<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Cztéry wesela
Podtytuł Szkic fantastyczny
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1841
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.
Matylda.

Tak więc Adolfie, półkownik rozgościł się tu ze wszystkiém; mówiła nazajutrz Matylda, która przybyła dowiedziéć się o zdrowiu starego a rozmawiała z młodym.
— Łatwo też pojąć, odpowiedział Adolf smutnie, jak mi to boleśnie. Ten człowiek nie czuły i zimny dziś by może, dla tém łatwiéjszego zagarnięcia spadku, rad brata widziéć w grobie; najmniéjszego w nim uczucia, najmniéjszego względu dla okropnego stanu mojego ojca! I to brat jego! O nas, to już niemam co i mówić, nas chce wypędzić stąd jak najprędzéj i z tém się wcale nie tai. Gdzie się z bratem podzieję, co pocznę nie mając sposobu do życia, krewnych, przytułku; tego niewiém. Piérwszy raz wyszedłszy na świat, w progu jego przyjdzie się spotkać z nędzą! — zła wróżba!
Matylda słysząc to westchnęła, potrząsła głową i wzięła Adolfa za rękę.
— Mój drogi Adolfie, rzekła, alboż nie macie przyjaciół, nie wierzyszże w nikogo? Czyliż myślisz że wszyscy obcy podobni są twemu półkownikowi, któryby dla ocalenia stu ludzi pół fajki nie oddał? Chociażby ci się przyszło ztąd oddalić, czyż nie znajdziesz przytułku?
— A któżby, odpowiedział Adolf, któżby chciał próżnym obarczyć się ciężarem, z którego żadnéj nie miałby korzyści?
— O! nadto masz złe o ludziach wyobrażenie! rzekła słodko Matylda — to się nie godzi! Ty i brat twój, oddalając się z tąd, udacie się wprost do nas, do mojego ojca. Tak będzie koniecznie, nie odstąpię, tak być musi. Jesteśmy trochę krewni, w ścisłych oddawna stosunkach — to wszystko niech tłumaczy ofiarę naszą, w któréj bojąc się upokorzenia od obcych ci może nie przyjął. Znasz mego ojca, wiész (bez pochlebstwa) jak cię kocha; nieraz on dawniéj nawet, napomykał ci, abyś mu dopomagał w jego interesach; tyś młody, czynny. Wstrzymywały cię wprzód obowiązki domowe; lecz jeśli teraz gwałtem oderwą cię od ojca, cóż ci przeszkodzi? Będziesz blizko niego, będziesz mógł dowiadywać się przynajmniéj o nim.
Adolf milczał, spuścił głowę, w myśli rozważał każde jéj słowo, a po chwilce z gorzkim odpowiedział uśmiéchem.
— A! byłoby to bardzo szczęśliwie, ale to być nie może! Dawniéj, Adolf uważany jako członek waszéj rodziny, miał prawa do waszego serca, do względów i pomocy; dziś, od wszystkich odrzucony, siérota, bez imienia, mógłżeby dla ocalenia siebie od burzy, wnieść w wasz dom nieoddzielne od siebie upokorzenie, mógłżeby słuchać jakby was obwiniano o dziwaczną powolność, o niepojętą litość dla bezimiennego tułacza. Dziś, potrzeba mi uciec tam, gdzie nigdy imie moje, słuch o mnie nie doszedł; — a jeśli Bóg poszczęści staraniom, wrócę kiedyś może w te strony, obejrzéć ze łzą w oku te miejsca, gdziem miał ojca, matkę i rodzinę — gdzie w jednéj chwili wszystko mi jedna śmierć wzięła.
— Nie mówże, żeś wszystko postradał, odpowiedziała Matylda, ja nigdy nie przestanę być twoją — przyjaciółką. Chętnie przyjmę upokorzenia, jeśliby jakie na ciebie spadły, podzielę je i rada będę z mojéj ofiary, bom przyrzekła cię kochać, bo cię — kocham.
— Kochasz! podchwycił Adolf porywając się, kochasz Matyldo? A! czemuż teraz niémam imienia i majątku, abym ci je razem z sercem oddał.
— Dość mi twojego serca! odpowiedziała Matylda.
— Serca! O! dla nas w téj chwili, jest ono wszystkiém, rzekł smutnie Adolf, ale co świat powié? Ludzie sobie tylko pobłażają, drugim nie przebaczą. Śmiałażbyś oddać rękę temu, który niéma imienia, który wstydzić się musi urodzenia swego, a odbiérając piękne twoje nazwisko, nie wiedziałby jakie ci w zamian ma nadać? ty, która całe życie nie znałaś co to upokorzenie, którą świat nosił na ręku i każdy krok tysiącem oklasków okrywał, śmiałażbyś jednemu tylko sercu poświęcić —
— Wszystko! odpowiedziała z pozorną obojętnością Matylda. Ty Adolfie nie znasz kobiéty jeszcze; kobiéta która prawdziwie kocha, poświęci serce, imie, majątek, spokojność, — nawet honor i cnotę — Jest-li to słabość, jest-li to moc duszy?
— Lecz któżby przyjął tak wielkie ofiary? spytał Adolf. Śmiałżebym ja goniąc za własném szczęściem, pociągnąć cię w przepaść za sobą? Wyszlibyśmy potém na świat słuchać upokarzających nas oboje szyderstw. Jedni mówiliby, żem ja wziął cię dla majątku tylko, którego potrzebowałem, drudzy w oczy tobie śmieliby się z twojego wyboru. I Matylda, piękna, młoda, wolna, bogata, szczęśliwa, musiałaby to znosić! i jabym słuchając tego, niemiał sobie całe życie wyrzucać żem jest twych cierpień przyczyną? Wiész, dawno nie wątpisz Matyldo, że cię kocham, tak jak Aniołowie Boga kochają, ale połączyć los mój z twoim w téj chwili, byłoby to na złe użyć twojéj miłości i zrobić ją narzędziem twojego nieszczęścia.
— Dziwno mi doprawdy, żem tak długo i cierpliwie mogła słuchać tak dziwnéj przemowy — odpowiedziała Matylda urażona wstając z kanapy. Nie chcesz mnie? odrzucasz? nie kochasz? miałażbym się narzucać? miałażbym ci świat zawiązać? Daj Boże, abyś znalazł taką która cię uszczęśliwić potrafi, ja nie znajdę pewnie drugiego Adolfa, bo go i szukać nie będę — Zostanę dwa razy wdową, po mężu który mnie odumarł i po kochanku, który mnie nie chciał.
Oboje milczeli, Adolf blady, smutny, w duszy rad swojéj wspaniałomyślnéj ofierze, w sercu nią zmartwiony, spoglądał machinalnie po oknach sali, ukradkiem wzrok rzucał na Matyldę i wzdychał. Ona łzę ociérała.
— Musim więc rozstać się, odezwał się Adolf po chwili, czując potrzebę zawiązania rozmowy, musim się rozstać. Kto inny może na mojém miéjscu, mniéj przewidujący, z upragnieniem pochwyciłby szczęście, które mu samo do rąk przychodzi; ja nauczony krótkiém, ale bolesném doświadczeniem, w samych nawet roskoszach, nieszczęścia przewiduję. Cóżbym nie dał Matyldo, gdybym równy tobie imieniem i majątkiem, mógł wyznaczoną mi cząstkę szczęścia, przynieść ci do podziału! Ale dziś, przyszłość ciemna, upokorzenia, walki widzę tylko przed sobą, mógłżebym odważyć się dać je do podziału téj, którą tak kocham! O! beze mnie będziesz szczęśliwszą!
— Nie, Adolfie, odpowiedziała Matylda, dziwne są twoje marzenia o urojonych nieszczęściach, o których tak lubisz dumać, które lubisz wymyślać, jak drudzy sobie szczęście niesłychane tworzą. Kobieta nie może być szczęśliwą bez tego którego kocha. Ojciec mój zezwoli i pobłogosławi nas z radością — Będziemy szczęśliwi! Nie bój się upokorzeń od świata, ja cię poświęceniem mojém (jeśli je tak zwać można) zakryję, zasłonię! Trzebaż żebym się aż do prośb uniżyła? Także to mnie kochasz?
— Więc ty doprawdy miałabyś odwagę pójść za mnie? spytał jéj Adolf cicho i nieśmiało.
— O dziwny człowiecze! zawołała Matylda, czyliż widzisz we mnie piętnastoletnię roztrzepanicę która nie myśli o tém co mówi, na któréj raz wyrzeczone słowo nie można rachować? Czyliżem oddawna kochając ciebie, nie rozmyśliła się nad tém, czy mogę być twoją. Jedna jest rzecz któraby mnie wstrzymywać powinna — różnica wieku i nie taję jéj; tyś młódszy o parę lat ode mnie, za kilka lat ja zacznę starzéć, ty dojdziész ledwie siły męzkiéj. Kobieta jak oranżeryjny kwiat, prędko rozkwita i prędko więdnieje. Ta uwaga długo mi stała na myśli, ale Bóg cieszy mnie nadzieją, że potrafię umrzéć, gdy ty już nie będziesz mógł mnie kochać.
— Nie będę mógł kochać! zawołał Adolf, możnaż to przestać kochać? Na cóż tak piękny obraz przyszłości postrzygłaś wyobrażeniami smutnemi śmierci i obojętności.
— O! w tém niéma nic dziwnego, co przewiduję Adolfie. Możesz przestać mnie kochać i dla tego — być ze mną szczęśliwym. Ja ci pewnie na przeszkodzie do żadnego szczęścia nie stanę, będziesz mieć dostatki, zechcesz świata użyć, doświadczyć i sprobować wszystkiego, zabawić się, odurzyć; wszystko ci będzie wolno. Ja jak postarzeję będę tylko myślała nad tém, czém cię uszczęśliwić, jeśli już nie sobą.
Adolf nie chcąc słuchać tych dziwnie brzmiących w uszach jego wyrazów, posunął się ku Matyldzie z zapałem i usta jéj pocałunkiem zamknął. Lecz w téjże chwili drzwi sali skrzypnęły, i tłusty, sapiący półkownik wtoczył się powolnie.
Jakże się zdziwił, jakże się przeląkł widząc ten pocałunek, jakże osłupiał — postrzegłszy dwie osoby, które w jego wyobrażeniu, tak bardzo rozdzielało ich położenie towarzyskie, połączone takim węzłem! Fajka którą trzymał w ręku z ust mu wypadła, narobiła stuku i zwróciła uwagę dwojga (bo tak ich muszę nazwać) kochanków.
— A co to, to pięknie! odezwał się półkownik posuwając się powoli ku najbliższemu krzesłu. A! uu! tegom się po pani nie spodziéwał nigdy! A i Waspan jak widzę ptaszek noszony, o! noszony, zwąchał co dobrego! Patrzaj no go, jak mierzy wysoko! o! Cóż ty za jeden jesteś, że śmiałeś posunąć się i bałamucić prezesównę! hę! hę!
Nikt nie odpowiedział półkownikowi, on rozparł się wygodnie, buchnął kłębem dymu i rozgniéwany coraz bardziéj tak mówił daléj.
— Nie darmo ja zaraz spójrzawszy Waspanu w oczy, cóś niedobrego w nich upatrzyłem! Jutro żeby mi tu ciebie nie było ani nogi, ani ciebie, ani twojego braciszka, fora ztąd! Ja tu obejmę rządy, ale wprzód zdasz mi jeszcze rachunki z twego sławnego prowadzenia interesów. Ptaszek! ziółko! pokrzywka! Cicha woda! A, i pani także! jakieś się mogła tak dalece zapomnieć, żeby do tego stopnia poufałości przypuścić człowieka nieprawego, podłego urodzenia, młokosa. Jutro ja się będę widział z ojcem pani, niewiém co on na to powié, gdy mu doniosę o tém! Hm! hm! przyjeżdża niby do starego, chorego, a z młodym figluje! fe!
Adolf i Matylda nie słuchając i nie odpowiadając nic, na gdéranie półkownika wyszli, a on sam z fajką i swojém fe i hm! w ustach pozostał.
Znać już było po całym domu jego rządy — Stary obłąkany ojciec Adolfa, wprzódy pan tutéjszy, teraz z rozkazu jego zamknięty został w osobnym pokoju i pozbawiony téj nawet pociechy, ażeby wedle zwyczaju mógł chodzić po domu i pytać:
— Gdzie ona? czy jéj tu niéma?
Słudzy prędko uczuli potrzebę posłuszeństwa półkownikowi, bo Adolf zabity moralnie nie przeczył przywłaszczonéj przez niego władzy, officjaliści przychodzili z raportami; on jak u siebie krzyczał, rozkazywał, sapał i fajkę palił.
Słaby Adolf nareście zdobył się na odwagę przedstawienia półkownikowi, jak nieludzko, jak tyrańsko obchodził się z bratem, modlił i prosił aby go przestano więzić w jednym pokoju, ale półkownik, nie słuchał nawet co do niego mówiono i pogardliwie uśmiechał się tylko.
W istocie bowiem biedny starzec, zamknięty w ciasnéj izdebce, dzień i noc tłukł się po niéj płacząc, krzycząc, pytając czemu go nie puszczano, skarżąc się że mu duszno i ciasno; niepodobna było widziéć go w tém położeniu i nie ulitować się nad nim; ale półkownik nie zaglądał nawet do niego. Słudzy wzdychali nad swoim panem, ale więcéj się jeszcze bali przybyłego, niż litowali nad dawnym panem. Jeden Adolf jak mógł najczęściéj przesiadywał u ojca, wynajdując sposobów rozerwania go, ulżenia jego cierpieniom; a kiedy półkownik zapowiedział mu aby wyjeżdżał postanowił ojca uwieść z sobą. Na nieszczęście przyszedłszy do pokoju jego wieczorem, znalazł go tak dalece gorzéj, iż zaraz posłać musiał po lekarza. Przybyły medyk wyexaminowawszy chorego, żadnéj o życiu nawet nie uczynił nadziei.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.