Czerwony testament/Część trzecia/XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.

La Fouine przerwał swój monolog, i zaczął na nowo rozmyślać.
— Pójdę do komisarza... powtórzył po chwili — a kiedy mu opowiem całą sprawę?….. cóż mi odpowie? — Powie mi, że zadużo się napiłem i że wdałem się z jakimś łotrem i żem sam sobie winien... powie mi, że byłem na nocnym połowie, a to jest zabronione przepisami, przeciwne prawu, że jestem głupiec i do tego złodziej rzeczny i że zasłużyłem na schowanie w ale…..
Zresztą jakąż wskazówkę dać mogę o łotrze co mnie tak ładnie urządził?...
Taki on mechanik jak i ja, i więcej o nim nic nie wiem... Z rysopisu podobnym jest do wszystkich, ale jeżeli go spotkam, to go poznam, i niech się ma na baczności... Najlepiej tymczasem udawać nieżywego i nikomu nic nie mówić... Czy przynajmniej ten rozbójnik pozostawił mi moje czółno i moje wędki, bo inaczej dobrzebym wyglądał! — Nie mam już medalu!... Jeżeli kiedy odnajdą testament hrabiego de Thonnerieux, czem udowodnię prawo do swojej części?...
Sapristi!... jakże mi zimno i jak mi ból dokucza!... Prawdziwe dotknęło mnie nieszczęście.
Rzeczywiście, la Fouine trząsł się coraz bardziej, a rana coraz dokuczliwsze sprawiała mu cierpienie.
Przykrył się jak mógł najlepiej suchemi liśćmi i wkrótce rozgrzał go silny atak gorączki.
Nakoniec zdołał zasnąć, ale snem niespokojnym, pełnym strasznych widziadeł.
Obudził się około dziewiątej.
Wszystkie członki miał zesztywniałe, ból w plecach wcale się nie zmniejszył.
Muszę jednakże dowiedzieć się co to jest...
Ogarnął się i poszedł do aptekarza w Créteil.
Tu zdjął starą swoję opończę wełnianą, zdjął koszulę i pokazał chude na ramiona.
— To chyba pchnięcie nożem! krzyknął aptekarz..
— Nie... odrzekł Boulenois.
— A więc cóż to takiego?...
— Upadłem wznak na kant mojego czółna...
— Aha!...
— Czy to może być z tego co złego?...
— Nic a nic... Bolesne to, ale nie niebezpieczne... Wyleczę cię w czterdzieści ośm godzin.
Aptekarz opatrzył ranę i kazał wieczorem przyjść po ponowny opatrunek.
La Fouine zapłacił i wyszedł.
Cierpiał daleko mniej, mógł chodzić dosyć pewnym krokiem i udał się na to miejsce, gdzie o mało nie postradał życia zeszłej nocy.
Tu prawdziwie się ucieszył.
Zatopione czółno widać było doskonale, w niegłębokiej przezroczystej wodzie. Można było rozróżnić nawet wędki pod ławkami.
— No — pomyślał sobie — nie tak przecie trudno znów będzie wydobyć ten stary chodak.
Pomyślę o tem później...
Poszedł do restauratora na wyspę, i opowiedział mu tę same historyę co aptekarzowi, ażeby usprawiedliwić swoje skaleczenie.
Restaurator zaczął się z niego wyśmiewać.
La Fouine przymuszał się także do śmiechu, ale myślał o swojej przyszłej zemście.
Pascal Saunier tak samo zmordowany jak Juliusz Boulenois, wstał dosyć późno...
Udał się zaraz do Jakóba, wręczył ma medal ukradziony, który dorzucił jeden wyraz do każdego z trzech zdań, jakie potrzeba było złożyć koniecznie.
Brakowało jeszcze trzech medali, sfinks trzymał swoję tajemnicę.
— Odmłodniałeś przez zgolenie wąsów — rzekł śmiejąc się Jakób do ex-sekretarza hrabiego de Thonnerieux... Masz minę wyrostka...
— Przyda mi się to zapewne w zawiązywaniu znajomości z Martą-Emilią Berthier — odrzekł Pascal.
— Kiedyż jedziesz do Genewy?...
— Pociąg pośpieszny odchodzi wieczór o ósmej i tym właśnie chcę pojechać...
Rzeczywiście zaopatrzony w potrzebne papiery i dość znaczną sumę pieniędzy, Pascal Saunier z małą tylko walizka w ręku wsiadł na kolej i przybył do Genewy nazajutrz o wpół do dziesiątej rano.
Zamiast stanąć w wielkim jakim hotelu, jak hotel les Bergues, Hotel da Lac, stanął w czwartorzędnym zajeździe, podawszy się za podróżnego przemysłowca, co poparł okazanemi dowodami.
Po zjedzenia porządnego śniadania, kazał sobie wskazać drogę do Lausanny i pewny, że się nie omyli, poszedł na ulicę wymienioną w testamencie hrabiego de Thonnerieux, jako miejsce zamieszkania matki Berthier z córką.
Droga, raczej ulica. prowadząca do Lausanny, położoną jest w części Genewy, pomiędzy koleją żelazną, a miejscem, z którego Rodan wypływa z Lemanu.
Minąwszy stacyę wchodzi się już na ulice Lausanny.
Domy pobudowane tu na przestrzeni jednego kilometra, stanowią przedmieście, dalej idzie droga prowadząca do Lausanny, dotykająca malowniczych brzegów jeziora.
Pascal poszedł tą drogą.
Perina Berthier, której Marta była dzieckiem, miała według testamentu nieboszczyka hrabiego, mieszkać pod numerem 49.
Dom oznaczony tym numerem był duży i bardzo ładny, pobudowany z czarnego kamienia.
Wzniesiony był najwyżej przed laty dwunastu.
Sklepy na parterze zajęte były jeden przez kupca korzennego, drugi przez magazyn galanteryjny.
— Tutaj prawdopodobnie muszę ją — mruknął Pascal. — Trzeba znaleźć zasięgnąć języka.
— Wszedł na korytarz oddzielający dwa sklepy, w głębi którego były schody prowadzące na piętro.
Wspólnik Jakóba Lagarde, miał zamiar zapytać odźwiernego.
Nie wiedział — albo raczej zapomniał, bo nieraz był już w Szwajcaryi, że odźwierni są prawie nieznani w Genewie.
— Aj! do dyabła! — pomyślał przekonawszy się, że nie ma wcale mieszkania dla stróża.
To mi wcale nie na rękę... Chyba w sklepach będę się mógł czego dowiedzieć...
Wszedł do sklepu korzennego.
Zastał w nim samą kobietę.
— Córki Ewy mają zwykle języki bardzo długie — mruknął Pascal — a ta z pewnością wypaple wszystko o czem chce się dowiedzieć.
— Czego pan sobie życzy? — zapytała z uśmiechem kupcowa.
— Przyszedłem prosić panią o pewne objaśnienie... odrzekł przybyły.
— Bardzo je chętnie panu udzielę, jeżeli tylko będę mogła...
— Pani zapewne zna mieszkańców tego domu?...
— Wszystkich proszę pana... wszystkich. U mnie się wszyscy zaopatrują, a mąż mój jest głównym lokatorem kamienicy.
— No to nie łatwiejszego dla pani, jak mi powiedzieć, czy mieszka tutaj pani Perina Berthier?...
— Perina Berthier?. — powtórzyła kupcowa.
— Tak... francuska... w pewnym już wieku... z córką... młodą dziewiętnastoletnią panienka...
Kupcowa potrząsnęła głową.
— Nie panie — odrzekła — takiej tu wcale nie mamy...
Pascal zaczynał się niepokoić.
— Pewny jednakże jestem, że się nie mylę... co do adresu... Wszakże to aleja Lausanny.
— Tak jest szanowny panie.
— Dom ten oznaczony jest Nr. 49?...
— Nigdy nie nosił innego... — Ale to nie przeszkadza, że nie mamy i nigdy nie mieliśmy tu lokatorki nazywającej się Perina Berthier...
— A to kłopot nielada! — wykrzyknął Pascal. — Idzie o rzecz ważną... bardzo ważną... a nic nie wiem teraz gdzie się zwrócić, żeby odnaleźć panią Berthier...
— Czy pewnym pan jesteś jej nazwiska?...
— Najpewniejszym... — Matka i córka nazywały się Berthier...
— Czy mógłby mi pan je opisać?...
— Nie proszę pani... Nie znam ich wcale.
— Szkoda, bo może mogłabym się domyśleć z podobieństwa...
— Z podobieństwa? — powtórzył ździwiony Pascal — domyślić się?...
— Czy pewnym pan jesteś, że to osoby mieszkały tutaj w Genewie pod swojem własnem nazwiskiem?...
— Co do tego proszę pani, to nie mógł bym zaręczyć...
— Osoby, które mam na myśli, były w samej rzeczy francuzkami z urodzenia, ale matka wyszła za mąż za genewczyka...
— Jakże się nazywały te osoby?... — zapytał Pascal na wszelki przypadek.
— Poczekaj no pan... niech no sobie przypomnę... Otóż jestem... Mówiłeś pan Perina, nie prawda?...
— Tak Perina Berthier...
— Mąż rzeczywiście nazywał swoją żonę Periną...
— A jakże się mąż nazywał?...
— Grand Champ...
— Grand-Champ!... — wykrzyknął młody człowiek, uderzony nagłem światłem — a jakże wyglądała córka? w jakim była wieku?...
— Piękna jak amorek blondynka... — Nazywano je złoto-włosą pięknością.
— A imienia jej nie przypomina sobie pani?...
— Marta...
— Pascal zadrżał znowu.
Kupcowa prawiła dalej.
— Byli to bardzo uczciwi ludzie... — mieszkali w naszym domu... matka miała magazyn nowości tuż obok... Sprzedała go po śmierci pana Grand-Champ i przeniosły się do Paryża...
Pascal literalnie połykał wyrazy uprzejmej interlokatorki.
To co mu opowiadała, było najdokładniejszą historyą Marty Grand-Champ i Periny jej matki, zmarłej w Joigny.
Zdawało mu się, że śni, tak rzeczywistość dziwną mu się wydała.
Zresztą pozostawał mu jeszcze jeden sposób przekonania się zupełnego.
Użył zatem tego sposobu.
— Pieniądze, pochodzące ze sprzedaży magazynu — czy nie były czasami powierzone przez panią Grand-Champ, pewnemu bankierowi genewskiemu? — zapytał.
— Tak panie... tak... to to samo... — Łotr ten uciekł, pozostawiwszy w nędzy nie jednę rodzinę... — Jeden z panów sędziów trybunału, mieszkający w tym domu, mówił mi o nim wczoraj jeszcze. Miał w ręku kilka listów panny Marty, domagającej się już po ogłoszeniu bankructwa, przynajmniej jakiej części z kapitału matki. Listy przychodziły z Joigny, gdzie obie kobiety się zatrzymały, bo matka zachorowała...
Niepodobna było wątpić.
Pewność była najzupełniejszą.
— Marta Berthier była tą samą Marta Grand-Champ, której matkę on z Jakóbem zabili, dając jej zimnej wody w tyfusie.
Marta Grand-Champ, jedna z sukcesorek hrabiego de Thonnerieux, uchodziła w oczach świata, za wychowankę doktora Thompsona.
— Dziękuję pani bardzo — rzekł Pascal do kupcowej.
— Czy zadowolony pan z moich objaśnień?...
— Przekonany jestem, proszę pani, że osoby, o których mi pani powiedziała, są te same, których poszukuję. Małżeństwo zawarte w Genewie przez Perinę Berthier, tłumaczy zmianę jej nazwiska... — nie pozostaje mi więc nic innego, jak postukać we Francyi śladu tych biednych kobiet. Mam nadzieję, że je odnajdę dzięki uprzejmości pani...
Pascal wyszedł ze sklepu, powrócił do hotelu i zażądał zaraz rozkładu jazdy kolei żelaznej, który mu natychmiast przyniesiono.
Zobaczył o której godzinie najpierwszy pociąg odchodzi do Paryża.
Pospieszny wychodził o trzeciej minut dwadzieścia ośm.
Spojrzał na zegarek.
— Dochodziła trzecia za pięć minut.
— Prędko! prędko!... dawaj mi moję walizką! — zawołał na chłopaka, który odrzekł:
— — Sądziłem, że pan będzie nocował w hotelu?
— Tak i ja myślałem, ale zastałem na poczcie list wzywający mnie do Calais, gdzie muszę być jeszcze dzisiaj... Śpiesz się z podaniem mi rachunku...
Zapłaciwszy rachunek, Pascal wziął swoje walizkę i pospieszył na kolej.
W dziesięć minut pociąg unosił go już do Paryża.
Siedział sam jeden w przedziale klasy pierwszej i mówił sam do siebie.
— Marta Grand-Champ! — Co za komplikacya szczególna! Jak się to wszystko skończy?...
O wpół do szóstej rano pociąg stanął w Paryżu.
O kwadrans na siódmę, Pascal był już na ulicy de Miromesnil.
Wszyscy w pałacu jeszcze spali.
Pascal zasztukał do drzwi pokoju Jakóba.
Przebudzony raptownie, nie mógł się zrazu pomiarkować i zapytał z pewnym przestrachem:
— Kto tam? — Czego chcesz odemnie?
— To ja... Pascal — odrzekł przybyły — otwieraj prędko!...
Zanim dokończył, Thompson wyskoczył z łóżka i czemprędzej drzwi otworzył...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.