Czterech jeźdźców Apokalipsy/Część trzecia/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Czterech jeźdźców Apokalipsy
Wydawca Księgarnia Biblioteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1924
Druk drukarnia „Rola“ Jana Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Janina Pajzderska
Tytuł orygin. Los cuatro jinetes del Apocalipsis
Źródło Skany na commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V

POLA ŚMIERCI

Automobil posuwał się zwolna pod sinem niebem zimowego poranka.
W oddali, na równinie, trzepotały się jakby białe skrzydła chmary motyli, co opadły na zagony. Na niektórych polach były tego roje; na innych porozrzucane, drobne gromadki: Gdy automobil podjechał bliżej, białe motyle nabrały nowych barw. Jedno skrzydełko okazało się błękitnem, drugie szkarłatnem. Były to setki, tysiące chorągiewek, z któremi igrał tu dniem i nocą ciepły wietrzyk, przesycony słońcem, lub szarpał je gwałtowny huragan pobladłych ranków i gryzł chłód nocy bez końca. Deszcz spłukał barwy z płócien, które przegniły od wilgoci, albo które spaliło słońce, że wyglądały jak owady, co się zablisko ognia dotknęły.
Z pomiędzy trzepoczących się chorągiewek wychylały się czarne ramiona krzyży. Wisiały na nich ciemne kepi, czerwone czapki, kaski, przyozdobione końskiemi grzywami i wszystko to gniło zwolna, płacząc atmosferycznemi łzami przez wszystkie otwory.
— Iluż tu zginęło! westchnął z głębi automobilu głos don Marcelego.
A René, siedzący naprzeciwko niego, skinął głową ze smutnem potakiwaniem.
Donja Luiza spoglądała w milczeniu na żałobną równinę, a usta jej poruszały się lekko nieustanną modlitwą. Cziczi obracała na wszystkie strony rozszerzone zdumieniem oczy. Wydawała się wyższą, silniejszą pomimo zielonawej bladości, powlekającej jej twarz. Obie z matką były w żałobie z długimi welonami. Ojciec był także w żałobie, skulony, postarzały, z nogami starannie otulonemi futrzanym kocem. René był w mundurze polowym, mając na nim nieprzemakalną kurtkę automobilisty. Pomimo ran, nie chciał wystąpić z wojska. Przydzielono go do technicznego biura aż do ukończenia wojny.
Rodzina Desnoyersów jechała pełnić dawno powzięte postanowienie.
Odzyskawszy przytomność, po otrzymaniu nieszczęsnej wieści, ojciec ześrodkował całą swoją wolę w jednem życzeniu:
— Muszę go widzieć!... Och! mój synu!... mój synu!
Napróżno senator przedstawiał mu całą niemożliwość tej podróży. Walczono jeszcze na odcinku, gdzie padł Juljan. „Muszę go widzieć!“ powtarzał stary. Czuł nieprzepartą potrzebę popatrzenia na grób syna, zanim sam umrze z kolei. I Lacour zabiegał przez cztery miesiące, podając prośby i zwalczając przeszkody, żeby pragnieniu don Marcelego mogło się stać zadość.
Nareszcie pewnego ranka wojskowy automobil powiózł całą rodzinę Desnoyersów. Senator nie mógł im towarzyszyć. Krążyły pogłoski o bliskiej zmianie gabinetu i on musiał pokazać się w Wysokiej Izbie, na wypadek, gdyby Republika zażądała jego usług dotychczas niedocenianych.
Spędzili noc w jakiemś prowincjonalnem mieście, gdzie znajdowała się komendantura jednego korpusu wojsk. René zasiągnął wiadomości od oficerów, którzy brali udział w wielkiej bitwie. Z mapą w ręku słuchał ich objaśnień, aż trafił wreszcie na odcinek, na którym walczył pułk Juljana.
Nazajutrz zrana ruszyli w dalszą podróż. Jeden z żołnierzy, którzy brali udział w bitwie, służył im za przewodnika, siedząc obok szofera. René, raz po raz, spoglądał na mapę rozłożoną na kolanach i zadawał pytania żołnierzowi. Ten, chociaż pułk jego bił się w pobliżu bataljonu Juljana, nie mógł zorjentować się dokładnie w miejscowości. Pole wyglądało teraz zupełnie inaczej, niż kiedy je widział zatłoczone bijącymi się. I automobil posuwał się zwolna, to głównym gościńcem białym i gładkim, to zjeżdżając na boczne drogi, kręte i poprzecinane głębokiemi bruzdami, w które zapadał automobil z przeciągłym piskiem resorów. Czasem jeździł na ukos od jednej grupy krzyżów do drugiej, rozpłaszczając swemi koleinami świeżo zorane zagony.
Groby... groby na wszystkie strony. Biała szarańcza śmierci pokrywała cały krajobraz. Nie było jednego skrawka ziemi wolnego od tego pełnego chwały i żałoby zlotu. Szara, świeżo poruszona pługiem ziemia, żółtawe drogi, ciemne gaje, wszystko dygotało niezmordowanem falowaniem.
A ten krzyk ziemi, którego słowami był furkot tysięcy chorągiewek, śpiewał dniem i nocą owo potworne starcie, jakiego świadkiem były te pola, noszące jeszcze na sobie tragiczne ślady.
— Polegli!... polegli! — szeptała Cziczi, goniąc oczyma szeregi krzyży, mknące wzdłuż automobilu nieskończonym pochodem.
— O! Panie!... za nich!... za ich matki! — powtarzała donja Luiza, nie przestając się modlić.
Tu rozegrały się najzaciętsze walki; walki na sposób starożytny; zderzenie się ciała o ciało, poza okopami, na bagnety, na kolby, na pięście, na zęby.
Przewodnik, zaczynający orjentować się, wskazywał różne punkty samotnego widnokręgu. Tam stali strzelcy afrykańscy, dalej jeszcze szaserzy. Największe nagromadzenie grobów znajdowało się tam, gdzie żołnierce linjowi szli do ataku na bagnety po obu stronach drogi.
Automobil stanął. René wysiadł tuż za żołnierzem, żeby odczytywać napisy na krzyżach. Może tu właśnie leżeli polegli pułku, którego szukali. Cziczi wysiadła także machinalnie, zawsze gotowa opiekować się mężem.
W każdej mogile spoczywało po kilku ludzi. Ilości trupów można się było doliczyć po kepi i kaskach gnijących na ramionach krzyżów. Mrówki spacerowały po tych wojskowych pamiątkach, na których zachowały się jeszcze cyfry pułków. Wieńce, jakimi patrjotyczne uczucia przyozdobiły niektóre z tych grobów, szczerniały już i potraciły liście. Na jednych krzyżach nazwiska poległych były jeszcze wyraźne; na innych zaczynały się zacierać i wkrótce będą nieczytelne.
— Śmierć bohaterska!... Chwała! — myślała Cziczi ze smutkiem.
Nawet nazwisko nie przeżyje większości tych ludzi poległych w pełni młodości. Pozostanie po nich tylko wspomnienie, które raz po raz nawiedzi jakąś starą wieśniaczkę, pędzącą krowę po drożynach Francji i każe jej szepnąć wśród westchnień; „Mój mały!.. Gdzie też pochowano mego małego“. Żyć będzie tylko w kobiecie z ludu w żałobie, nie wiedzącej jak rozwikłać zagadkę swego bytu; w dzieciach, które idąc do szkoły w czarnych bluzkach powiedzą z zawziętością: „Gdy dorosnę, pójdę bić boszów, by pomścić mego ojca“.
A donja Luiza, siedząc nieruchomo i przeprowadzając wzrokiem Cziczi, snującą się między grobami szeptała znowu:
— Panie!... za matki bez synów... za dzieci bez ojców, niech gniew twój zapomni o nas; a uśmiech twój niechaj nam wróci...
Mąż jej, skulony na poduszkach automobilu, spoglądał także na pole śmierci. Ale oczy jego zwracały się uparcie na groby bez chorągiewek i wieńców, proste krzyże opatrzone tabliczką z krótkim napisem. Były to mogiły niemieckie, tworzące jakby osobną kartę w księdze śmierci. Z jednej strony na nieprzeliczonych grobach francuskich napisy pojedyńcze liczbowe: jeden, dwóch, trzech poległych. Z drugiej, na mogiłach z rzadka rozsianych, bez żadnych przyozdobień, cyfry druzgocące swym lakonizmem: 200... 300... 400...
Don Marceli doznał uczucia jakiejś okropnej radości. Jego zbolałe ojcostwo znalazło duchową pociechę zemsty. Julek zginął; a on umrze wkrótce, nie mogąc przeżyć swego nieszczęścia; ale iluż nieprzyjaciół gniło tutaj, pozostawiwszy na świecie istoty kochane, które pamiętają o nich, jak on pamięta o swoim synu!...
Wskrzeszał ich wyobraźnią takimi, jakimi musieli być przed chwilą śmierci, jakimi ich widział podczas najazdu, dokoła swego zamku.
Niektórzy z nich, najwybitniejsi i najstraszliwsi, mieli oblicza pokiereszowane teatralnemi bliznami pojedynków uniwersyteckich. Ci nosili książki w tornistrach i, po rozstrzelaniu gromady wieśniaków lub ograbieniu wioski, czytywali poetów i filozofów przy blasku pożarów. Nadęci nauką, jak ropucha, dumni ze swego intellektualizmu, który jest tak dumny i zarozumiały, przyjęli w spuściznę ciężką, zawiłą djalektykę starożytnych teologów. Synowie sofizmatów i wnuki kłamstwa gotowi byli udowodnić największe niedorzeczności umysłowymi koziołkami, do których przyzwyczaił ich akrobatyzm intellektualny. Posługiwali się ulubioną metodą tezy, antytezy i syntezy, by wykazać, że Niemcy powinni być panami świata, że Belgja sama ściągnęła na siebie klęskę, broniąc się, że szczęście polega na tem, by wszyscy ludzie żyli na sposób pruski a najwyższym ideałem życia jest czysta obora i pełny żłób, że wolność i sprawiedliwość to tylko złudzenie rewolucyjnego romantyzmu Francuzów; że każdy czyn dokonany staje się świętym, skoro zatriumfuje; a prawo jest tylko równoznacznikiem siły. Ci intellektualiści z karabinem w ręku uważali się za rycerzy cywilizowanej Krucjaty. Pragnęli, by blondyn odniósł zwycięstwo nad brunetem, pragnęli ujarzmić wzgardzonego południowca i raz na zawsze władzę nad światem złożyć w ręce Germanów, tej „soli ziemi“, tej „arystokracji ludzkości“. Wszystko, co w historji miało jakąś wartość, było niemieckie. Starożytni grecy byli pochodzenia germańskiego; Niemcami również byli wielcy artyści włoskiego Odrodzenia. Ludzie Południa z właściwą ich pochodzeniu złośliwością sfałszowali historję.
I oto, wśród tych ambitnych marzeń, Krzyżowiec pangiermański dostawał kulą w łeb od wzgardzonego „latyńczyka“ i walił się do grobu z całą swoją pychą.
— Dobrze ci tam, gdzie jesteś, ty wojowniczy pedancie — myślał Desnoyers, przypominając sobie rozmowy ze swoim przyjacielem Rosjaninem.
Wielka szkoda, że nie znaleźli się tam wszyscy panowie profesorowie, którzy pozostali w uniwersytetach niemieckich; ci uczeni niezaprzeczalnie zręczni w przyswajaniu sobie zdobyczy intellektualnych przez prostą zmianę terminologji. Ci ludzie o bujnych brodach i złotych okularach, spokojne króliki laboratorjów i katedry, przygotowali obecną wojnę swemi sofizmatami i swoją dumą. Ich wina była większą niż takich panów lejtnantów wygorsetowanych i z monoklem w oku, którzy w pożądaniu walki i mordu spełniali tylko zawodowe upodobania.
Podczas gdy żołnierz niemiecki niskiego pochodzenia grabił co mógł i zabijał co mu wpadło pod rękę, wykształcony bojownik czytał na biwaku Hegla i Nietsche'go. Był zanadto kulturalny, by własnęmi rękoma dokonywać tych czynów „historycznej sprawiedliwości“.
Ale on i jego profesorowie rozpętali wszystkie złe instynkta bestji germańskiej, dając im polor naukowego usprawiedliwienia.
Dzicy marokańczycy, murzyni o dziecięcych umysłach, melancholijni hindusi wydawali się Desnoyersowi godniejszymi szacunku niż wszystkie te gronostajowe togi, pyszne i wojownicze, snujące się po korytarzach uniwersytetów niemieckich. Wolał stokroć dziecinne i skromne barbarzyństwo dzikiego człowieka, niż wyrafinowane, okrutne i chłodne barbarzyństwo ambitnego mędrca germańskiej marki.
To też jedynymi nieprzyjaciółmi, którzy budzili w nim politowanie byli prości, ciemni żołnierze gnijący w tych grobach. Byli to chłopi, robotnicy, posługacze sklepowi, Niemcy żarłoczni, dla których wojna była jedynie sposobnością do zaspokojenia nigdy nie nasyconych apetytów i odwetu za wszystkie kułaki i poniewierkę życia we własnym kraju.
Historja ich ojczyzny była szeregiem wypraw na południe, by utuczyć się mieniem ludzi żyjących na jasnym brzegu Mediteranji. Panowie profesorowie wykazali czarno na białem, że te pochody grabieżcze były pracą dla wysokiej cywilizacji. I Niemiec szedł z zapałem dobrego ojca, który się poświęca, by zdobyć, chleb dla swoich.
Setki tysięcy listów od rodziny wędrowały za hordą germańską, posuwającą się wskroś napadniętych krajów. Desnoyers słyszał nieraz, jak odczytywano niektóre z nich o zmierzchu przed jego ograbionym zamkiem. Były to papiery znalezione w kieszeniach poległych i jeńców. „Nie miej litości nad czerwonymi spodniami. Rżnij welszów; nie przebaczaj i dzieciom“... „Dziękujemy ci za trzewiki“; ale dziewczyna nie może ich włożyć. Te Francuski mają tak śmiesznie małe nogi... „Postaraj się o fortepian...“ „Podobał by mi się bardzo dobry zegarek...“ „Nasz sąsiad kapitan przysłał żonie naszyjnik z pereł. A ty przysyłasz nam tylko drobiazgi“...
I szedł mężnie cnotliwy Germanizm z podwójnem pragnieniem przysłużenia się krajowi i posyłania cennych upominków dzieciom. „Niemcy nad światem!“. „Ale wśród tych marzeń wpadał w dół i zasypywała go ziemia wraz z innymi jego towarzyszami, snującymi podobne rojenia. Desnoyers wyobrażał sobie niecierpliwość kobiet po drugiej stronie Renu, które czekały i czekały. Wykazy zmarłych nie podawały czasem wszystkich nazwisk. I listy szły i szły aż do niemieckich frontów; listy, jakich nigdy nie miał otrzymać adresat: „Odpowiedz. Kiedy nie piszesz, to może dla tego, że nam gotujesz miłą niespodziankę. Nie zapomnij o naszyjniku. Przyślij nam fortepian. Rzeźbiony kredens bardzo by mi się podobał. Francuzi mają piękne rzeczy“...
A nad wspólnym grobem, na obcej ziemi, białej od wapna sterczał samotny krzyż. W pobliżu trzepotały się chorągiewki. Kręciły się to na prawo to na lewo, jak głowa, która przeczy, uśmiechając się ironicznie... Nie!... Nie!
Automobil posuwał się wciąż naprzód. Przewodnik wskazywał teraz grupę dalekich mogił. Tam niewątpliwie bił się pułk. I automobil zjechał z gościńca, pogrążając koła w świeżo poruszonej ziemi, zataczając szerokie kręgi, by omijać mogiły, rozrzucone kapryśnie jak los zdarzył.
Prawie wszystkie pola były zaorane. Pod ostatnimi promieniami zimowego słońca zaczynała się uśmiechać natura, ślepa, głucha, nieczuła, nieświadoma naszego bytowania, przyjmująca obojętnie w swoje wnętrzności zarówno jedną, drobną ludzką kruszynę jak miljony trupów.
Rolnik zaorał grunta i napełnił nasieniem zagony. Ludzie mogą mordować się w dalszym ciągu; ziemia niema nic do czynienia z ich wzajemną nienawiścią i nie przerwie dla nich biegu swego życia. Czasem lemiesz natknął się na jakieś podziemne przeszkody... na trupa bezimiennego i bez mogiły... Ale wnet posuwał się dalej, bez poszanowania dla tego, czego się nie widzi. To znów zatrzymywały go mniej łagodne zapory. Były to pociski, które się zaryły w ziemię i nie wybuchnęły. Rolnik wykopywał ten przyrząd śmierci, który czasem ze spóźnioną złością eksplodował mu w rękach. Ale wieśniak nie zna strachu, gdy mu chodzi o przyszłe pożywienie, i posuwał się dalej w prostej linji, zawracając jedynie, gdy dochodził do jakiegoś widocznego grobu. Zagony rozdzielały się pobożnie, otaczając swą falistością niby wyspę te kępy ziemi najeżone chorągiewkami lub krzyżami. Grudka ziemi, ukryta w jakichś sinych ustach, miała w sobie rodne zaczątki przyszłego chleba. Kiełkujące nasiona gotowe już były zapuścić korzonki w te czaszki, które przed niewielu miesiącami nosiły w sobie szczytne nadzieje lub potworne ambicje. Życie miało znów się odnowić.
Automobil przystanął. Przewodnik pobiegł między krzyże, nachylając się, by odczytać na wpół zatarte napisy.
— To tu!
Na jednym z grobów odnalazł numer pułku.
Cziczi i jej mąż wyskoczyli spiesznie. Potem wysiadła donja Luiza z bolesną sztywnością, tamując łzy. I wszyscy troje zaczęli pomagać ojcu, który wydobywał się z futrzanych powijaków. Biedny pan Desnoyers! Stanąwszy na ziemi zachwiał się; poczem jął posuwać się pracowicie, poruszając z trudem nogami, zanurzając laskę w zagony.
— Oprzyj się, mój stary — rzekła żona, podając mu rękę.
Zaczął się powolny, uciążliwy pochód pomiędzy grobami. Przewodnik oglądał krzyże, sylabizując nazwiska; René czynił to na swoją rękę z drugiej strony. Cziczi szła sama od grobu do grobu. Wiatr miotał jej czarnym welonem. Drobne loczki wysuwały się z pod żałobnego kapelusza, ilekroć pochylała głowę, usiłując odczytać jakiś napis. By móc iść swobodniej unosiła spódnicę sukni, odsłaniając drobne stopki, które sprężyście zanurzały się w zagony. Otaczała ją rozkoszna atmosfera życia, ukrytego piękna, miłości, gdy tak stąpała po tej ziemi śmierci i rozkładu.
Zdala dał się słyszeć głos ojca:
— Jeszcze nie?
Oboje starzy niecierpliwili się, pragnąc co najprędzej odnaleźć grób syna.
Minęło pół godziny na bezowocnych poszukiwaniach. Wciąż nazwiska nieznajome, bezimienne krzyże, lub napisy, noszące cyfry innych pułków. Don Marceli ledwo już mógł utrzymać się na nogach. Chodzenie po tych miękkich zagonach było dla niego męką. Zaczął już rozpaczać. Ach! Nie znajdzie nigdzie mogiły Julka!
Wtem Cziczi zawołała:
— Tu!... tu!
Starzy pobiegli, potykając się na każdym kroku. Cała rodzina zgromadziła się przed kopczykiem ziemi, mającym nieokreślony kształt trumny, zaczynającym już okrywać się trawą. W głowach krzyż, a na nim litery głęboko wyrznięte nożem, pobożne dzieło towarzyszów broni: „Desnoyers“. A, poniżej w wojskowych skrótach, stopień, pułk, i kompanja.
Długie milczenie. Donja Luiza uklękła natychmiast z oczyma utkwionemi w krzyż; oczyma o zaczerwienionych powiekach, które już nie mogły płakać. Łzy towarzyszyły jej aż dotąd. Teraz uciekły, jak gdyby odegnane ogromem boleści, niezdolnej podporządkować się zwykłym objawom.
Ojciec stał, patrząc z rodzajem podziwu na ten wiejski grób. Jego syn był tam; tam na zawsze i już nie zobaczy go nigdy. Odgadywał go tam, śpiącego we wnętrznościach pola, bez żadnej powłoki, w bezpośredniem zetknięciem z ziemią, takim, jakim go zaskoczyła śmierć, w tym lichym, bohaterskim mundurze. Myśl, że korzenie roślinności dotykały może tej twarzy, którą on całował z taką miłością, że deszcze spływały wężowemi strugami wzdłuż tego ukochanego ciała wstrząsnęła nim jak zniewaga. Przypomniał sobie te nadzyczajne starania, z jakiemi je Juljan pielęgnował za życia: ciepłe kąpiele, masaże, wzmacniające ćwiczenia z bronią i boks, lodowate tusze, wytworne perfumy... wszystko poto, żeby zgnić na jakiemś polu żyta, jak kupa gnoju, jak bydle robocze, które grzebią na tem samem miejscu, gdzie zdechło przemęczone.
Byłby zabrał stąd natychmiast swego syna i rozpaczał, że nie może tego uczynić. Ale zabierze go, skoro tylko pozwolą i zbuduje mu iście królewskie mauzoleum. I na cóż się to przyda? Zabierze kupkę kości, ale jego ciało, jego postać; wszystko, co stanowiło czar jego osoby, pozostanie tu zmięszane z ziemią. Syn bogatego Desnoyersa zespolił się na zawsze z jakimś lichem polem w Szampanji. O! męko! I aby dojść do tego, on, ojciec, tyle pracował, gromadząc miljony.
I nie wiedział nawet, jaką była jego śmierć. Nikt nie mógł mu powtórzyć jego ostatnich słów. Nie wiedział, czy koniec jego był natychmiastowy, piorunujący, czy zszedł ze świata z uśmiechem niewiedzy, czy też przecierpiał długie godziny męki, opuszczony na tem polu, wijąc się jak płaz, zanim uspokoiła go nicość. Nie wiedział również, co było pod tą mogiłą: ciało całe, dotknięte tylko dyskretną ręką śmierci, czy też bezkształtne szczątki poszarpane huraganem stali... I nie zobaczy go już nigdy! I ten Julek, który wypełniał wszystkie jego myśli, będzie poprostu wspomnieniem: dźwiękiem imienia, które będzie żyć, dopóki będą żyć jego rodzice i zniknie, gdy oni znikną.
Usłyszał nagle jakiś jęk, jakieś łkanie... Po chwili dopiero uprzytomnił sobie, że to on sam towarzyszył w ten sposób własnym myślom.
U stóp jego klęczała żona. Modliła się z suchemi oczyma, modliła się sam na sam ze swoją rozpaczą, utkwiwszy w krzyżu wzrok jak gdyby zahypnotyzowana. Tam był jej syn; spoczywał tuż przy jej kolanach, tak samo jak kiedy był dzieckiem w kołysce, a ona czuwała nad jego snem. Okrzyk ojca odbił się echem w jej myślach, ale bez gniewnych wybuchów. z bezbrzeżnym smutkiem tylko... I nie zobaczy go już nigdy! Byłoż to możliwem?
Cziczi przerwała swą obecnością bolesną zadumę rodziców. Pobiegła do automobilu i wróciła z całem naręczem kwiatów. Zawiesiła wieniec na krzyżu; położyła olbrzymią więź u jego stóp. Potem zasypała całą mogiłę deszczem kwiatowych płatków, poważna i skupiona, jak gdyby spełniając jakiś religijny obrządek i powtarzając w myśli:
— Tobie, który tak bardzo kochałeś życie dla jego piękna i rozkoszy! Tobie, który umiałeś budzić miłość w kobietach!
Opłakiwała w duszy jego pamięć z takiem samem uwielbieniem jak z bólem. Gdyby nie była jego siostrą, byłaby chciała być jego kochanką.
I, rozsypawszy resztę kwiatów, odeszła, by nie mącić swą obecnością bólu rodziców,
A tymczasem gwałtowny charakter don Marcelego wziął górę nad cierpieniem i zgnębiony starzec zbuntował się przeciw przeznaczeniu.
Spojrzał w dal tam, gdzie, jak sobie wyobrażał, powinien się znajdować nieprzyjaciel i zacisnął pięści z wściekłością. Wydało mu się, że widzi Bestję, wieczystą plagę ludzi. Więc zło pozostanie bez kary, jak już tyle razy?
Nie było sprawiedliwości; świat był dziełem przypadku, wszystko kłamstwa, czcze słowa pociechy, by człowiek nie nastraszył się opuszczenia, w jakiem żyje.
I wydawało mu się znowu, że słyszy w dali galop czterech jeźdźców apokaliptycznych, tratujących ludzkość. Ujrzał srogiego, atletycznego młodzieńca z mieczem wojny, łucznika o wstrętnym uśmiechu z kołczanem zatrutych strzał, łysego skąpca z wagami głodu i szkielet z kosą śmierci. Ujrzał w nich jedyne bóstwa straszliwe i znajome, które dają uczuć człowiekowi swą obecność. Wszystko inne było snem. Czterech Jeźdźców było rzeczywistością.
I nagle, przez tajemnicze skojarzenie wyobrażeń, wydało mu się, że czyta w myślach tej łkającej u jego stóp kobiety.
Matka, pod wpływem własnych nieszczęść, wywołała w duszy wspomnienie cudzych nieszczęść. Ona także patrzyła w dal. Wydawało jej się, że tam poza linją nieprzyjacielskich wojsk, widzi tak samo pochód zbolałych, żałobą okrytych postaci. Zobaczyła Helenę z córkami, błądzącą pośród grobów w poszukiwaniu ukochanego imienia, padającą przed jakimś krzyżem. Ach! nie zazna w zupełności tej bolesnej pociechy. Nie będzie mogła przejść na drugą stronę i szukać drugiej mogiły. A choćby i przeszła nie znajdzie jej... ukochane ciało znikło na zawsze w bezimiennych kopcach, których widok przywiódł na pamięć donji Luizie jej siostrzeńca Ottona.
— Boże! dlaczego przybyłyśmy tutaj? Dlaczego nie pozostałyśmy tam, gdzieśmy się urodziły?
A Desnoyers, jakby odgadując te myśli, ujrzał w wyobraźni olbrzymie, zielone przestrzenie fermy, gdzie poznał swoją żonę. Wydało mu się, że słyszy tupot bydła. Zobaczył Centaura Madariagę, jak w cichy wieczór pod gwiaździstem niebem sławi rozkosze pokoju, święte braterstwo ludzi różnych narodowości, zjednoczonych pracą, dobrobytem i brakiem politycznych dążeń.
On również, myśląc o swoim synu, powtórzył w duszy skargę żony: „Dlaczegośmy tu przyjechali?“ On również z solidarnością cierpienia uczuł, że lituje się nad tamtymi, po drugiej stronie Renu. Oni tak samo boleli, stracili synów. Cierpienia ludzkie są wszędzie te same.
Ale wnet zbuntował się przeciw temu wspomnieniu. Karl był zwolennikiem wojny; uważał ją za doskonały stan ludzkiego bytu; przygotował ją swoją butą. Bardzo dobrze, że wojna pożarła mu synów. Niema co ich opłakiwać. Ale on, który zawsze kochał pokój! On, który miał tylko jednego, jedynego syna... i stracił go na zawsze!
Umrze wkrótce... Był pewny, że umrze wkrótce!... Miał przed sobą jakie parę miesięcy życia. A ta jego biedna, wierna towarzyszka, modląca się u jego stóp, także prędko pójdzie za nim. Takiego ciosu, jaki ich dosięgnął, przeżyć nie można. Nie mieli już co robić na tym świecie.
Córka ich myślała tylko o sobie, o stworzeniu oddzielnego, życiowego węzła, z tym twardym instynktem niezależności, który przecina związek z rodzicami, by ludzkość mogła się odradzać.
Julek jeden mógł utrwalić nazwisko... Desnoyers’owie wymarli, dzieci jego córki będą się nazywały Lacour... Wszystko się skończyło!...
Don Marceli doznawał pewnego zadowolenia, myśląc o blizkiej śmierci. Chciał zniknąć co prędzej z tego świata. Nie zaciekawiał go koniec tej wojny, którym się tak z początku zajmował. Jakkolwiek się skończy, nic dobrego stąd nie wyniknie. Choć Bestję poszczerbią, wyliże się z tego i wróci po latach, jako wieczysta towarzyszka ludzi... Dla niego, Desnoyersa, jedyną rzeczą ważną było, że wojna pozbawiła go syna... Wszystko się zapadło, wszystko pochłonęły ciemności... Świat zginie... A on odpocznie.
Cziczi odszedłszy, wstąpiła na wzgórek, pod którym może również leżały trupy. Ze ściągniętemi brwiami patrzyła na równinę. Groby... wszędzie groby! Wspomnienie Julka usuwało się już na drugi plan w jej pamięci. Nie wskrzesi go, choćby całe morze łez wylała.
Widok tych pól śmierci budził w niej tylko myśli o żywych. Rozglądała się na wszystkie strony, podtrzymując obu rękoma suknię, którą wiatr miotał.
René stał u stóp wzgórka. Kilkakrotnie spojrzała na niego, przenosząc wzrok z mogił na męża, jak gdyby odnajdując jakiś związek pomiędzy nim a tymi zmarłymi... I on również narażał życie w podobnych walkach!
— I ty, mój biedulku — ciągnęła dalej głośno — mógłbyś także leżeć pod kopczykiem ziemi i drewnianym krzyżem, jak tylu nieszczęśliwych...
Podporucznik uśmiechnął się melancholijnie... Tak było.
— Pójdź tutaj — rzekła Cziczi nakazująco. — Chcę ci coś posiedzieć.
A gdy stanął tuż przy niej, zarzuciła mu ręce na szyję, przytuliła go do ukrytych pąków piersi, tchnących wonią życia i miłości, całowała go namiętnie w same usta, niepomna już na brata, nie widząc tych dwojga starych, którzy tam niżej płakali, wzywając śmierci, a fałdy jej sukni na wiatr puszczone uwydatniały wspaniałe kształty jej kibici, kryjącej w sobie zadatek nowego istnienia.


KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.