nim pokładał całą nadzieję co do uleczenia syna, podzielił także jego poglądy i powiedział sobie, że rzeczywiście morderca musiał być maniakiem krwi pożądającym.
Postanowił więc rozpocząć poszukiwania na innej zupełnie drodze.
Najpierw tedy trzeba rozpocząć śledztwo na stacyi Orleańskiej, z której wyjeżdżał René Labarre i w Choissy-le Roi, gdzie jego trupa znaleziono na szynach.
Powrócił do domu, ażeby uporządkować i zabrać potrzebne sobie notatki i o siódmej wyszedł na obiad.
Pozostawmy go przy tym obiedzie, & powróćmy do Port Créteil, które opuściliśmy, w chwili, gdy Fabian de Chatelux napotkał Pawła łowiącego ryby w czółnie przywiązanym przy brzegu Petit-Castel.
Dwaj młodzi ludzie, powrócili zaraz do domu, a Paweł wytłomaczył przed swoim przyjacielem nieobecnego ojca.
Fabian zauważył ogromną zmianę w fizyonomii i obejściu Pawła.
Wydawał mu się on zamyślonym i roztargnionym, ale nie silił się odgadnąć przyczyny.
Obaj młodzi ludzie trzymali w tajemnicy swoją miłość, ani jeden ani drugi, wcale się nie domyślał, że serca ich biły dla jednej i tej samej kobiety.
Pomimo to wszystko, Paweł rozweselił się trochę, a przynajmniej ożywił się trochę wizytą Fabiana.
Wieczór piątkowy przeszedł im na rozmowie w ogródku, na dzień następny uplanowali przechadzkę po okolicy.
Przechadzka ta miała miejsce w sobotę i pod każdym względem bardzo była przyjemną.
Dwaj przyjaciele powrócili do willi o koło czwartej po południu, a obeszli pieszo w około Marne, co dla nietęgiego piechura, byłoby niemożliwem do wykonania.
— Jutro niedziela... — odezwał się Paweł — jakże ją przepędzimy?...
— Ja proponuję ryby — odrzekł Fabian.
— Niech i tak będzie.
— Czy nie mógłby pójść z nami i ten twój nauczyciel la Fouine! — Mając go przy sobie można być pewnym, że się nie wróci z niczem...
— Znajdziemy go zapewne przy czółnach i zaprosimy do kompanii. — To dzielny chłopak chociaż dziwny trochę...
Paweł i Fabian udali się do miejsca, gdzie były poprzywiązywane łódki przy brzegu, blisko drogi.
Paweł Fromental nie omylił się. Najpierwszym kogo spostrzegli był właśnie la Fouine.
Rybak filozof zarzucał wędkę przyśpiewując sobie wyjątki z Dzwonów Kornewilskich.
Było to wyraźnym dowodem, że ryby nie brały, w innym bowiem wypadku, nie można się oddawać żadnej innej rozrywce, ale całą uwagę skupić na pływającym spławiku.
Fabian zawołał na rybaka.
La Fouine jednym susem na brzeg wyskoczył.
— Dzień dobry panie de Chatelax!.. dzień dobry panie Fromental!.. wołał. — Masz pan gościa widzę ze sobą?...
— Tak mój przyjacielu i przyszliśmy zapytać się, czy nie pójdziesz jutro z nami na ryby.
— Z największą przyjemnością drodzy panowie... A o której wyruszymy?
— Ze świtem.
— Gdzie się zejdziemy?...
— U mnie... odezwał się Fromental.
— Stawię się punktualnie... A będzie| pan miał przynętą panie Pawle?...
— Będę miał wszystko co potrzeba...
— Dobrze, stawię się niezawodnie... A teraz skłaάam manatki i idę zjeść skórkę chleba... Ryby dzisiaj nie biorą wcale...
Rozeszli się.
Idąc ku restauracyi na wyspę, la Fouine mówił sobie:
— Ale nie, to niepodobna do pioruna, aby ojciec pana Pawła, przyjaciela pana de Chatelux, mógł być szpiegiem policyjnym... Nie... to niepodobna!... to niepodobna... Nie uwierzą w to nigdy a nigdy...
Nazajutrz od samego rana wszyscy byli na nogach.
Czółno Pawła wyładowane zostało prowiantami i narzędziami rybackiemi, pomiędzy któremi znajdowało się pół tuzina szalów.
Szalami nazywają małe okrągłe siatki z kółkiem w około metalowem, 1żywane do łowienia raków.
Paweł zamierzał nałowić ich na wieczór na obiad, bo znajdowało się ich dosyć zawsze w Marnie.
Popłynęli z biegiem rzeki, aż do mostu de Créteil, — La Fouine odnalazł miejsce, które wydało mu się niezmiernie obiecującem.
Czółno zostało uwiązane, a powiedzmy z góry, że miejsce było istotnie bardzo dobre i połów obfity.
Około trzeciej powrócili do domu z pięknym karpiem do smażenia i kopą raków pokaźnej wielkości.
Ta wyprawa na ryby, aż do mostu de Créteil, nie pozwoliła się domyśleć nawet Pawłowi, iż w Petit-Castel bawili dzień cały goście.
La Fouine został zaproszony na obiad przez dwóch przyjaciół i o dziesiątej dopiero wieczór opuścił ich zachwycony nad wyraz.
Paweł i Fabian uważali go za swego nauczyciela, i chcieli mu zapłacić honoraryum, więc wsunęli mu każdy w rękę po sztuce dziesięcio frankowej.
W poniedziałek rano Fabian de Chatelux, miał być na wieczorze u doktora Thompsona i zobaczyć Martę, wcześnie więc pożegnał Pawła, który chciał go odprowadzić aż do stacyi kolejowej i nie wpadł jakoś wcale w swoję zwykłą zadumę.
Stara Magdalena była bardzo szczęśliwą, bo i uśmiech dawno nie widziany błąkał się na ustach jej ulubieńca.
W wilię napisała kilka słów do Rajmunda Fromentala, ażeby mu donieść o szczęśliwej zmianie, jaka zaszła w jego synu.
Biedny ojciec ucieszył się bardzo i był za tę wiadomość bardzo wdzięcznym poczciwej słudze.
Ta dobra nowina połączona z tem co się dowiedział od hrabiny de Chatelux, oświecała promykiem słońca horyzont jego życia, tak ponurego dotąd.
Pomimo atoli pozornej zmiany w całej swojej osobie — Paweł był bardzo zakłopotany.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.