Czerwony testament/Część trzecia/XXXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXV.

— Będę krzyczał!... będę wzywał pomocy!... odrzekł Fabian de Chatelux.
— Jużeś to robił!... Na cóż ci się przydało? —odrzekł Jakób Lagarde. — Dzisiaj tak jak wczoraj, nikt nie przyjdzie ci na pomoc!... — Jesteś moim więźniem, moją własnością... — Złapałem cię u siebie, gdy mi chciałeś ukraść mój honor... — Mogłem cię zabić... byłem w prawie!... a jeżeli tego nie zrobiłem, to dla tego, iż miałem przyczynę ku temu... — Te przyczynę zaraz ci powiem...
— Miałeś prawo mnie zabić powiadasz?... przerwał młody hrabia.
— Tak... z pewnością!...
— Miałeś prawo mnie zabić, dla tego, żem powiedział twej wychowance, iż ją kocham!... — Czyż to zbrodnia, godna kary śmierci?...
— Wsunąłeś się pod mój dach z zamiarem okrycia mnie hańba!... Rachowałeś, że ci łatwo przyjdzie uwieść naiwne, nie znające świata dziecko, której jedynym błędem było, że uwierzyła twoim gładkim słówkom i twoim obietnicom!... — Ty nie myślałeś wcale, ty hrabia de Chatelux, o tem, aby uczynić z Marty swoje żonę!... — Chciałeś ją mieć za kochankę! Na szczęście, ja tu jestem, ja czuwam nad nią i przeszkodziłem twoim niecnym zamiarom!...
— Mylisz się pan, doktorze, i sądzisz mnie niesprawiedliwie!... — wykrzyknął Fabian. Kocham pannę Martę z całej duszy, ale ją i szanuję jednocześnie, przybyłem tutaj, jako uczciwy człowiek, przyszedłem ofiarować jej swoje nazwisko, a to taka prawda... jak to, że pana, jej opiekuna, proszę o rękę panny Marty!... — Widzi pan więc, że jeżeli popełniłem błąd, wchodząc w sekrecie przed panem do pańskiego domu, to chcę ten błąd naprawić...
— Naprawić tego błędu — niepodobna...
— Dla czego?...
— Dla tego, że jesteś moim rywalem! miłość, jaką uczuwasz dla Marty Grand-Champ, jest dla mnie zniewagą!...
— Czyż mogłem przypuszczać, że pan miałeś zamiar, zaślubić swoję wychowankę?...
— Wiedziałeś!... bo ci mówiono o tem.
— Mówiono mi, to prawda, ale nie chciałem temu wierzyć!...
— Dla czegóż to nie chciałeś wierzyć? Proszę mi powiedzieć...
— Jesteś pan dwa razy starszym od panny Marty!... Mógłbyś pan być śmiało jej ojcem!...
— Miłość nie dba o lata... — Zresztą czyż jestem starcem?...
— Z pewnością, że nie, ale ponieważ pan kochasz, więc możesz łatwo i moje także zrozumieć uczucie...
— Nie znoszę rywalizacyi. — Jesteś pan młodym, pięknym, nosisz ładne stare nazwisko, jesteś więc niebezpiecznym dla mnie i dla tego naprzód chciałem cię zabić, ale następnie cofnąłem się przed zbrodnią, lubo wytłomaczoną. ― Pozostawię pana przy życiu, jeżeli mi złożysz przysięgę...
— Czy mam przysiądz, że nie będę kochał panny Marty? przerwał Fabian — takiej przysięgi odmawiam! — Nie rozkazuje się sercu, a kłamać, dla ocalenia życia, uważałbym za rzecz siebie niegodną.
— Przysięga, jakiej chcę żądać od pana — odrzekł Jakób — pozostawia sercu pańskiemu zupełną swobodę... Przysięgnij, że nie będziesz usiłował widywać bez mojej wiedzy wychowanki mojej!... przysięgnij, że nie będziesz do niej pisywał, że nie będziesz nasyłał na nią żadnych posłańców! — Czekam!...
Fabian zdawał się być niezdecydowanym i pomieszanym.
— Nie wahaj się pan — zawołał pseudo-Thompson z dzikim wyrazem twarzy, — Gdybyś miał mi stanąć na drodze, gdybyś stać się miał najniebezpieczniejszą dla mnie zawadą, nie byłbym tyle głupim, ażebym się pozostawił przy życiu i ażebym cię ztąd wypuścił!... — Przysięgnij, albo nie, to ja przysięgam, że ci w tej chwili w łeb wypale!...
— Zrobi, jak myśli, ten dzikus — pomyślał de Chatelux — a jest zupełnym panem położenia. Na co mi się opierać?... Dla matki, dla Marty nawet, muszę za jakąbądź cenę, ocalić moje życie... — Później zobaczymy i pogadamy... — Jeżeli Marta mnie oddała swoje — serce, z pewnością nie zgodzi się zostać jego żoną…..
— Czekam! powtórzył Jakób Lagarde.
— Zgadzam się na przysięgę, jaką mi pan narzucasz... — powiedział Fabian.
— Na honor?...
— Na honor.
— Bez żadnej myśli ukrytej?...
— Bez żadnej zgoła!...
— No to dobrze — a najprzód, jako pierwszy dowód szczerości, proszę, zwróć mi pan fotografia panny Grand-Champ.
Jakób dążył do celu podstępnie, ale przekonanym był, że dojdzie na pewno do niego.
— Nie znaleziono przy nim tej fotografii — powiedział sobie — więc ją pozostawił u siebie, ale nie na wierzchu, żeby ją wszyscy widzieli, bo z pewnością matka nie wie o jego miłości... — Założę się, że fotografia leży obok medalu... — muszę się tego dowiedzieć... — i będę wiedział.
— Portret panny Marty…. — jąkał Fabian — ależ...
— Nie kłam pan, skoro utrzymujesz, te nigdy nie kłamiesz! — przerwał gwałtownie pseudo-Thompson. — Otrzymałeś ją z rąk Angeli, wiem o tem doskonale. Czy śmiałbyś zaprzeczyć?...
— Nie ale tej fotografii nie mam przy sobie...
— Gdzież jest?... W pałacu de Chatelux! — wykrzyknął Jakób.
— Tak... W moim pokoju...
— Jako zakład miłości, który wszyscy przyjaciele twoi mogą oglądać!...
— Co też pan mówi, doktorze!... Ja miałbym pozostawiać na oczach ludzkich portret panny Marty? — Ależ byłby to dowód braku szacunku dla niej... Zamknąłem portret w szkatułce...
— Którą łatwo otworzyć...
— Nie, bo klucz mam zawsze przy sobie i nie popuszczam go nigdy...
— Mówisz pan o szacunku, a zapewne fotografię młodej, anielskiej czystości dziewicy rzuciłeś pomiędzy, fotografie twoich kochanek!...
Fabian pobladł ze złości.
— Cóż pan a licha za wyobrażenie jakieś masz o mnie? — zapytał. Dla czego mnie podejrzewasz o brak wszelkiej delikatności!
— Fotografia panny Grand-Champ nie znajduje się bynajmniej w pośród niegodnego jej otoczenia... W pudełku o jakim mówię, znajdują się dwie tylko relikwie, szczególniej dla mnie święte; krzyż wojskowy mojego ojca i medal dany mi przez hrabiego de Thonnerieux, w kilka dni po mojem urodzeniu...
Oczy Jakóba zabłysły radością.
Młody człowiek wpadł w zasadzkę zręcznie zastawioną.
Wspólnik Pascala Saunier wiedział o co mu chodziło.
— Medal dany panu przez pana de Thonnerieux? — zapytał udając zdziwienie.
— Tak jest panie.
— Jesteś pan więc także jednym z sukcesorów hrabiego?
— Jestem nim panie...
— Urodziłeś się pan zatem tego samego dnia co nieboszczka panna de Thonnerieux?
— Dnia 10 marca 1860 r.
— To tak samo jak Marta!... To dziwne!
Szczersze daleko ździwienie niż u Jakóba, odmalowało się na twarzy Fabiana...
— Panna Marta także należy do sukcesorek hrabiego! — wykrzyknął.
— Tak... posiada medal złoty, prawdopodobnie podobny do pańskiego medalu, posiadający pewno daty...
— A także i pewne wyrazy, jak na moim — dorzucił Fabian.
— Tak panie... Jakie są wyrazy wyrżnięte na pańskim medalu?
Pytanie to lubo uczynione z największą na pozór obojętnością, nagle niby błyskawica oświetliło umysł hrabiego.
— Nędzniku! — wykrzyknął — zdradziłeś się!... teraz cię zrozumiałem... Toś ty ukradł testament hrabiego de Thonnorieux!... toś ty pomordował sukcesorów hrabiego, aby ich obedrzeć z medali!... Nie znalazłeś mojego gdyś mnie uśpił a teraz chcesz mi go wydrzeć podstępem!... Teraz wszystko rozumiem!... Piękność Marty to pułapka w twoim spodlonym ręku!... Ta dziewczyna jest twoją wspólniczką! a Angela także!... O niegodne istoty!... przeklęta trójco! Ściągnąłeś mnie tutaj aby mnie zrabować, a następnie zabić...
— No to zabij mnie skoro masz broń a ja jej nie mam! Jesteś w nocy mojej, jesteś skazanym...
— Pan Bóg się pomści za mnie! Już się mści nawet, skoro nie będziesz miał wyrazów wyrytych na medalu.
— Będę miał sam medal!...
— Nigdy!...
— Wezmę go pudełka, w którem się znajduje razem z portretem Marty i krzyżem oficerskim twojego ojca...
— Podły rozbójniku!... jeszcze nie masz go w swojem ręku!... Moja matka okraść ci się nie pozwoli!...
— No, to przejdę po trupie twojej matki, jeżeli będzie potrzeba!... Do widzenia hrabio de Chatelux... zobaczymy się jeszcze i to... po raz ostatni...
Powiedziawszy to Jakób wziął lampkę i wyszedł z piwnicy.
Fabian chciał poskoczyć do drzwi z narażeniem się na kulę w piersi.
Ale drzwi zostały już zamknięte.
Zaciśnięte pięści jeńca na próżno się kaleczyły o żelazną blachę.
— Moja matka!... moja matka! krzyczało biedne dziecko, przerażone w najwyższym stopniu. — Może on ją zabije ten nędznik... a ja jej ostrzedz nie mogę, ja jej nie mogę obronić!... O! oddałbym życie bez namysłu, bez wahania, za jedne godzinę wolności... Potrzeba mi ztąd wyjść!... potrzeba koniecznie, ale w jaki sposób się wydostać?...
Młody hrabia przypomniał sobie o odkryciu, jakie zrobił w chwili nadejścia pseudo-Thompsona.
Zaczął się przysłuchiwać.
Szmer przepływającej wody ciągle było słychać.
— Kamień nie dał się poruszyć, bo był na cemencie osadzony, ale cement nie jest przecie nie do pokonania...
Odsunął znowu posłanie, postawił lampkę na ziemi, wziął nóż, jaki mu podano przy nakryciu, ukląkł przy otworze kanału i zaczął pracować.
Przytępione ostrze noża zaledwie rysowało cement, ale Fabian jednakże nie zrażał się wcale. Dodawała mu energii rozpacz przywiązanego syna.


∗             ∗

Jakób Lagarde odjechał do Paryża.
— Pudełko, — mówił do siebie, — pudełko stojące w pokoju młodego hrabiego w pałacu de Chatelux!... W niem się znajduje medal... Muszę je mieć, będę miał, choćby mi przyszło podpalić pałac!...
Scena a właściwie koniec sceny, rozegranej pomiędzy Fabianem a doktorem, okrutnie poirytowała tego ostatniego.
Zdradził się i to właśnie w chwili, gdy miał nadzieję usłyszeć z ust więźnia wyrazy wypisane na cennym medalu. Duma jego oburzała się na samę myśl, że pozwolił niedoświadczonemu młokosowi domyślić się wszystkiego.
To też przybył na ulice de Miromesnil na obiad w jak najgorszem usposobieniu.
— Cóż... — zapytała Angola — czy tak idzie, jak sobie życzysz?...
— Wcale nie.
— Dla czego?...
— Potrzeba będzie zrobić wyprawę do pałacu de Chatelux!...
— Wyprawę — powtórzyła Angela, — to rzecz bardzo niebezpieczna...
— Zapewne, że nie bardzo bezpieczna, ale konieczna.
— Czy masz przynajmniej na to jaki sposób?...
— Mam, ale nie zadawalnia mnie w zupełności...
— Gdy Pascal powróci, — wynajdzie może coś lepszego...
Jakób w przystępie wściekłości marzył o spaleniu pałacu.
— Pomówimy jeszcze o tem, dodał.
Marta zeszła ze swego pokoju.
Zasiedli do stołu.
Pseudo-Thompson, zazwyczaj mało pijący, kazał podać mocne wino i nieustannie nalewał sobie do szklanki. Powiedzianoby, że chciał się upić, że chciał w kieliszku utopić czarne myśli, jakie go prześladowały, albo zaczerpnąć w nim odwagi, jaka go jakby opuszczać się zdawała.
Angela obserwowała go, ale Marta uszczęśliwiona, że wczoraj chociaż na chwilę widziała Pawła Fromentala, zatopiła się w swoich myślach.
Długo siedzieli przy stole, około dopiero dziewiątej Jakób się podniósł.
Obie kobiety poszły za jego przykładem...
— Marto... — odezwał się Jakób ciężko oddychając.
— Słucham, doktorze.
— Mam z tobą do pomówienia...
Głos miał zmieniony, wyrażał się krótko i z dziwnym akcentem.
Niepodobna było sierocie nie spostrzedz tego i opanował ją dziwny niepokój jakiś...
— Masz ze mną do pomówienia, panie doktorze?... — spytała.
— Tak.
— Słucham pana.
— Nie tutaj...
— Dla czego?...
— To, co ci mam do powiedzenia, jest bardzo ważne i może nas zatrzymać dosyć długo... Niedogodnie by nam tu było... ta by nam co chwila przeszkadzano...
— Przejdźmy zatem do salonu...
— W salonie także nie będzie dobrze...
— Gdzież więc chcesz, abyśmy się udali?...
— Pozwól mi towarzyszyć ci do twojego pokoju...
— Służę... — odpowiedziała nie bez pewnego wahania dziewczyna.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.