Czy to powieść?/Pierwsze wrażenia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czy to powieść? |
Redaktor | Tadeusz Boy-Żeleński |
Wydawca | Dom Książki Polskiej |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Onego czasu, przed 1830 r., pani Hoffmanowa ogłoszeniem dziennika Franciszki Krasińskiej w modę wprowadziła pisanie dzienników między wszystkiemi kobietami, które wtedy pisać umiały; nie mówi się tu o kaligrafji, lecz o mniejwięcej łatwym, lub przynajmniej odważnym na trudności stylu. I ja także dziennik pisałam, pisałam nawet bardzo wiele dzienników. Pierwszy zaczęłam w wielkim sekrecie przed moją ciotką, między dwoma linjami; ostatni dociągnęłam aż pod datę 1859 r. Z całego tego zbioru jedne zeszyty mi poginęły, drugie sama spaliłam, a te kilka, co mi zostały jeszcze z różnych epok mego życia w niepowiązanych między sobą kawałkach, te resztki, te świadectwa współczesne najlepiej mnie przekonały, że tak dzieje pojedyńczej jednostki, jak dzieje narodów i dzieje ludzkości całej w sumach ogólnych tylko, w zakończeniach swoich rozdziałowych tłumaczą się i objaśniają. Otóż i dla mnie na pewnem zakończeniu życie już teraz stanęło; ślady jego z papierów, z pamięci i ze wspomnień mam prawo nakoniec w pewną całość złożyć i sprawiedliwszym sądem ów rachunek sumienia objąć. Czy to się zda komu na co? nie wiem. Mnie smutnej zdać się może na wypełnienie wielu chwil bezużytecznych i pustych, skarbami dawnych radości i dawnych zmartwień. Mój Boże! jak ja kocham teraz te moje w przeszłość zapadłe zmartwienia! ile to było poczciwych, a ile zwycięsko usuniętych! Teraz pomyślmy, od czegoby zacząć. Najwłaściwiej godziłoby się rodzinne stosunki przedstawić, jako wstęp do mojej autobiografji. Niektóre powieściopisarki angielskie zaczynają historję swoich bohaterów od historji kilku nieraz poprzednich pokoleń; w utworach sztuki jest to rzeczą trochę zbyteczną, ale w rzeczywistych, lub przynajmniej o ile być może zbliżonych do rzeczywistości autobiografjach, takie sprawozdanie rodzinne jest bardzo użytecznem, nawet powinno być koniecznie przez czytelników wymagane.
Coraz więcej zaczyna się upowszechniać, coraz więcej popierać dowodami to przekonanie, że człowiek w oderwanej osobistości swojej nigdy nie może być sprawiedliwie osądzonym, ani dokładnie zrozumianym. Kto go rozłączy z obejmującemi go zewsząd i z zachodzącemi we wnętrze jego okolicznościami, to jest: kto w nim pod uwagę nie weźmie warunków czasu i przestrzeni, zdarzeń, które poprzedzały, przygotowywały, otaczały jego urodzenie, kto tego wszystkiego nie uwzględni i w rachunek jego regestrów nie wciągnie, ten zawsze w oznaczeniu cyfr wypadkowych pobłądzi; choćby najbieglejszym był w arytmetyce, choćby miał talent najtrafniejszych spostrzeżeń, jeszcze on zaledwie na jedną trzecią do prawdy zbliżyć się potrafi. Trudno zaprzeczyć, że ta jedna trzecia właśnie jest wolnej woli przyrobem, jest ostateczną, najważniejszą częścią każdej osobistości człowieczej, ale bynajmniej całością nie jest. Prawodawstwo wiekowe i dnia dzisiejszego wyroki głównie się jednak obracają na owej wolnej cząsteczce, i dziwić się nie można. Po obecną chwilę nauka ledwo ogólne zarysy tych praw łączności i zależności indywidualnej odkreśliła: bliższych zastosowań szukać dopiero i śledzić zaczyna. Że klimat wpływa na charakter ludów, że zdrowie i skłonności rodziców wpływają na uzdolnienie ich dzieci, to są już fizjologiczne pewniki, ale jaki być może stosunek tego wpływu? w jakich kierunkach, w jakich okolicznościach słabiej lub mocniej, wyraźniej lub tajemniej działa? jakie koleje, zmiany, metamorfozy na różnych stopniach objawu swego przebywa? to stanowi ogromną masę niewiadomych iksów, na które niema innego sposobu, tylko cierpliwość i uwaga. Nie od dzisiaj próbowano człowieka człowiekowi różnemi w tym względzie teorjami wytłumaczyć. Były już religijne dogmata, mistyczne filozofje, poetyczne hipotezy do rozjaśniania tych ciemnic niezgłębionych; naukowego aksjomatu po chwilę obecną nie było. Zdaje się, że ta gałąź antropologji w równoległym postępie z meteorologją się posuwa. Już ludzie wiedzą, według jakich praw natury deszcz pada i wiatr wieje; gdzie zaś padać musi i wiać będzie, w jakiej ilości, jak silnie? — z tem sobie nawet nieboszczyk pan Mathieu de la Drôme nie mógł dać rady, choć sumiennie nad odkryciem ustawy powietrznej pracował. A jednak uczeni meteorom za wygraną nie dali. Na różnych punktach globu urządzono obserwatorja, zapewniono sobie korespondentów i sprawozdawców, aby dzień zdawców, aby dzień po dniu, godzina po godzinie notowali proste spostrzeżenia tylko; wszyscy mają to przekonanie, że gdy się dużo, bardzo dużo spostrzeżeń uzbiera, gdy się punktami obserwacyjnemi całą globu powierzchnię obejmie, to prędzej lub później wyciśnie się z tego piasku drobnych faktów wielką i wspaniałą tajemnicę przyrody, rozpozna się zasadę, porządek i konstytucję jej działań. Tak też i tam, gdzie o zbadanie wrodzonych popędów, o odróżnienie nabytych przywyknień, o chemiczny rozbiór niejako ludzkiej osobistości chodziło, niejeden pan Mathieu łamał sobie głowę nad jej zbadaniem, aż tu w końcu się pokazało, że nim się trochę zbliżone ku prawdzie orzeczenie postawi, trzeba pierwej korcami szczegółów naznosić. Każda biografja ma wśród tych szczegółów wartość jednej zapiski meteorologicznej; biografja rozszerzona w dopełniające o rodzinie wiadomości ma wartość conajmniej dwóch dzień po dniu następujących po sobie obserwacyj. Ileż to ich trzeba, żeby się choć jakie poważne przypuszczenie ułożyć z nich dało! Tymczasem rzucam ziarnko moje do młyna. Przy całem uznaniu mojem dla wspomnień rodzinnych, nie mogę jednak ani pierwszego, ani wogóle osobnego poświęcić im rozdziału. Jak to zwykle u nas bywa teraz, bardzo niewiele ocalało z tradycji domowej, a i to niewiele taki brak ciągu przedstawia, że trudnoby mi przyszło z tych kawałeczków obrazek jakiś do ładu przyprowadzić; wolę już ze ściśle egotycznego wyjść punktu, a dawniejsze czasy wspominać w miarę tego, jak się z moją własną chronologją łączyły, jak do życia i pamięci wrażenia, wpływy, dobrodziejstwa, ha! i krzywdy składały.
Urodziłam się w r. 1816 w Warszawie przy ulicy Zakroczymskiej, gdzie rodzice moi na drugim piętrze trzy ładne i schludne pokoiki zajmowali. Ojciec mój, Ewaryst Hołosko, był rodem z Podola i służył w wojsku napoleońskiem, a wróciwszy razem z innymi towarzyszami broni, pomimo odradzań krewnych mojej matki, wstąpił do nowo tworzących się pułków w nowem, tak zwanem kongresowem królestwie. Matka, Tekla z Kalińskich, najmłodsza wśród dość licznych dzieci zamożnego wiejskiego dziedzica, w r. 1809 wyszła za mąż za młodego kapitana, który wówczas bił się odważnie przy boku księcia Józefa Poniatowskiego, a tańczył ochoczo na każdej kwaterze, gdy mu się do tego sposobność zdarzyła. W pamiętnym 1812 r., biednej, okropnemi wieściami znękanej urodził się jakby na pociechę syn dawno pożądany, a łzami tęsknoty jednak na wstępie zaraz do życia ochrzczony. Czy mąż wróci? czy zobaczy kiedy tę dziecinę swoją? z tą niepewnością trzeba było przeżyć kilka miesięcy jeszcze. Mąż wrócił nakoniec znędzniały, obdarty, ale wrócił; syna uściskał, świecącym u munduru krzyżykiem pobawił, do sił trochę przyszedł i znowu za bohaterskim dowódcą swoim pociągnął. Matka sama z Józiem została, ze łzami w oczach często, nigdy ze słowem skargi lub szemrania. Przeszedł rok jeden, mały Józio z biczykiem po pokoikach już biegał, a od ojca ledwo niekiedy słówko pisane, albo ustne pozdrowienie przedarło się z trudnością. Po latach trwogi, po latach gorączkowego wyczekiwania wrócił nakoniec Europie pokój, a młodej żonie mąż jej ukochany. Pokój europejski smutno jakoś i niepewnie wyglądał; mąż wracający był smutnym także i w pojęciach swoich zachwianym. Trzeba było całej miłości, jaką matka moja tak dobrze kochać go umiała, aby staremu wojakowi, choć ten wojak był zaledwie trzydziestokilkoletnim człowiekiem, iskrę dawnej swobody, rzutkości i nadziei z serca wykrzesać. Inni dokoła łatwiej zapominali; zmieciono im całą pajęczynę ich przeszłości, oni kędyś o strzechę domową, o byle gałązkę zresztą nową nitkę zaczepiali. Ojciec pamiętał ciągle, że mu praca życia całego w niebyłość odpadła. Rozmiłowany w swojem powołaniu żołnierskiem, nie chciał się rozstać z mundurem i pałaszem i dlatego to korzystał ze sposobności, która mu je zatrzymać dozwalała, chociaż w bezczynnem próżniactwie, jak to mówił nieraz. Kiedym przy końcu 1816 r. na świat przyszła, nowe i podbudzające ożywienie do życia mu wniosłam. Józia bez kłopotu niejako zastał, gdy wstąpił do domu między jedną a drugą zawieruchą; ucieszył mu się, lecz nie miał czasu odróżnić go od wszystkich innych dzieci, które kiedykolwiek pieścił, lub które go kiedykolwiek zajmowały; nie czuł go tak wyłącznie swoim, kochał go tylko jakoby za elektryczno-przewodniem uczuciem macierzyńskiego swej żony ukochania. Inne okoliczności towarzyszyły memu urodzeniu; najpierwej współboleścią i trwogą o życie najdroższej mu istoty dokupywać się musiał pierwszego mego krzyku i pierwszych słów uspokojenia, że wszystko dobrze poszło; matka bardzo długo jeszcze łóżka opuścić nie mogła. Na straszne jakieś niezwykłe jej rozdrażnienie sławny doktór Czekierski najgłębszą cichość zalecił; najpierwej tedy Józia, a potem i mnie z kołyską musiał wziąć ojciec do swego pokoju. Gdy raz już wziął, trudna sprawa; musiał w nocy wstawać, na ręku nosić, pielęgnować, dogadzać, i co pierwej dla spokojności żony czynił jedynie, to wkrótce zaczął dla potrzeby własnego serca, aż przesadzać nawet. Gdyby też nie owa konieczność starań i poświęceń, to nigdy może tak głęboko w sercebym mu się nie wślizgnęła; aleć to rzecz wiadoma, poświęcenie najsilniej nas przywiązuje do tych, dla których się poświęcamy. Gdy się matce trochę lepiej zrobiło, zaczęto się naradzać, jakieby imię wybrać dla mnie i kiedy chrzest odprawić. Co do rodziców chrzestnych prędko się rzecz załatwiła; ojciec nie miał tu w królestwie żadnych krewnych swoich, z rodziny matki przeto wybrał na ojca chrzestnego wuja mego Kazimierza, a na matkę chrzestną ciotkę Joannę. Trudniej było o wybór imienia. Matka moja, przez wzgląd na swoją matkę, chciała mnie nazwać Ewusią; lecz ojciec im więcej przywiązywał się do mnie, tem uparciej bronił najpierwszego swego pomysłu. Wkrótce bowiem po urodzeniu mojem dość obojętnie wspomniał tylko, że chciałby mnie Napoleoną nazwać: matka jakąś przeczącą uwagę zrobiła i na tej nierozstrzygniętej wątpliwości zahaczyła się sprawa. Im dłużej potem ojciec niańczył mnie i piastował, tem więcej zrastałam się w jego sercu z pamiątkowem jego bożyszcza imieniem. Trzeba wiedzieć, że jeśli młody kapitan kochał się w księciu Józefie, bezpośrednim swoim wodzu naczelnym, to wódz księcia Józefa, Napoleon, przedstawiał mu się jako dziejową świętością przyodziany kapłan losów całej ludzkości. Była to widać łatwo zapalna wyobraźnia, a nawskróś żołnierska natura. Na takich co go raz i drugi do zwycięstwa poprowadzili, nie miał mój ojciec sądu, bo przeciw takim nie uznawał prawa. Meteorom osobliwym, co się od tysiąca do tysiąca lat zjawiają zaledwie, wszystko wolno; niech im nikt tamy nie stawia, oni coś Boskiego spełnią. To nie zdobywcy przecież, owe Aleksandry i Cezary; to są wcielone wyższej cywilizacji plany i materjały. Dać im czas tylko, niech dzieła dokończą. W tem bieda, że jeszcze żaden nie dokończył; Aleksander Macedoński się rozpił, Cezarowi rzymskiemu Kassjusz z Brutusem drogę zastąpili, Napoleona Anglicy z Europą sprzymierzeni aż gdzieś na wyspę Ś-tej Heleny zapędzili. Jakie on miał kanały kopać, jakie gór łańcuchy gościńcami przebijać, jakiemi ustawami oświatę wspierać, wolność zawarowywać, sprawiedliwość krzewić!... No i ci Anglicy mu przeszkodzili. To Waterloo przeklęte, to Fontainebleau nieszczęśliwe, ten Bellerophon haniebny! Ojciec gorącem swojem, podolskiem sercem gorąco też, ale nie po podolsku, tylko prawdziwie po semicku Anglików i sprzymierzonych nienawidził, po tybetańsku Napoleona uwielbiał, z czego wynikło, że mnie się Napoleony imię w drogę życia, aż do śmierci, na nierozłączną własnosć dostało. Ksiądz wprawdzie przy chrzcie świętym chciał lekką opozycję postawić:
— Ależ panie dobrodzieju — szepnął ojcu do ucha — takiego imienia dawać teraz niewolno prawie, a jeszcze też dziewczynie, bo gdyby chłopak...
— A ja chcę żeby moja dziewczyna to imię nosiła — głośno i stanowczo zawyrokował mój ojciec. Ksiądz nie sprzeczał się więcej i mnie Napoleoną już ciotka Joanna z kościoła wyniosła. To są szczegóły, których się dowiedziałam od innych, skoro tylko ich mowę zrozumieć i zapamiętać mogłam; były i takie, które już sama sobie uzbierałam. Nieraz w dalszem życiu mojem, gdy się chciałam lepiej zrozumieć, gdy chciałam wiedzieć, skąd co wzięło się we mnie, skąd przyszło lub czemu nie przyszło wcale, cofałam się myślą w jaknajdalszą przeszłość moją, szukałam chwil, słówek, wrażeń, które mogły złe lub dobre rozwinąć we mnie skłonności, wpłynąć na moje upodobania, podłożyć pierwsze tło mego charakteru. Otóż przy tej pracy wewnętrznej pokazało się, że miałam bogatszy może od wielu innych zapas materjału. Czasem ani ja sama temu nie dowierzałam, ani drudzy wierzyć nie chcieli, że takie odległe rzeczy przypominałam sobie; niewiele mi to jednak do osiągnięcia głównego celu dopomogło, żadnych moralnych nie zdobyłam sobie pewników, co najwięcej to jakieś wskazówki tylko, mogące rozwój umysłu ludzkiego objaśnić. I tak na przykład do trzeciego roku przynajmniej pamięć przedstawia mi jedynie zbiór obrazków nieuporządkowanych, w żadne logiczne karby ująć się niedających. Po trzecim roku obrazki dopełniają się wrażeniem, w piątym, w szóstym roku, wrażenie dopełnia się już uczuciem, kiedy niekiedy, ale rzadko, wpływem; zaczyna się w nas niejako to, co ma dłużej lub na zawsze zostać, lub znajdujemy gotowem to, co już było i co zawsze z nami będzie.
Z rozmaitych, że się tak wyrażę, fotograficznych momentów, widzę się raz na przykład w jakimś pokoju z zielonem obiciem, kiedyś znów rozróżniam blask djamentu na palcu mojej ciotki, innym razem jeszcze przyglądam się, jak w cebrze z wodą pełno złotych i srebrnych podskakuje rybek. Mógłby kto sądzić z tego, że miałam pociąg do wszystkiego co jasne i błyskotne, a jednak więcej może, niż djament i łuski rybie, zaznaczyła się w mej wyobraźni mała błękitna trumienka o drzwi jakieś oparta, według wszelkiego prawdopodobieństwa skromny szyld ubogiego stolarza. W sypialnym pokoju matki lepiej też pamiętam krzyż hebanowy przy jej łóżku, niż mnóstwo świecących na jej tualecie sprzęcików.
Gdy pojedyńcze obrazki zaczęły trochę dłuższego trwania nabierać, pamiętam się na kolanach zapewne matki mojej siedzącą; w obu rękach trzymam główkę słonecznemi promieniami włosów okrytą i cieszę się, że jej loki to krótsze to dłuższe za pociągnięciem być mogą. Nie wątpię, że tem cackiem kosztownem była dobrowolnie u nóżek moich złożona główka starszego mego braciszka. Później, gdy był już dorosłym bratem, przy jakiejś okoliczności spytałam się go, czyby mi pozwolił tak jak w dzieciństwie dla zabawki za włosy go targać. Brat już nie mógł przypomnieć sobie o tym dowodzie niezwykłej uprzejmości, zdawało mu się nawet, że ja także nic podobnego pamiętać nie mogę.
— Kiedy ja loki nosiłem, toś ty chyba drugiego roku nie skończyła jeszcze; przecież wiem, że mi ojciec krótko włosy bardzo wcześnie ostrzygł, z wielkim żalem mojej matki. Wszakże po jej śmierci nawet w kasetce z kosztownościami znaleziono cały zwój z tego żniwa, w grubym papierze z napisem: pierwsze włosy obcięte mojemu Józiowi roku 1818 — 19 marca.
Miał brat słuszność, pamiętać nie mogłam, a jednak co widziałam, to wiem, że widziałam. Na mózgu dość wyraźny ślad się odbił, by przez całe życie niemal ten jasny kolor włosów, paluszkami memi zwijanych i rozwijanych, służył mi potem za normę porównawczą względem wszystkich blondynek i blondynów, jacy się kiedykolwiek przed oczyma memi przesunęli. Zaprzeczył mi też Józio, gdy mu coś nadmieniłam o matce naszej w białe muśliny ubranej.
— A! to już ci się wyraźnie przywidziało — mówił z uśmiechem; — matka po śmierci trzech naszych wujów, którzy jeszcze przed twojem urodzeniem zginęli, nigdy już jasnej sukni włożyć nie chciała. Prawda, i od niej samej i od innych w rodzinie słyszałam, jak dziwnym zbiegiem okoliczności w sam dzień Zielonych Świątek, kiedy lekko, biało ubrana do kościoła na mszę się wybierała, z trzech stron trzy wieści żałobne ją doszły. Z Francji nadeszło świadectwo, że brat jej najstarszy Jan w Hiszpanji poległ. O młodszym Tomaszu donoszono jej, że w czasie oblężenia Gdańska na gorączkę umarł. Trzeci Antoni z głębi Litwy ostatnie pożegnanie i kawałek czerwonej wstążeczki od krzyża swego na pamiątkę ukochanej siostrze przysyłał. Wszystko to najdalszemi drogami, w różnej czasu kolei, a nawet w różnych latach wyprawione, zbiegło się razem do rąk biednej kobiety, jakby umyślnie na to, by jej boleść spotęgować. Matka nasza tak serdecznie swoich braci kochała! Z czterech pięknych, dorodnych i tkliwie do niej przywiązanych, został jej jeden tylko, młody kaleka bez ręki, którą kędyś aż na możajskich polach zostawił. Kaleka — lecz mnie się zawsze zdawało, że na świecie całym nie widziałam piękniejszego wujaszka, jak ten mój ostatni, najlepszy wujaszek Kazimierz. O tem potem wszelako; dość że matka nigdy już od tych Zielonych Świątek białej sukni nie włożyła, nigdy się na żadnej tańcującej zabawie nie ukazała. Mimo to wszelako, widzę ją przesuwającą się zcicha na tle zielonego pokoju, widzę wyciągającą do mnie obie ręce z pod przezroczystych falbanek śnieżystego stroju, czuję jak chętnie się w nie przechylam z objęć piastunki, jak się bawię, gdy później to mi na twarz zarzucą, to mi z twarzy uchylą te pajęcze osłony, a śmiech matki dźwięczny i czysty mojemu śmiechowi wtóruje. Kto wie, może to były jej ranne podwłośniki tylko, może na chwilową zabawkę pochwycona jedynie firanka — mnie się zdawało wtedy i dziś jeszcze zdaje, że patrzyłam na jakąś inną, powietrzem odzianą, nie codzienną mamę moją.
Dziwna rzecz — z tradycji mam tę pewność, że ojciec najwięcej mną się zajmował; jak tylko z mustry lub parady wrócił, najpierw o mnie się pytał, brał mnie na kolana i po całych godzinach dokazywał ze mną. Józio nieraz mi potem mówił, że przy ojcu nigdy nie płakałam, nawet i wtenczas, gdy mi się chorą być zdarzyło; w najcięższych przejściach ząbkowania, po odsądzeniu od piersi, byle mnie tylko ojciec do siebie przytulił, zaraz mu głowę na ramieniu kładłam i leżałam tak cicha, spokojna, póki nie zasnęłam wreszcie. Ułański mundur ojca powinien był też dziecku głębiej w pamięci się wrazić; taki świetny kaszkiet, takie srebrne szlify i guziki na białych rabatach — no, ja z tego wszystkiego żadnej osobnej nie mam fotografji, najpewniej dlatego, że wszystko było mi ciągle obecne i zwyczajne. Dopiero znacznie później przyszła chwila, w której ta postać ukochana tak wyraźnie i trwale na zmysłach nawet się odbiła, że dziś jeszcze gdy kreślę te słowa, przy lekkiem natężeniu woli mogę jej rysy uprzytomnić sobie.
Tymczasem snują się w moich wspomnieniach poczciwe twarze piastunki mojej Marcyny i starego lokaja, a raczej ordynansa ojcowskiego, którego wszyscy Piotrusiem nazywali, choć już miał siwe włosy i twarz zmarszczkami pokrytą. Marcyna chodziła w ogromnym czepku, jedwabną chustką grubo przewiązanym; suty garnirunek tego czepca służył mi do pierwszych prób własnych estetycznych pomysłów. To go wznosiłam do góry, to na oczy spuszczałam, to w jedną lub w drugą przygniatałam stronę, a Marcyna ze wszystkiego mocno była zadowolona, wołała na mnie moje złotko, moje sto tysięcy, i każdemu co miał czas jej słuchać, cuda o moim rozumie prawiła. Na szyi zwykle miała kilka sznurów bardzo pięknych korali, przy tem pełno różnokolorowych paciorków i duże żółte bursztyny. W moich oczach miało to wszystko wartość klejnotów szacha perskiego i musiałam kiedyś o jej bogactwie coś powiedzieć, bo mnie wkrótce nauczyła niby jakiejś litanji, którą później przed wszystkimi domowymi, a nieraz i przed gośćmi tak często powtarzałam.
— A jaka to mama, Napolciu?
— Mama jest śliczna.
— A papa? (to francuskie wyrażenie po wojnach napoleońskich zostało nam się jeszcze, mniejwięcej, do 1830 roku).
— Papa jest tęgi ułan.
— A Józio?
— Józio jest królewicz.
— A Napolcia?
— Napolcia jest sto tysięcy.
— A Piotruś?
— Piotruś biedny, biedny, biedny!
— A Marcyna?
— O! Marcyna jest bogata, bogata, bogata!
Były te wszystkie koncepta moje własne niby; Marcyna przynajmniej zaklinała się na wszystkie świętości, że ja sama na nie się zdobyłam, ona zaś w kolejny tylko porządek wciągnęła. Szczególniej podziwienie jej wzbudzała ta logika, że nazwałam ją bogatą dlatego, bo miała bursztyny, korale i paciorki, a Piotrusia nazwałam biednym dlatego, bo ich nie miał ani jednego sznureczka. Wogóle dziś jeszcze pamiętam, jakie znaczenie przywiązywałam do tych określonych wyrazów, któremi oddzielałam moich ukochanych. Śliczna mama była to zawsze mama, raz w białych muślinach widziana, lub też mama przed lustrem zrana swoje długie blond włosy czesząca. Papa, tęgi ułan, był zawsze w swoim ściśle opiętym mundurze i wysokim kaszkiecie na głowie. Józio był królewiczem tylko wtedy, kiedy skończywszy się musztrować, sam nawzajem Piotrusia musztrował: „na lewe ramię broń“. Piotruś albowiem spełniał kolejno obowiązki zwierzchnika i podwładnego, a za Józiem w ogień byłby skoczył, stokroć go wolał odemnie. Raz też w mej obecności zaczął przed Marcyną utyskiwać na niesprawiedliwość naszego ojca.
— Chłopiec piękny jak malowanie, zręczny jak wiewiórka, dziśby go już można do pułku zapisać, i pewnie z bębnem dałby sobie radę, a pan szef (z lat dawniejszych ten tytuł przechował się w nomenklaturze Piotrusia) pan szef surowiej chłopca trzyma, niż niezdarnego rekruta. No, córka miłe dziecko, ale pod względem urody nie umywała się nawet do naszego Józia; nie chłopiec zresztą — dziewczyna — a pan szef za nią przepada.
Z tej skargi Piotrusia bardzo jasno to zrozumiałam, że Józio piękniejszy jest odemnie; ale przepadanie ojca według dosłownego brzmienia pojęłam, strach mnie wielki ogarnął, lecz się z nim utaiłam przed wszystkimi; dopiero gdy ojciec wrócił z miasta, na progu zaraz oba kolana objęłam mu nagłym uściskiem, tak, że omało się nie przewrócił, i zaczęłam wołać z całej siły:
— Papo! ja nie chcę, żeby papa za mną przepadał!
— No, a to czemu? — pytał zdziwiony i rozśmieszony zarazem, na ręce mnie biorąc.
— Bo jak papa za mną przepadnie, to ja go nie dowidzę nawet i nigdy potem nie znajdę.
— O! znajdziesz, tylko mnie dobrze poszukasz.
— Toć niania dobrze szukała swego fartucha, a nie znalazła go, bo przepadł. Jak co przepadnie, to już znaleźć tego nie można.
— Masz słuszność, moje dziecko, — bez uśmiechu tym razem odpowiedział mój ojciec, i wziąwszy mnie na kolana, trochę weselej dodał: — Postaram się, dziewczyno, żeby dla ciebie i za tobą nie przepadać wcale. — Nacisk jego głosu dziwne jednak na mnie zrobił wrażenie; pierwszy raz wtedy zapłakałam, choć mnie pieszczotliwie do swej męskiej piersi przytulał. Matka, obecna temu drobnemu zajściu, przypominała je sobie w ciężkich chwilach i wspominając nieraz, mnie także o tem zapomnieć nie dała.
Czemuż ja piszę o takich drobnostkach, które żadnej biograficznej ani estetycznej formy nie mają? — Piszę dlatego, że niemało nad niemi głowy sobie nałamałam pierwej, nim pod jakiekolwiek prawidło udało mi się je podciągnąć. Tylu różnoznacznych wyrazów mogłam się łatwo i prędko ze słuchu nauczyć, skąd jednak znalazła się treść mniejwięcej odpowiednia dla nich w moim umyśle? Nikt przecież nie tłumaczył mi, nie objaśniał żadną definicją ani tego, co to jest królewicz, ani tego co to jest sto tysięcy, co biedny — a co bogaty.
Gdyby szło jeszcze o nazwy pospolitych rzeczy, na przykład stół, zegar, łóżko — mogłam się z tem przez częste powtarzanie oswoić, mogłam tego przez wprawę nauczyć; ale o królewiczu nie mówiono przecie tak często, jak o bułce i mleku; królewicza zresztą nigdy w życiu nie widziałam, nikt mi nie wytłumaczył, co to za stworzenie i jak wygląda, a przecież Józio komenderujący, Józio w czapeczce z lampasem na głowie daleko podobniejszym mi się zdawał do królewicza, niż Józio w granatowym swoim spencerku, choćby odświętnym i stalowemi guzikami przyozdobionym. Niedość na tem — wiem z pewnością, że mnie nikt jeszcze wtedy do trzech rachować nie uczył, kiedy mnie przecież Marcyna „moje sto tysięcy“ nazwała, miałam poczucie, że jestem rzeczywiście jakąś bardzo a bardzo drogą kosztownością. Nie potrzebowałam też długich ćwiczeń porównawczych odbywać, żeby wiedzieć, co to jest biedą, a co bogactwem... Wszakże ja się nie okłamuję, i dziś jeszcze pamiętam, jak tej błękitnej trumienki nikt mi przy prostem nazwaniu żadną definicją nie określił, jak długo potem nikt przy mnie nazwania nie wspomniał, a kiedy jednak wobec śmierci po drugi raz usłyszałam to słowo, już ono nie było mi obcem i odgadłam, z jakiem wyobrażeniem połączyć je było trzeba. Skąd ta łatwość, skąd ta trafność wszystkim prawie dzieciom właściwa — niech fizjolodzy i psychologowie objaśnią, ja tymczasem głęboko jestem przekonana, że to jest dziedzicznej rasowości skutkiem. Dziecko rodzi się już z instynktem do macierzystej mowy swojej; częste powtarzanie daleko ma mniejszy udział w tej nauce, niż szybkie przeczucie niejako poraz pierwszy słyszanych nazwisk i wyrażeń. Nie wiem cobym dała za to, gdybym porównać mogła te spostrzeżenia moje nad samą sobą ze spostrzeżeniami kobiet — no, mężczyzn, a wreszcie byle to był ktoś urodzony z polskich rodziców, a zaczął mówić najpierwej niemieckim, albo francuskim językiem. Znałam wprawdzie niejedno podobne indywiduum, ale od żadnego nie mogłam się współśledczemi wiadomościami zbogacić, bo żadne nie miało na nie potrzebnych zapasów; pamiętali się jedynie od chwili, w której już książkowej nauki dorośli. Otóż ja cztery lata miałam, kiedy się pomyliłam w zastosowaniu wyrażenia, lecz sam wyraz rozumiałam dokładnie. Przepadać! czułam w tych sylabach jakąś stratę wiekuistą; nie wiedziałam naturalnie, że i przez miłość zatracić się można; lękałam się, żeby istotnie kędyś zdaleka za mną ojciec nie przepadł, a tymczasem przepadać nie było za czem. Byłam bardzo nieładnem, żeby już nie powiedzieć: bardzo brzydkiem dzieckiem. Obok matki mojej wysmukłej, białej jak, mleko, różowej jak listek centofolji z oczami od habru ciemniejszemi, z warkoczem od pszenicy złocistszym — obok braciszka tak pięknie, choć tak męsko do matki podobnego, że go znajomi nasi według ówczesnej mody, greczyźnie hołdującej, Achillesem na Scyros zwali — obok ojca, ślicznego bruneta, któremu niejedna Hiszpanka mogła była pozazdrościć jego ognistych, a długiemi rzęsami przyćmionych oczu, jego bladej, żadnym rumieńcem nie okraszonej, a gładkiej jak stary marmur cery — obok tych trzech przepysznych typów nadwiślańskiej i naddniestrzańskiej piękności, ja tłusta, w stosunku do mego wieku olbrzymka, musiałam szkaradnie wyglądać. Habrowe oczy matki, w pomieszaniu z czarnemi płomieniami ojcowskiego wzroku, uposażyły mnie parą szaro-siwych tęczówek, dość głęboko pod czołem osadzonych. Żółtawe marmury z mlekiem i centofolją zmieszane odbiły się na twarzy mojej jesiennym rzecbym mogła kolorytem, bo na oliwkowej prawie twarzy przyozdobiły się dwoma purpurowemi rumieńcami. Nos mój wcale rysunkowego nie zapowiadał kształtu; czoło miałam szerokie, ale dość nisko zarośnięte bujnemi i kręcącemi się włosami, w różne odcienia kasztanu i orzecha, bursztynu i tombaku przeświecającego pod światło. Usta jedynie miałam drobne, pełne i czystym karminem odznaczone — a na tych ustach roiły mi się piosenki, bajeczki, różne koncepta i wesołe uśmiechy. Że matce to wystarczało, wcale się nie dziwię — ale że ojciec taką niezgrabną, taką niepoczesną dziewczynę kochał, to im więcej ojców na świecie widziałam, tem trudniejsze dla mnie było i jest do zrozumienia. Dzięki jego miłości, pierwszą jutrzenkę życia bez chmury żadnej spędziłam. Zaiste, jak inne dzieci, musiałam nieraz płakać, krzyczeć, grymasić, ale to nigdy żadnego po sobie nie zostawiło śladu w moich wspomnieniach; całość tych lat najpierwszych złożyła się aż do obecnej chwili w poczucie radości, żartów, śmiechów i zabawy. Im więcej rozwijały się z dziecinnego chaosu władze moje umysłowe, tem wydatniej na pierwszym planie odkreślała się postać mego ojca; przyszedł dzień wreszcie, który ją na zawsze w duszy, w wyobraźni, w oczach moich rzecby można utrwalił. Już wtedy piąty rok miałam.
Nieraz później powtarzano to przy mnie, że od roku już może ojciec mój bywał w tym czasie raz po raz smutny, rozdrażniony, i choć żona ze zwykłą sobie wesołą łagodnością przedstawiała mu, że tak bardzo spotykanemi przykrościami trapić się nie powinien, że poza domem godzinę każdą jako wymiar czasu bezświadomie spędzonego uważać trzeba, a w domu, wśród znajomych i serc życzliwych, prawdziwe życie swoje jako obudzony już człowiek liczyć sobie — niewiele to pomagało.
— Ja muszę wziąć dymisję — coraz częściej powtarzać zaczynał.
Otóż trzeba wiedzieć, że dymisja nie zdawała się wcale roztropnym krokiem z jego strony. Ojciec żadnego nie posiadał majątku; rodzice matki, niezadowoleni z jej zamążpójścia i srodze dotknięci różnemi owej epoki przejściami, młodszej córce nierównie skromniejszy posag niźli starszej dali; pensja majora bardzo więc była potrzebna do utrzymania całej gromadki domowej. Stałe fundusze, bardzo już ograniczone, łatwo się wyczerpnąć mogły, nim jaka dzierżawa dość korzystna lub jaki urząd odpowiedni w służbie cywilnej się znalazł. Nic dziwnego, że ciotka Joanna, gdy pierwszy raz o takich zamiarach swego szwagra usłyszała, bardzo pogardliwie ramionami wzruszyła i swoim suchym, stanowczym głosem zawołała:
— A! to pomysł prawdziwie godny takiej przewróconej głowy.
Nawiasem dodać tu muszę, że ciotka Joanna do głów przewróconych zaliczała wszystkich, co pisali wiersze, czytali książki dla zabawy, z uwielbieniem mówili o Napoleonie, i to jest jej własne wyrażenie — kłopotali się o to, co im chleba powszedniego nie dawało. Z siostrą nie zgadzały się w niczem, ale przynajmniej kochały się serdecznie, lecz w stosunku z mężem siostry brak zgodności dopełniał się jeszcze wyraźną, obustronną niechęcią.
Jak przez mgłę przypominam sobie, że kiedyś zrana, gdy ojca w domu nie było, ciotka przyszła do naszej matki ze swoją ukochaną Cesią, siostrzenicą mężowską, która się przy niej od pierwszego roku swego życia chowała. Strasznie już wtedy nie lubiłam tych odwiedzin. Cesia była starsza odemnie, bodaj nawet czy nie starsza i od Józia, jakkolwiek w dalszych latach wątpliwość ta moja nigdy z pewnością rozstrzygniętą nie została; w owych chwilach przynajmniej była znacznie wyższą od niego; nosiła słomkowe, za każdym razem gdy ją widziałam z innego koloru wstążkami kapelusze, nosiła różowe i niebieskie z haftami, lub falbankami wygarnirowane sukienki, w różne wszywki i tiuliki przyozdobione majteczki, ażurowe pończochy i — przedmiot mej pożądliwości — jedwabne, zastosowane do koloru sukni trzewiki z bandażami. A jak trzymała się prosto, jak z góry patrzyła się na mnie, śmiała do wszystkich wichrowatych i zawiesistych wąsów, które u ojca bywały, to aż ja od tej imponującej księżniczki ostrożnie, zawsze zdaleka się trzymałam. Brat mój w większych był u niej łaskach, z nim jakoś chętniej przestawać lubiła, więc też i w czasie owej rannej wizyty, biedna ciotka Joanna, zasiadając z matką na kanapie, zaleciła dzieciom, by się do drugiego pokoju bawić przeszły. Cesia natychmiast Józia za rękę wzięła i razem się wyprowadzili, a ja zostałam w swoim kąciku, gdyż nie przypuszczałam nawet, by się to rozporządzenie i do mnie odnosiło. Przez czas jakiś nie uważałam wcale tego, co obie panie do siebie mówiły; nagle matka moja głośnym płaczem wybuchła.
— Jaka ty jesteś dla niego niesprawiedliwa, Joasiu! — łkając, zawołała.
— A jaka ty jesteś słaba dla niego, moja Tekluniu! Przez wzgląd na dzieci powinnaś mu przedstawić, by głupstw nie robił, starszym się nie narażał i swego nosa pilnował. Zobaczysz, że to się źle skończy.
Matka rękoma twarz zasłoniła i widziałam, jak łzy jej przez palce się sączyły. W każdej innej chwili byłabym natychmiast do niej pobiegła, na szyję się rzuciła i pocałunkami te gorzkie łzy obtarła, ale obecność ciotki onieśmielała mnie i drętwiejącym jak uderzenie torpili wpływem na miejscu więziła. Zwolna jednak nabrałam odwagi, pocichu wysunęłam się z ukrycia, lecz gdy spostrzegłam, że i mnie już spostrzeżono, pędem przez pokój przebiegłszy, obok matki stanęłam. Tu już czułam się bezpieczną; po fałdach jej sukni wygramoliłam się na sofę i dosięgnąwszy ucha matki, szepnęłam:
— Nie płacz, mamo, tata zaraz przyjdzie i nie pozwoli, żeby ci ciocia dokuczała.
Zdawało mi się, że bardzo cicho mówię, a jednak ciotka słowa moje dosłyszała. Gdy matka przygarnęła mnie do siebie pieszczotliwym uściskiem:
— A to pięknie — rzekła — całujesz ją za to chyba, że była nieposłuszną i nie wyszła, chociażeśmy kazały, aby dzieci do innego przeniosły się pokoju.
— Ciocia przecież kazała mi się pójść bawić, a że oni ze mną nigdy się bawić nie chcą, więc ja tutaj zostałam.
— O, jabym Cesi tak rezonować nie pozwoliła — surowo odezwała się na moje usprawiedliwienie.
Dziś jeszcze nie wiem czy to szczerze, czy tylko dla nauki słuchaczek swoich mówiła, wiem tylko, że i wtedy i później, na bardzo wiele rzeczy Cesi pozwalała, mogła jednak mieć przekonanie, że jest dla niej ostrą i wymagającą, o ile tego potrzeba zachodzi, tylko niezawsze potrzebę tę widziała, nawet choć Cesia ze złości nogami tupać zaczęła, lub też w dalszem życiu nad świeżo kupionym kapeluszem lub nad odebraną ze sklepu suknią wcale niesłusznie kaprysiła.
Matka moja, nie wdając się w żadne rozpatrzenie tej sprawy, wzięła mnie za rękę i do drugiego odprowadziła pokoju, nie wiem tedy na czem rozmowa obu sióstr stanęła.
Przy pożegnaniu ciotka tylko Józia po twarzy pogłaskała i może dla wzbudzenia we mnie szczerego żalu dała mu karmelek, ale Józio zaraz się nim ze mną podzielił; to już było skutkiem, machinalnego prawie nawyknienia, do którego nas matka wdrożyła. Jedno mogło coś dostać, a drugie nie dostać, cukierek czy zabawkę, lecz w każdym razie podzielić się cukierkiem, wspólnie używać zabawki musiało.
W jak długi czas potem, nie wiem — w kilka dni, czy w kilka tygodni, nadszedł dzień, który miał wiekuiście nad losem całej naszej gromadki zaciężyć. Dziś jeszcze wdzięczną sobie jestem, że niektóre szczegóły wiernie aż po chwilę obecną zachowałam w pamięci. Ojciec dnia tego wybierał się na jakąś paradę, a był tak wesoły, żartobliwy, śmiejący się swobodnie, że wedle późniejszych słów matki naszej, miał swój świąteczny humor powitania. Gonił się ze mną po pokoju, Józiowi swego kaszkietu przymierzał, brał nas oboje pod pachy, w górę unosił i dowodził, że jestem najważniejsza z całego domu osoba; matka przytakiwała, ja zaprzeczałam, on zaś udawał wtedy, że mnie dźwignąć nie może, a Józia daleko łatwiej niby porywał z ziemi i na ramieniu sobie sadzał.
Wszystko to rozigrało nas jak młode kocięta; biegaliśmy i wyskakiwali koło ojca, kiedy się ubierał, klaskaliśmy w ręce i krzyczeli z radości, w miarę jak świetna tualeta coraz dalej postępowała, dopiero gdy już w pełnym stanął przed nami mundurze, ja nagle oniemiałam i zstąpiło na mnie jakieś niby objawienie dotychczas niezrozumiałej piękności; pierwszy raz głębiej uczułam, co to znaczy nie móc oczu oderwać od przedmiotu, który nam się podoba. Ojciec musiał zauważyć to nieme uwielbienie swojej dziewczyny, gdyż uśmiechnął się bardzo łagodnie, choć z udaną niecierpliwością zapytał.
— I cóż tak patrzysz na mnie wytrzeszczonemi oczyma, zupełnie jak ów zajączek pod miedzą, co to myśliwi o nim nie wiedzą?
— Ah! papo — zawołam — papa taki dziś...
— Śliczny, hę? — podpowiedział złośliwie.
— Nie, to mama jest śliczna.
— A ja szkaradny?
— Co papa wygaduje! Papa jest bardzo piękny — i przypominając sobie jedno z wyrażeń mojej Marcyny — dodałam: — Papa wygląda jak święty z obrazka.
Rozśmiał się takim młodocianym, studenckim prawie śmiechem, że później, ile razy dźwięk jego w śmiechu Józia odnalazłam, tyle razy dziwna trwoga na serce mi padała.
— Pójdź tu, grzesznico — odezwał się wreszcie nastrojonym już do powagi głosem; — przejrzyj się w lustrze i porównaj, kto z nas bliższy Pana Boga w niebie.
Kończąc te słowa, schylił się, na stoliku mnie postawił i twarz swą tuż obok mojej trzymając, kazał mi w wiszące naprzeciwko lustro spoglądać. Z najlepszą wiarą dopełniłam tego polecenia, ale po sumiennem zbadaniu przedmiotu bardzo stanowczym głosem zadecydowałam, że papa jest daleko odemnie piękniejszy. I w czasie tych chwil, przez żart wywołanej, a dla mnie bardzo starannej rozwagi, wraziłam sobie w pamięć najdrobniejsze odcienia kolorytu i wyrazu, najnieznaczniejsze zagięcia tych szlachetnych rysów. Istotnie, były to rysy godne pendzla i dłuta; został mi po nich cień tylko wyraźny, a żałobny, jak dnia owego wspomnienie. Leży w tej chwili jeszcze przedemną, w złotej obwódce, na tle różowem czarna sylwetka, którą ojciec aż z Francji niegdyś matce naszej przysłał; w swoim rodzaju jest to arcydzieło maleńkie; wielce mi ono pomogło do zachowania najdroższego skarbu w skarbnicy drogich pamiątek. Mam i matki sylwetkę, lecz nie tak już dobrze i artystycznie wyciętą. Ojciec na swojej jest zupełnie podobny; matka była piękniejszą. Jakiż to czysty, regularny ten profil ojca! Jak ta linja nosa delikatnie, ledwo dowidzialnem wzniesieniem środkowem, ciągnie się aż po spadek ku blisko odcinającym się ustom, jak kształtnie brodę w doskonały owal zaokrągla! Czoło jest może zbyt gładkie, kości brwiowe niedość się na niem odznaczają, ale zato odgadnąć można całą jego pogodę i nieustraszoną odwagę, pod masami gęstych włosów, które z trudnością, jak widać, trzymają się narzuconego im układu.
Ach! cieniem tylko sylwetka była, cieniem cienia są dziś słowa moje!
Gdy ogłosiłam mój wyrok, ojciec zaczął mi się sprzeciwiać, że za nieszczerość do kąta pójdę, i niósł mnie jakoby gwałtem, a ja mu się opierałam jakoby naprawdę, i szamotaliśmy się i całowali w tych udanych zapasach, aż przy mundurze guzik jeden się oberwał. Wówczas tak ciasne, opięte mundury noszono; liczyło się to prawie do wojskowego regulaminu; sam Apollo Belwederski byłby musiał przemocą pantalony wdziewać i powstrzymywać oddech przy zapinaniu ułańskiego fraczka z wyłogami. Nic więc dziwnego, że i ojciec stosował się do tej mody — nie lubił jej wszelako. Spotykający go przypadek natychmiast twarz mu zasępił; coś po żołniersku między ustami zaklął i matki na pomoc zawołał.
— Wolałbym do krawca wstąpić, ale już czasu nie będzie, i tak się zabałamuciłem. Przyszywaj prędko, a mocno — mówił już rozdrażnionym i przycinanym głosem do matki.
Matka przyszyła jak mogła najprędzej, jak mogła najmocniej; on ją za to w końce paluszków ucałował, nam dzieciom ręką od ust skinął i szybko wybiegł z pokoju. Jak zwykle w dnie parady, czekaliśmy ojca na obiad. O drugiej godzinie matka sama pomagała Marcynie stół jaknajprędzej nakrywać i raz po raz zachodziła do kuchni, żeby wszystko smaczniej przyprawić i na czas do wydania przygotować; istotnie wszystko na czas przygotowane już było, ale ojciec nie wracał.
— Już w pół do trzeciej, już trzecia — liczyła niecierpliwie oczekująca matka, a jak to sama nieraz później opowiadała, żadne złe przeczucie o serce jej nie uderzyło; myślała sobie nawet, że mąż dał się kolegom wciągnąć na jaką sutą, winem oblaną przekąskę, i dlatego nie wraca. Jak każdej żonie zapomnianej, a nad przypalającą się pieczenią czuwającej, zbierało się na zły humor, więcej niż na niespokojność. Nam dzieciom jeść się chciało, więc podobno grymasiliśmy ogromnie; Józio mi się sprzeciwiał, ja piszczałam, odgrażając, że się przed ojcem poskarżę, matka nas łajała, godziła, aż nakoniec zupę na stół Marcynie podać kazała, a Piotrusia wyprawiła, żeby się dowiedział, gdzie pan poszedł, kiedy wróci i czy z kolacją czekać go będzie trzeba. Piotruś znał tak dobrze wszystkie ojca zwyczaje i stosunki, że mógł nawet nieprzewidziane jego projekta odgadnąć; zdawało się, że i tym razem prędką a nieomylną wiadomość przyniesie. Rzeczywiście też nie wstaliśmy jeszcze od obiadu, kiedy drzwi się uchyliły i Piotruś się w nich ukazał, lecz za progiem stojący z ręką na klamce, jak gdyby lękał się, lub nie śmiał wejść do pokoju.
— No, wejdź-że — z przyciskiem zawołała matka, — powiedz, czego się dowiedziałeś?
Piotruś usłuchał rozkazu, wszedł we framugę drzwi, stanął, wyprostował się, jak gdyby miał generała swego salutować, i poruszył ustami, mówiąc coś niby, chociaż żadnego słowa wyraźnie dosłyszeć nie było można. Matka wtedy uważniej na twarz starego żołnierza spojrzała: twarz była blada trupią bladością, wszystkie jej zmarszczki drżały gwałtownie, głos się z trudnością przez zacięte usta przedzierał. Matkę naszą w jednej chwili lodowe zimno trwogi ogarnęło, krew w jej żyłach stygnąć zaczęła, obiema też rękoma stołu się uchwyciła i z wielką trudnością się podnosząc:
— Mów — zawołała tylko, z taką siłą i z taką boleścią, że my z Józiem przytuliliśmy się jedno do drugiego, a serca biły nam prędko, głośno, jak pisklętom, które w gniazdku swawolny chłopak nielitościwą dłonią przykryje.
Tymczasem Piotruś kilka kroków naprzód postąpił, całą odwagę pewnie ku pomocy przywołał i zdobył się wreszcie na dalsze bezładne, a niemniej przeto okropne słowa:
— Niech pani majorowa się nie lęka, niech pani majorowa będzie spokojna, trzeba o dzieciach pamiętać...
— Mów, mów — powtarzała matka, gwałtownie o posadzkę nogą uderzając.
— Pan szef — wyjąkał Piotruś i zatrzymał się znowu — pan szef — dodał po chwili niby jakiegoś namysłu — pan szef spadł z konia...
— I zabił się! — krzyknęła matka.
— Ah, tak! zabił się, zabił się — powtórzył Piotruś z głębokim już rykiem, nie płaczem, i cała postać jego drżała, jakby wewnętrznym bólem wstrząśnięta. — I pomyśleć, że to przez jeden guzik nieszczęśliwy! Boże, mój Boże, czegożeśmy doczekali!...
Matka nie drgnęła nawet, słuchając tak przerażającej wieści; ciągle o stół wsparta, szeroko rozwartemi oczyma w Piotrusia wpatrzona, zdawało się, że z natężeniem umysłowo pracuje, by się domyśleć znaczenia jakichś z obcej mowy wziętych wyrazów — aż i domyśliła się wreszcie. Nagle ręce jej opuściły swą podporę, z piersi wydarł się jakiś głos dziki, przeraźliwy, ciało wtył się przegięło i martwą masą, jak strącony posąg kamienny, z łoskotem na ziemię padła. My z Józiem rzuciliśmy się ku niej, za ręce i suknię ciągnąc, zaczęliśmy wołać:
— Mamo! mamo! — a nie pamiętam, czy to było ze strachu, czy ze współczucia widzianej boleści, bo też i następne chwile i dnie następne zwichrzyły mi się w jakiś niewyraźny choć czarny i duszny tuman najsprzeczniejszych z sobą żywiołów. Ledwie w kilka lat potem dowiedziałam się lub domyśliłam, co to wszystko znaczyło, wówczas nie mogłam jednej nadzwyczajności od drugiej rozgraniczyć i rozróżnić: zemdlenie matki, przybycie wuja mecenasa, męża ciotki Joanny, ona sama nocująca u nas bez Cesi, a taka dla mnie dobra i łagodna, jaką nigdy pierwej nie bywała, jacyś generałowie, pułkownicy i inni wojskowi przychodzący i wychodzący jedni za drugimi, a każdy z twarzą poważną, smutną, ze słowem uroczystej pieszczoty dla Józia lub dla mnie, i jakieś zabawki z różnych stron znoszone, nowe czarne sukienki, obszyte białą tasiemką, skądże ja miałam wiedzieć, co to wszystko znaczy, a to znaczyło, że już pół-sierotą byłam. Najwięcej jeszcze i najużyteczniejszych w bieżącej chwili rzeczy od mojej kochanej Marcyny się dowiedziałam.
Przedewszystkiem tedy uradzono, by zamieszkałego w Warszawie szwagra uwiadomić. Wuj coprędzej wysłał sztafetę po żonę swoją, aby do siostry śpieszyła. Chciał on sam pierwej nieszczęśliwą do spadłego na nią ciosu przygotować, zła dola sprawiła, że się spóźnił o kilka minut. Biedny Piotruś na zwiady wysłany, kiedy się już niewątpliwie o śmierci swego szefa przekonał, zupełnie głowę stracił. Miał on, jak mówił potem, najlepsze i najrozsądniejsze zamiary; cały plan sobie ułożył, jak to panią majorową zwolna przygotowywać będzie, jak coś stopniowo o spadnięciu z konia, o złamaniu ręki lub nogi, o większem nakoniec niebezpieczeństwie jej powie, lecz gdy oko w oko stanął przed nią, w głowie mu szumieć, w uszach bębnić zaczęło tak, że nie mógł na spokojne słowo się zdobyć, a chociaż potem według programu coś rozpoczął, to gdy mu matka przerwała takiem odrazu całą prawdę obejmującem wyrażeniem: „zabił się“ — jemu niespodziewanie wielką żałością serce się ścisnęło i z ust wyrwały potwierdzająco też same słowa. Ah! jakże ciężko odpokutował poczciwą swoją, mimowolną nieostrożność! Matka, wskutek nagłego przerażenia, a może też i wskutek silnie rozbitej o krzesło i posadzkę głowy, tegoż wieczoru zaraz dostała zapalenia mózgu, najpierwej też wuj go przy zemdlonej matce naszej wyłajał; wieczorem ciotka Joanna z pół godziny mu dowodziła, że jest choroby, a może będzie i śmierci majorowej przyczyną.
W czasie przeglądu, gdy ojciec w pełnym galopie przed dowodzącym konia osadzał, nieszczęśliwy ów guzik, ręką matki przyszyty, urwał się i niedopiętą dziurkę w mundurze zostawił. Przed frontem pułku gromy i pioruny na głowę winowajcy spadły. Nim godzina minęła, w bocznej alei Saskiego ogrodu, leżał trup młodego majora z roztrzaskaną czaszką.
Wiadomość lotem błyskawicy pułk cały natychmiast obiegła, żaden z kolegów nie miał odwagi iść z nią do wdowy i sierot losu swego nieświadomych.
— Wstydź się stary — gderali na niego odwiedzający panowie — ktoby się po tobie spodziewał, że nie potrafisz języka za zębami trzymać.
Piotruś najmocniej w to uwierzył, że popełnił wielką, niepodobną nawet do odpokutowania zbrodnię; wyrzucał sobie, iż nietylko matkę zamordował, ale i ojca na zgubę naraził. Gdyby lepiej był mundur obejrzał i wszystkie guziki własną ręką wypróbował, pan szef uniknąłby wszelkiej nieprzyjemności, bo przecież w czem innem największy nieprzyjaciel nie miałby o co przyczepić się do pana szefa. Pan szef tak doskonale znał służbę, tak szybko i dokładnie wykonywał wszystkie obroty, jakby je ołówkiem po papierze, a nie kopytami po piasku zakreślał. Im dłużej nad tem zgnębiony Piotruś rozmyślał, tem czarniejsze plamy występy wały na jego sumienie, tem zjadliwszą rozpaczą wzbierało mu serce. Pogrążony w tych bolesnych dumaniach, z twarzą w obu rękach ukrytą, siedział nazajutrz przy kominie w kuchni i zastanawiał się nad tem, czyby nie lepiej, a nawet czyby nie godziwiej było, gdyby poszedł za przykładem ukochanego swego pana i dowódcy.
— Już tu nic nie mam do roboty — mówił sam w sobie. — Pani majorowa umrze, dzieciom powiedzą, że to z mojej winy, nikt mi nie da dobrego słowa, trzeba się coprędzej za panem szefem wybierać. Choćby dziś, tylko że dziś już późno, ogród Saski zamknięty, a jabym chciał koniecznie, jak pies, położyć się na tej samej ziemi, gdzie on zginął. Niech tylko jutro z rana bramy uchylą, łatwo będzie rzecz całą załatwić. Przechodniów niewielu — pustka bezpieczniejsza.
Wtem poczuł, że jakieś drobne ramię na jego ramieniu zawisło.
— Piotrusiu — odezwał się głosik jakiś smutny, lecz pieszczotliwie serdeczny; — Piotrusiu, wszakże ty z nami zostaniesz? Cobym ja tu robił bez ciebie teraz, kiedy papy już niema!
I Piotruś rąk od twarzy nie odjął, ale nieraz później powiadał, że tak mu się w duszy zrobiło, jak gdyby nagle z piekła do nieba go kto przeniósł.
— Pan Józef, sam nie wiedząc o tem, życie mi uratował — dodawał zwykle z wiele znaczącą powagą. Lecz w pierwszej chwili wcale znać tak szczęśliwej przemiany nie było, rozszlochał się jak dziecko i dopiero gdy widział, że łez swoich nie zatai, porwał Józia w objęcia, do piersi go przycisnął, i we dwóch razem na pociechę sobie płakać zaczęli.
Może Piotruś nie wytłumaczył sobie, ale z pewnością uczuł to wszystkiemi władzami duszy swojej, że słowa chłopczyny miały wartość odpowiednią swej nominalnej wartości, że chłopczyna go potrzebował, że ów niezręczny, obwiniony, potępiony, temu dziecku jednak może być jeszcze na długo radą, pomocą i ułatwieniem w pierwszych trudnościach młodocianego życia.
Ja tymczasem, jak pokutująca dusza, snułam się po wszystkich kątach jadalnego pokoju. Pierwszy wieczór zaraz wysadził mnie ze zwykłej kolei. Nawet Robinson Kruzoe nie mógł się czuć tak obcym i samotnym, gdy się pierwszy raz na swej wyspie bezludnej ocknął, jak zapomnianą, opuszczoną, niewiedzącą co z sobą czynić ja się poczułam, wśród tego zamętu, z którego sprawy zdać jeszcze sobie nie mogłam. Wiedziałam niby, że mnie coś okropnego otacza, lecz nikt nie powiedział, co to być może. Zrazu, gdy się matka ocuciła, coprędzej wprowadzono nas oboje do jednego pokoju. Wuj miękkim, przyciszonym głosem nad uchem matki schylony, mówił:
— Tekluniu, masz dzieci przy sobie, oto przyszły; powiedz im choć jedno słówko serdeczniejsze.
Matka błędny wzrok na nas zatrzymała. Mogłoby się zdawać, że nas nie widzi, albo nie poznaje. Wuj niespokojnie śledził wyraz jej twarzy. Po długiem milczeniu wreszcie chora, wskazując na nas palcem, szepnęła zcicha:
— Sieroty. — I naraz zmieniły się rysy jej twarzy i w drugie, ciężkie zemdlenie zapadła.
Od tej chwili przystęp do jej łóżka był nam zupełnie wzbroniony. Ciotka Joanna, po odejściu doktorów, kazała oba łóżeczka nasze aż do trzeciego przenieść pokoju.
— Zmówcie pacierz, moje dzieci i proście Boga, żeby wam matkę przynajmniej zachował — rzekła prawie nie swoim, tak łagodnym głosem. Wszak umiecie sami się rozbierać? — pytała dalej tonem, trochę więcej już do zwyczajnego zbliżonym. — Ośmioletni chłopiec i taka panna, to już przecie umieć powinni. Marcyna teraz przy matce potrzebna, musicie się bez niej obejść.
Józio zaręczył, że się obejdzie.
— Mnie zawsze kazał papa, żebym się sam rozbierał i rzeczy porządnie składał, ale Napolcia... — i głos wątpliwie zawiesił.
— Napolcia — powtórzyła ciotka — przecież potrafi zapewne zdjąć sobie trzewiczki i pończoszki. Zresztą na chwilkę może przyślę tutaj Marcynę, żeby jej ztyłu sukienkę odwiązała.
Ciotka na dobranoc lekko ustami głów naszych dotknęła i do matki pośpieszyła.
Ciotka tedy wyszła. Józio się rozebrał, a ja stałam ciągle przy łóżeczku, oczekując przyobiecanego ukazania się mojej nianiusi. Słuchałam, jak z pod kołdry braciszka stłumione łkanie się dobywało, potem ucichło, a potem zmieniło się w oddech równy, głośny i spokojny. Niebawem też świeca dopaliła się w lichtarzu i zgasła; ciemność wprawdzie nigdy mnie nie straszyła, lubiłam nawet wycieczki do ciemnej sieni i ciemnej za kuchnią komórki, bo wtenczas ojciec chwalił mnie i całował za to, żem zuch dziewczyna. Teraz dopiero, w dłuższem obcowaniu, wypowiedziała mi się ciemność ze wszystkich swoich ujemności: z niebezpieczeństwa i ze smutku; jeśli się ruszę, to mogę głowę rozbić sobie, mogę krzesła powywracać i hałasu narobić, a jeśli tak ciągle stać będzie trzeba, to i nóżki zabolą i zimno być zacznie. Gdyby papa wrócił, wszystkoby było inaczej, teraz już nikt o mnie nie dba. I rzeczywistość tego wyrażenia „nikt o mnie nie dba“ coraz cięższym kamieniem uciskać mnie zaczęła. Był to żal czysto egoistyczny z mej strony, ale niemniej był żalem, co mnie w tej czarnej i posępnej nocy w czarną i posępną stronę życia ludzkiego wtajemniczył; na długo potem, bodaj czy nie na dotychczas jeszcze, zostawił mi po sobie wstręt do zmierzchu i ciemna. Zdawało mi się, że już całą noc tak stoję, kiedy się wreszcie drzwi uchyliły i Marcyna pocichu, na palcach do łóżeczka mego się zbliżyła. Nie wiem, zkąd tę pewność wywnioskowała, ale najmocniej była przekonaną, że już spać muszę oddawna.
— Jezus Marja! a toż co! — zawołała, widząc mnie do poręczy łóżka przyciśniętą i nieruchomie przy niem stojącą — moje złotko nie śpi jeszcze, nie było komu dziecka rozebrać, położyć, kołderką otulić, o moje ty biedne maleństwo!
W cichości zniosłam ciemność, samotność, zapomnienie i wszystkie moje krzywdy mniemane, ale tego głosu szczerego politowania znieść nie mogłam. Jak gdybym cały ten czas siły na to zbierała — nagłe, pod dotknięciem rąk mojej ukochanej nianiusi wrzasnęłam tak okropnie, że całe mieszkanie napełniło się szmerem nadbiegających w moją stronę kroków. Ukazał się wuj mecenas bez tużurka i chustki na szyi, a ze świecą w ręku, ukazał się wylękniony Piotruś i ostatnia ze wszystkich ukazała się ciotka Joanna, bezsennie widać przy matce czuwająca, bo ani jeden włos się jej nie rozrzucił pod koronkowym czepeczkiem, ani jedna fałdka przy kołnierzyku nie zagięła.
Na widok ciotki zrobiłam wielkie wysilenie, ażeby się od krzyku powstrzymać, ale nie mogłam już tego dokazać, głos wydzierał mi się z piersi mimowolnie, on już panował nademną, nie ja nad nim, wyrazy nawet, w które się załamywał, nie od mego wyboru zależały. Wołałam:
— Papo, papo, niech papa tu przyjdzie! tu ciemno mi i zimno! ja chcę iść do mamy!
Marcyna kładła mi w ucho najpieszczotliwsze swojego pomysłu przezwiska, całą siłą przyciskała moją główkę do swoich bujnie rozwiniętych piersi, nic to wszystko nie pomagało.
— Marcyno — rzekła ciotka — wynoś ją, wynoś ooprędzej; pani się przelękła, tu o życie chodzi. Trzeba kogo poprosić, żeby ją gdzie na tę jedną noc przyjęto. Może znasz jaką kobietę, jakich państwa w kamienicy...
Marcyna nie dosłyszała reszty, bo już zemną do sieni uciekła. Sień jeszcze zabliską była matki, więc zbiegła po schodach aż na ulicę. Gdy mnie chłodniejsze powietrze owiało, przycichłam odrazu; przez kilka chwil jeszcze łkałam, łkałam silnie, trzęsłam się jak w febrze i mówić nie mogłam. Wkrótce jednak ta niemożność nawet minęła i przerywanym głosem zapytałam Marcyny:
— Gdzie, gdzie papa?
— Ot tam, mój robaczku — i wskazała mi na niebo, ślicznie w noc tę pogodną gwiazdami zasiane. Mnie się zdawało, że jedną z nich wskazuje, więc przypatruję się najpromienniejszej i najpiękniejszej ze wszystkich.
— Czy pewnie na tej gwiazdce? — znowu zagadnęłam.
— Tak, tak, zapewne na tej — śpiesznie potwierdziła Marcyna, żeby prędzej skończyć to badanie.
Sama później przyznała, że w ciężkim była kłopocie; cała jej wiara religijna i wszystkie ludowe przesądy wstrętnem jej samobójstwo czyniły, a przecież nie mogła w potępienie swego dobrego pana uwierzyć; co więcej, moralnym swoim instynktem odgadła to, że córka łatwiej zbawioną będzie, jeśli o zbawieniu umarłego ojca głębokie przekonanie w sercu swem przechowa. Gdy mi gwiazdkę wskazała, osądziła, że ta najbezpieczniej rozstrzygnie między fałszem a prawdą. Lecz ja dalszych prócz tego potrzebowałam objaśnień.
— A jakim sposobem papa się tam dostał? a kiedy powróci? — nalegającym tonem prosiłam, żeby mi powiedziała. — To musi być strasznie daleko!
— O! daleko, daleko. Nikt z żyjących tam się nie wzniesie, tylko umarli znają drogę, a który trafił, to już nie wraca, bo mu tam lepiej.
I dowiedziałam się wielu zaziemskich tajemnic, że szczęśliwe dusze z innych światów patrzą na nas, znają wszystkie myśli nasze i proszą Boga, ażebyśmy, my ich ukochani, godnymi byli kiedyś złączyć się z niemi na zawsze. Każde słowo Marcyny tak było dla mnie przystępne i zrozumiałe, jak gdybym je nie po raz pierwszy słyszała.
— A czemu mama tak się przelękła, kiedy Piotruś powiedział, że papa się zabił? Wszak mama wie o tem, że pójdzie do papy?
— O! mojaż ty kruszyno najdroższa! Mama się przestraszyła, bo tejże chwili byłaby rada za naszym panem pobiegnąć, a was tu samych zostawić się boi. Niktby was już tak nie ukochał, niktby wam tak nie dogadzał, nigdzieby wam tak dobrze nie było — ani u ciotki, ani u babki nawet.
Przeraziłam się wzmianką o tej możliwości.
— Marcyno, mama nie odejdzie jeszcze? — proszącym głosem pytałam.
— Bóg to raczy wiedzieć, moje dziecko. Jeżeli będziecie niegrzeczni, jeżeli Józio będzie hałasował i zaprzągnięte krzesła około stołu obwoził, jeśli ty krzykniesz choć raz tylko, tak jak przed chwilą krzyczałaś, to mama sobie pomyśli, że jej nie kochacie, nie potrzebujecie, i bez wielkiego żalu rozstanie się z wami.
— Kiedy ja mamę kocham, ja mamy potrzebuję; moja złota, moja jedyna Marcynko! puść mnie na chwilę do jej pokoju, żebym jej to powiedziała, nim mnie spać położysz.
— Do pokoju pani mecenasowa nigdyby Napolci nie wpuściła; ale wiesz, co zrobisz, mój ty aniołeczku najcudowniejszy? oto jak się na dobrą noc przeżegnasz, tak półgłosem powiesz mamie wszystko, co masz do powiedzenia. Nie bój się, mama usłyszy.
— Nie usłyszy z trzeciego pokoju, to zadaleko.
— Tacy chorzy jak mama to duszą słyszą z bardzo daleka.
Przez cały czas tej rozmowy Marcyna chodziła zemną tam i napowrót przed drzwiami kamienicy, huśtała mnie, całowała, póki zupełnie łkać i drżeć nie przestałam; teraz, widząc mnie uspokojoną, po cichuteczku na górę mnie wniosła. Uprosiłam sobie, że jeśli nie do pokoju mamy, to przynajmniej pode drzwi jej pójdziemy. Na szczęście moje, drzwi były uchylone, lampka w głębi się paliła i przy jej świetle dojrzałam leżącej na poduszkach głowy, z otwartemi szeroko i w jeden punkt utkwionemi oczyma.
— Mamo — szepnęłam zcicha — niechaj mama od nas nie odchodzi; my z Józiem bardzo grzeczni będziemy, bardzo posłuszni, zachowamy się tak cicho, jakby nas w domu nie było, tylko, mamo, nie zostawiaj nas tutaj, już lepiej weź nas razem z sobą do papy.
Oczy matki zwolna się przymknęły, a mnie Marcyna w łóżeczko położyła i gdy mnie całowała, czułam, że twarz jej od łez wilgotną była.
Nazajutrz ciotka Joanna bardzo się zdziwiła, żeśmy oboje z bratem w domu nocowali i cały ranek w stołowym pokoju przesiedzieli, a najmniejszego nie zrobili hałasu. Pochwaliła nas za to, nie chciała jednak zupełnie tak poważnemu usposobieniu naszemu zaufać; według pierwszego pomysłu swego, kazała nas przeprowadzić do sąsiadki z pierwszego piętra, która się nawet pierwsza z chęcią jakiejś pomocy do ciotki zgłosiła. Spędzaliśmy tam po kilka godzin codziennie, zawsze na noc do swoich łóżeczek wracając. Podobno ciotka chciała nas do siebie na wieś wyprawić, zwykłe bowiem, chociaż mąż w Warszawie stale przebywał, ona zamieszkiwała niewielki, ale bardzo ładny w pobliżu stolicy folwarczek. Dom był drewniany, lecz wewnątrz wykwintnie urządzony, ogród pełen kwiatów, cienistych szpalerów i pysznych drzew owocowych; za ogrodem krzaki leszczyny, brzozowe gaiki snuły się aż po skraj większego lasu.
Ślicznie tam było, ale dzięki Bogu nie wywieziono nas z Józiem do tych wspaniałości, których wtedy ani Józio, ani ja ocenićbyśmy nic umieli; wuj mecenas zwrócił uwagę ciotki, że matka w jakiejś chwili lepszej przytomności, lub podnieconej gorączki, mogłaby nas koniecznie zażądać; dla niej więc zostawiono nas na podorędziu. Tymczasem wysłano listy z wieścią żałobną do babki i do wuja Kazimierza. Jak prędko, nie wiem, ale pamiętam chwilę, w której ten ostatni przyjechał; kiedy wszedł do pokoju, gdzie z Józiem kończyliśmy wieczerzę, blady był, jego włosy ciemno-kasztanowatego koloru tem ciemniejszemi przy świecy się zdały, a że był także i dosyć wysoki, tak mi jakoś ojca uprzytomnił, że aż:
— Papa wrócił! — krzyknęłam. Bo choć mi ciągle mówiono, że papa wrócić nie może, ja wierzyłam, ale nie czułam tego. Istotne zjawienie się ojca w owych dniach pierwszej żałoby nie byłoby mnie wcale zadziwiło. Dzieci nie mają pojęcia śmierci, jabym dodała nawet, że wstrętnego do niej instynktu nie mają; o ile widziałam, jeśli ból nie jest zbyt ciężki, dziecię nadzwyczaj spokojnie, bez trwogi i żalu umiera, a choćby najszczerzej było do kogo przywiązane, to więcej za odjeżdżającym w powozie, niż za wynoszonym w trumnie tęskni i płacze. Śmierć nie czyni na dziecku tego wrażenia, jakie starsi z nią łączą. Dziecko nigdy nie jest przekonane, że traci kogoś na zawsze, że nie zobaczy go nigdy. Rzadkie są chyba wyjątki.
My z Józiem nie należeliśmy do wyjątków.
Wuj zmieszał się i przeraził moim wykrzyknikiem, a ja, gdy się o pomyłce przekonałem, równie wesoło zarzuciłam wujaszkowi obie ręce na szyję, jak gdybym zawiedzioną nie była, i Józio w ręce klaskać zaczął, lecz klaskać pocichu, bo pamiętał, że mama chora.
— Biedne, biedne dzieci! — powtarzał wujaszek, obejmując nas jedynem swojem ramieniem. — Czyż tak prędko jużeście ojca zapomniały?
— Ja ojca nigdy nie zapomnę — z oburzeniem zaprotestował Józio.
Przykro mi się zrobiło, że na takie posądzenie zasłużyć mogłam; nie śmiałam się usprawiedliwiać, tłumaczyć; z wielkiem upokorzeniem słuchałam później, kiedy ciotka Joanna opowiadała to zdarzenie, jako dowód mojej nad lata dziecinnej obojętności. Dziś jeszcze ręczyć mogę, że był to niesłuszny zarzut. Nie wuja Kazimierza wzięłam za ojca, tylko tę postać wysoką w płaszczu, z wojskowym ruchem stającą przed nami. Trzeba przyznać, że wcześnie z fałszywym sądem ludzkim się spotkałam. Wuj Kazimierz od chwili swego przybycia zaraz się z ciotką Joanną podzielił godzinami czuwania nad chorą. Babka też, jak mówił, koniecznie do swej najmłodszej wybrać się chciała, ale od śmierci męża tak podupadła na siłach, że ledwo do kościoła parafjalnego kiedyniekiedy pojechać mogła; dała więc sobie zbyt przykrą drogę wyperswadować, ale domagała się koniecznie, żeby Teklunia na wyzdrowienie z dziećmi i z całym dworem swoim na wieś do niej przyjechała.
Lecz wyzdrowienie pod wielką jeszcze było wątpliwością. Dziwiło mnie to, że ów wujaszek, który tak zawsze bawił się z nami i dokazywał, teraz ledwo spojrzał na nas, ledwo czasem zrana lub wieczór pocałował, smutnie wzdychając. Trzeba przyznać, że dla dwojga takich pieszczonych, ukochanych dzieci, dla dwojga takich zawias kardynalnych, na których cały zakręt domowy się obracał, spaść nagle w bezznaczność zupełną, nikogo prawie nie obchodzić, a każdemu często zawadzać, było to okropnie trudną do spożytkowania nauką. Nic dziwnego zatem, że zwolna te wycieczki na pierwsze piętro, do których zpoczątku namawiać nas było trzeba, zaczęły nam się coraz więcej podobać. Pani Glinicka pozwalała nam wszędzie biegać, wszystko ruszać, wszystkiego się napierać. Nieraz głośne śmiechy nasze rozlegały się po jej pokojach.
— Mój Boże! — mawiała wtedy zacna ta pani — jak to dzieci prędko zapominają, ani pomyślą o nieboszczyku ojcu, ani zatęsknią do matki.
Tymczasem my z Józiem wcaleśmy nie zapominali, ojciec był ciągle myślom naszym przytomny, a do matki serca nam się rwały, tylko uczucia te nie mieszały się z uczuciem cierpienia.
Kto wie, czy boleść nadgrobowa, czy smutek za umarłymi istotnie w naturze ludzkiej sam z siebie powstaje? Byłoby to wielką niesprawiedliwością, lub wielką niekonsekwencją. Śmierć — jedyna niezawodność w losie człowieka, śmierć-konieczność, śmierć-przeznaczenie, śmierć jakieś jutro nieuchylone każdego zrodzonego na ziemi człowieka, czemużby nieszczęściem lub strachem dla drugich być miała!? Żałoba niezawodnie sztucznym jest wyrobem, albo przygotowawczem ćwiczeniem do tego, co się istotnie umarłym należy.
Umarłym należy się pamięć, zachowanie stosunku przez utrwalenie we własnem życiu ich zasad, gdy były poczciwe, przez dosnucie ich zamiarów, gdy były szlachetne, zachowanie tak wierne, jak wiernie dziejowość je zachowuje przez smutne skutki złych wpływów, które na nas wywarły, przez ciężką pokutę za ich grzechy i błędy. O! pielęgnujmy w sobie to dziecinne usposobienie przy każdem wiekuistem rozstaniu. Nie płaczmy, ale pamiętajmy, iż nasze życie umarłych przedłuża.
Pani Glinicka była to majętna wdowa, drobna, szczupła, żywa i czynna, pracowita, jak się to rzadko pono między młodemi a majętnemi wdowami spotyka. Chociaż wówczas nie oceniałam tego, to dzisiaj wydziwić się nie mogę, że przy całej drobiazgowości swojej w utrzymaniu domowego porządku, pozwalała nam tak swobodnie się uwijać, między starannie pościeranemi meblami mahoniowemi i mnóstwem rozstawionych po stolikach i serwantkach fraszek. Zasługa jej rośnie w moich oczach, gdy sobie przypomnę, że wcale nie była przyzwyczajona do takich swawolnych, jak my z Józiem dzieci. Miała wprawdzie syna jedynaka, ale ten nigdy chyba po dywanach się nie przewracał i po krzesłach na okna nie wchodził. Kiedyśmy się z nim zaznajomili, był to już student z liceum warszawskiego, czwartoklasista, ze dwanaście lub trzynaście lat mający. Sztywny, krępy, z twarzą okrągłą, z niebieskiemi, na wierzchu osadzonemi oczami, zgóry spoglądał on na nas i zdawało się, że miałby sobie za ubliżenie, gdyby się kiedy aż do bawienia z nami poniżył.
Jednego dnia przecież, nie wiedzieć z jakiego powodu, wracając z klasy, Józiowi obrazek jakiś, a mnie pomarańczę przyniósł. Pomarańcza w owe czasy nie był to wcale tak pospolity, jak dziś upominek — może tam kiedy dostałam od kogo kawałek na skosztowanie, ale mieć całą pomarańczę w ręku, być jej właścicielką niezaprzeczalną, to się równało hesperydowej rozkoszy. Nie posiadałam się z radości, oglądałam skarb mój na wszystkie strony, podziwiałam ogrom, kształt i kolor i w pierwszej chwili uniesienia do tego stopnia darem się zajęłam, że dawcę z uwagi straciłam. Po chwili dopiero chciałam wdzięczność moją okazać, ale już student, jakeśmy go z Józiem nazywali, do swojego gabineciku się schronił. Gabinecik ów był jedyny nieprzystępny dla nas zakątek mieszkania.
Ile razy które z nas tam się skierowało, zaraz pani Glinicka mówiła, że nie trzeba tam chodzić, że tam nic ciekawego niema, tylko książki i kajety, lub Oleś nad książkami i kajetami schylony. Tego dnia jednak, pierwej nim jakikolwiek zakaz mógł mnie powstrzymać, jednym pędem puściłam się i wbiegłam do tej ciekawej z kajetami i książkami kryjówki. Posiadacz jej klęczał właśnie przy drewnianym stołku i starannie linją arkusz grubego papieru obcinał. Po swojemu rzuciłam mu się na szyję i dusić go prawie w uściskach i pocałunkach zaczęłam. Linja się osunęła, papier się krzywo odkroił, a pan student z wielką biedą ledwo się z objawów mojej serdeczności wyswobodził.
— No dosyć, już dosyć — wołał z wyraźną przykrością — niech mnie Napolcia puści! Starszym, kiedy się uczą, nigdy przeszkadzać nie trzeba.
I z tą radą moralną wyprowadził mnie z pokoju, a potem słyszałam jak drzwi od wnętrza zamknął. Nigdy w życiu nie czułam się tak upokorzoną; dotychczas pewną byłam, że jeśli kogo popieszczę, to mu tem wielką łaskę lub przyjemność sprawię; teraz odtrącono mnie, połajano niemal; dowiadywałam się po raz pierwszy tej smutnej rzeczy, że chęć życzliwa, że garnące się do ukochania serce chłodno odepchniętem być może.
Zasępioną w kąciku, bodaj czy nie płaczącą nawet spostrzegła wkrótce śpiesznie przez salon idąca pani Glinicka.
— Co ci to, moje dziecko? co, moje kochanie? czy upadłaś? czy cię co boli? Ah! jaką śliczną masz pomarańczę!
Wyraźnie chciała uwagę moją na ten piękny przedmiot skierować. Tymczasem widok jego do reszty mnie rozrzewnił i nie żartem łzami oblałam złote jablko moje. Po długich pytaniach i bezowocnem usiłowaniu, by na nie odpowiedzieć, zdobyłam się wreszcie na jakie takie sprawozdanie.
— Wyprowadził mnie z gabinetu i drzwi na klucz zamknął.
— Kto, Oleś? — pani Glinicka naturalnie syna swego Olesiem, nie studentem nazywała.
— Tak jest, pan student — odrzekłam.
— A widzisz, moje dziecko, ja ci zawsze mówiłam, żeby mu nie przeszkadzać; on się uczy, on się bardzo lubi uczyć. I pocóżeś tam chodziła?
— Bo mi dał tę pomarańczę.
— Tembardziej nie trzeba było przykrości mu robić.
— Chciałam mu podziękować, uściskałam go, a on mnie za drzwi wypchnął.
— No, to inna rzecz, to już wina Olesia, że się na twojej dobrej intencji nie poznał. Dzisiaj dajmy mu pokój, niech się uczy, zobaczysz, jutro wyłaję go, będzie musiał cię przeprosić.
Zapewne pani Glinicka nie wyłajała Olesia, niemniej przeto Oleś mnie przeprosił i w rękę pocałował. Twarz jego, dość pochmurna zwykle, łaskawie nawet uśmiechnąć się raczyła. Ja wszelako miałam już tyle rozumu, aby wiedzieć, że ze mnie żartuje.
Przyszedł dzień wreszcie, w którym matka, zdrowsza i silniejsza, widzieć nas zapragnęła. Podobno, że jej było trzeba dość długiego przygotowania na tę chwilę. Z początku kazała tak drzwi uchylać, żeby ją głosy nasze dochodziły, potem zdaleka patrzyła, jak się jedno lub drugie w otwartej dla jej oka przestrzeni mignęło, a jednak pomimo tego stopniowania wrażeń, gdy nas wuj Kazimierz do niej wprowadził, tak spazmatycznie płakać zaczęła, że dopiero musiał jej brat pogrozić, iż nas wyprowadzi, aby uspokoiła się trochę.
Ręce jej drżały, gdy nas tuliła do piersi, drżały jej usta, gdy powtarzała to samo słowo, które niegdyś w gorączce nam rzuciła:
— Sieroty, sieroty!
Na szczęście przyszło mi jakieś dobre natchnienie, żeby się spytać mamy, czy słyszała, co ja do niej z drugiego pokoju mówiłam pierwszego wieczora zaraz, jak... jak ciocia Joasia przyjechała.
Nie, mamę ani jedno słówko nie doszło. Więc coprędzej szczerą spowiedź rozpoczęłam, jak ja byłam niegrzeczną, jak strasznie się rozkrzyczałam, że aż Marcynka na ulicę ze mną uciekać musiała, jak mi mówiła, że ojciec na pięknej gwiazdeczce teraz mieszka, jak nakoniec przyszłam pode drzwi prosić, żeby się mama tak bardzo do niego nie śpieszyła.
Matki boleść w rozrzewnienie przeszła.
— Zostanę, zostanę z wami — powtarzała, całując kolejno schylone ku niej główki nasze.
— Pamiętaj, Tekluniu, żebyś dotrzymała tej obietnicy — wzruszonym i poważnym głosem wuj Kazimierz odezwał się na to. Nie chciał jednakże w tak smutnym kierunku dalszej rozmowy prowadzić. Zaczął nas wypytywać o wszystko, cośmy u pani Glinickiej robili i widzieli, więc zaraz Józio pośpieszył z najświetniejszym opisem różnych bogactw i arcydzieł.
— Jakie tam w złotych ramach obrazy z żołnierzami i generałami w mundurach najrozmaitszych; jaki na biurku koń żelazny czy miedziany, tego z pewnością powiedzieć nie umiał; jaki nożyk w perłową macicę oprawny; co za zwierciadło ogromne! — Przerwałam mu mojemi wykrzyknikami:
— Co za fortepian! co za śliczne lalki porcelanowe!
Istotnie takich kosztownych ozdób nie było w naszych skromnych pokoikach. W najpiękniejszym środkowym salonie popielate obicie, stół, kanapa i krzesła jesionowe, czarnym włósieniem pokryte, białe u okien firanki, bujnie rosnące kwiaty w zielono polewanych doniczkach — oto wszystko mniejwięcej, co sobie przypomnieć mogę. W sypialni matki pokoju było trochę więcej sprzęcikow dla wyobraźni dziecinnej ponętnych, ale nie szły w porównanie z tem, cośmy na dole oglądali.
— Cóż jednak z tego wszystkiego najwięcej się wam podobało? — zapytał wuj Kazimierz.
— Mnie koń — zawołał Józio.
— A mnie pomarańcza — rzekłam zkolei.
Trzeba było historję tej pomarańczy opowiedzieć. Wujaszek zaczął mi dowodzić, że Oleś powinien mi się był jeszcze lepiej podobać.
— Mnie się pani Glinicka podobała, ale ten student, to strasznie brzydki.
— No, patrz, jak ta niewdzięcznica wcześnie sobie wyrabia pojęcia o tem, co piękne lub brzydkie — zwracając się do matki, z lekkim uśmiechem oskarżył mnie wujaszek.
— Ja nie jestem niewdzięcznica — zaprzeczyłam coprędzej; — choć brzydki, pocałowałam go przecież; ale on taki niegrzeczny, nigdy bawić się z nami nie chciał, zawsze nad książkami siedzi tylko.
— A to właśnie grzecznym być musi — wtrąciła matka, słabym swoim i drżącym jeszcze głosem. — Wszystkie grzeczne dzieci lubią zawsze nad książkami siedzieć; daj Boże, abyście i wy z Józiem lubili kiedyś także.
— Istotnie — odezwał się wujaszek — słyszałem, że ten chłopiec ma wielkie zdolności, wielką chęć do pracy, i że doskonale się uczy.
— Pani Glinicka — zaszczebiotał wtedy Józio — mówiła, że jest pierwszym w swojej klasie i że nawet, kiedy wszystkich lekcyj już się nauczy, wszystkie zadania odrobi, to jeszcze wyciągnie jaką książkę z bibljoteki i całą nocby czytał, gdyby mu świecy nie zgasili.
— A tybyś wolał spać, chłopcze? — zapytał wujaszek.
— O! niech śpi lepiej — wyrwałam się choć niepytana. — Mama nie będzie potrzebowała wstawać do niego, żeby mu świecę gasić, i będzie zdrowsza, nie zaziębi się.
Po wybladłej twarzy matki przesunął się niby ślad zapomnianego uśmiechu.
— Lepiej, moje dziecko, niech mama wstaje, niech się i zaziębia nawet — rzekła, wychudłą ręką gładząc moje włosy; — mamie to nie zaszkodzi, niech tylko Józio dobrze się uczy kiedyś i tak jak Oleś, da mi prawo powiedzieć, że jest pierwszym w swojej klasie.
Słowa te dziwne na mnie zrobiły wrażenie; więc to musi być coś bardzo wielkiego dobrze się uczyć; a jednakże nietrudnem mi się zdawało: jeśli taki gruby i tłusty Oleś potrafi, cóż to dopiero będzie, gdy mój Józio do książki się zabierze. Czyż on nie umiał wybornie wszystkiego, co mu tylko pokazali? Piotruś odchwalić go się nie mógł, jak prędko całej mustry się wyuczył; papa raz tylko pokazał mu, jak to koniem powodować i na siodle trzymać się należy, a Józio zaraz sam trawnik dziedzińcowy wuja mecenasa dokoła objechał, aż go papa pocałował za to, i słyszałam, jak później chwalił przed mamą, te taki pojętny. A jakie to on długie wiersze umiał deklamować!
„Na głębiach oceanu, co dwa światy dzieli,
Gdy wracająca nawa żaglami się bieli“...
Takie było wówczas moje wyobrażenie o naukowych zdolnościach.
Tymczasem matka nasza zwolna bardzo, ale jednak przychodziła do zdrowia; nieszczęście nasze wiele współczucia wzbudziło. Kiedy już pan Czekierski pozwolił matce raz na dzień odwiedziny znajomych przyjmować, zjawił się najpierwej jakiś pan wysoki, okazałej postawy, w ciemnozielonym mundurze, ze złotemi szlifami na ramionach, ale bez nogi. Zdaje mi się, że dziś jeszcze widzę przed sobą tę twarz pogodną, przy białych jak mleko włosach, kobiecą prawie świeżą białością i rumieńcem młodości, a po męsku prawdziwie uderzającą, bystrem ciemnych oczu spojrzeniem, dwoma łukami brwi czarnych jak węgiel i jak węgiel czarnym z obu stron do pół twarzy odkreślających się zarostem. Kiedy wszedł, najpierwej Józia w czoło pocałował, a potem mnie wziął pod pachy i kazał, żebym ja go pocałowała. Z wujem Kazimierzem witał się nadzwyczaj serdecznie.
— No kolego — z uśmiechem rzekł, wskazując na próżny rękaw wujaszka — dwóch nas tu ludzi, a ledwie trochę więcej niż półtora człowieka. Możnaby z tego zagadkę do Momusa przesłać.
— Jeszcze to pół biedy — odpowiedział wujaszek — kiedy tylko jednej nogi i jednej ręki nam brakuje, a dwa stare poczciwe serca zostały.
— I zostaną usque ad finem. Ale powiedz mi, jak się pani majorowa miewa? Przychodzę do niej z ważną propozycją, lękam się, aby jej nie rozdrażniła.
— Kiedy ją pułkownik przynosi, to pewien jestem, że nie rozdrażni.
— Gdyby to pułkownik sam od siebie przynosił, toby nie rozdrażniło może; ale kiedy samego pułkownika poufną drogą z trzecich ust doszło jedynie, to sprawa trochę zawikłana. — I kilka słów zniżonym głosem do ucha prawie rzucił wujaszkowi. Wujaszek okropnie się zmieszał. Chwilę jeszcze rozmawiali tak z sobą pocichu, aż nakoniec obadwa weszli do matki pokoju. W wiele, w wiele lat później dowiedziałam się, że to o los Józia chodziło; ofiarowano mu miejsce w korpusie kadetów, z obietnicą promocji do szkoły aplikacyjnej.
Matka aż się zatrzęsła z oburzenia.
— Nie, nie chcę! — krzyknęła z istnie gorączkową siłą. — Nie chcę, żeby mój syn w wojsku służył. Pod błogosławieństwem zakażę mu tego. Jeśli mi funduszu na szkoły zabraknie, to do rzemiosła go oddam, do handlu, byleby go moje oczy w mundurze nie widziały.
Pułkownik nie dziwił się temu wstrętowi, a jednak żal mu było, że straci sposobność do bezpośredniej opieki nad synem dawnego towarzysza broni.
— Zachowaj mu pan tylko opiekę przyjaźni i dobrej rady — mówiła matka, serdecznie dłoń jego w obu swoich drobnych rękach ściskając; — taka opieka da mu więcej, niż świetną karjerę: da mu wsparcie na drodze honoru i cnoty.
Pułkownik wyszedł od matki głęboko wzruszony. Gdy spotkał Józia w stołowym pokoju, wziął go za oba ramiona, silnie nim wstrząsnął, w oczy mu długiem, badawczem popatrzył spojrzeniem i rzekł nie wesołym już, nie żartobliwym, ale pełnym powagi i znaczenia głosem:
— Pamiętaj, chłopcze, że gdybyś na poczciwego nie wyrósł człowieka, tobyś ze mną miał do czynienia. Będę ja czuwał nad tobą.
Józio trochę się przestraszył, trochę zdziwił, lecz mimowolnie prawie rękę grożącego mu z poszanowaniem ucałował.
W kilka dni potem, gdyśmy się z Józiem przy matce leżącej na sofie bawili, weszła do pokoju lekkim, prawie rzecby można bez szmeru płynącym krokiem jakaś pani dobrego wzrostu, dobrej tuszy, w popielatej sukni, czarnym szalem przyodziana, z czarną zapuszczoną u kapelusza woalką; gdy ją podniosła, matka nasza obie ręce wyciągnęła do niej, a nowoprzybyła, ująwszy je z łagodną pieszczotą, stała w milczeniu i patrzyła na zwróconą ku sobie twarzyczkę tak młodą, piękną a tak głęboko już smutkiem napiętnowaną i przez chorobę zniszczoną. Dwa strumienie łez płynęły po jej surowem obliczu, bo to jednak surowe było oblicze; rysy jego, na inną kobietę przeniesione, byłyby mogły nawet odpychającemi się zdawać, wszystkie były niekształtne, zaszerokie; zaszerokim był ich obwód, zaszerokim przedział między piwno-ciemnemi oczami, zaszerokim nos gruby, krótki, a przy mocno wyciętych nozdrzach niemal zadarty, zaszerokie usta, niedość pełne, zaszeroka broda zaczynająca się łączyć z szyją, której już dosyć wydatnie objawiające się wole zagrażało. Otóż mimo tych niedokładności rysunkowych, całość twarzy nie czyniła wrażenia brzydoty; można ją było nazwać surową, ale gdy ją uśmiech rozjaśnił, gdy ją tkliwość rozpromieniła, każdy uznać musiał jej wdzięk czysto duchowy; ja wiem przynajmniej, że ją zawsze dobrą i rozumną, a kilka razy w życiu nawet prawdziwie piękną widziałam. Miałam bo też dość czasu zapoznać się z tą twarzą, we wszystkich zmianach jej wyrazu, od udanego gniewu, do pokrytego milczeniem oburzenia, od użalenia nad cudzą biedą, do żalu nad cudzym błędem; patrzyłam na rozradowaną i na smutną, na trwożliwą i mężną, na zachęcającą mnie do życia i na umarłą.
Nieme powitanie matki naszej z wysoką panią, długim uściskiem i wzajemnym wysiłkiem do powstrzymania głośniejszego płaczu się zakończyło, odwiedzająca pierwsza na kilka słów się zdobyła:
— Moja Tekluniu — rzekła — jaki to Bóg dobry, że ci dał te dwoje dzieci!
Matka szepnęła coś tak cicho, że jej słowa uszów naszych nie doszły. Pani owa chyba także dosłyszeć ich nie musiała, czy nie chciała, bo zamiast odpowiedzieć cokolwiek, ku nam się zwróciła i skinęła, żebyśmy do niej przyszli. Zapewne nie pierwszy raz widzieliśmy ją wtedy. Józio bardzo śmiało i zręcznie się ukłonił i w rękę pocałował, lecz ja nie przypominałam sobie tej poważnej osoby, więc też w półdrogi na uboczu stanęłam.
— A jaki grzeczny chłopczyk, ile też lat mieć może? — po matce przesuwając spojrzenie, pytała.
— Dziewiąty rok zaczął niedawno.
— I uczy się już — uczy?
— Zaczął już, ale bardzo mało na swój wiek umie.
Ten sąd matki oburzył mnie, jak największa niesprawiedliwość.
— Mamo — odezwałam się z mego kącika — Józio przecież bardzo dużo umie; umie się mustrować, konno jeździć, po wysokich drabinach chodzić i także długie wiersze deklamować! Piotruś powiada, że niezadługo to lepiej od niego potrafi swoje buciki wyszczotkować i sukienki wyczyścić.
— Jakto! już tyle, tyle rzeczy umie? — podziwiająco niby wykrzyknęła ta, która obcą mi się zdawała jeszcze ale wcale niestraszną już. — Ach! moja Tekluniu, pokazuje się, że on już wiele pożytecznych posiada wiadomości; dobrze to, że konno jeździ, mężczyzną jest przecież, mnie jednak najlepiej się to podoba, że już buciki tak wprawnie szczotkuje i sukienki sam sobie czyści.
— Piotruś powiada, że wojskowy powinien umieć wszystko sam koło siebie zrobić — odezwał się Józio sentencjonalnie.
— Nietylko wojskowy, mój Józiu — z żywością podchwyciła matka — każdy powinien to umieć i tobie się też przyda, choć nigdy wojskowym nie będziesz.
— Nigdy? — ze zdziwieniem powtórzył Józio.
— Niewarto mówić o zbyt dalekiej przyszłości — pośpiesznie gość uprzedził odpowiedź naszej matki — dzisiaj Józio niech tylko nad tem się zastanawia, jaką to on ma dobrą siostrzyczkę; gdyby nie ona tobyśmy wszystkich jego umiejętności nie obliczyły ściśle; pójdźże tu, moja maleńka. — I gdy przyszłam — jakże ci na imię? — zapytała, głaszcząc mnie po twarzy.
Było to jedno z pytań ułożonego dla mnie przez Marcynę katechizmu. Nasłuchała się powieści o kradzionych i zabłąkanych dzieciach, więc i mnie co prędzej nauczyła:
— Jak ci na imię?
— Napoleona Hołosko, córka Tekli z Kalińskich i majora pułku drugiego ułanów, Ewarysta Hołosko.
— Gdzie mieszkasz?
— Na ulicy Zakroczymskiej pod Nr... na drugiem piętrze.
— A jakich twoi rodzice mają znajomych?
Tu następował szereg kilkunastu nazwisk, systematycznie rozdzielonych na państwa, panów i panie.
— Znam ciocię moją Joannę i wuja mego mecenasa, Pawła Dobrzyńskiego; znam państwa pułkownikostwa Sowińskich, znam państwa Dyzmańskich, znam państwa Marszałkowskich, znam pana: Plichtę Kazimierza, pana Kopycińskiego Franciszka, d-ra Czekierskiego; znam panie: Glinicką, Nowodworską, pannę Wrzesińską i panią Wilczyńską.
Marcyna słusznie wnioskowała, że te stosunki mogą mnie, w razie przypadku, dla obojętnych, lub nawet dla mających złe zamiary, pewną aureolą otoczyć. Wkrótce takiej nabyłam w prawy w odpowiedziach, że nie czekając pytań, jedno po drugiem trzepałam, i teraz więc byłam pewna, że ta pani, ciekawa postępów Józia w nauce, zkolei dowiedzieć się też chciała, czy ja korzystam z udzielanych mi lekcyj. Bez zająknienia przeto szybko młynkować zaczęłam:
— Nazywam się Napoleona Hołosko, jestem córką... mieszkam... znam państwa... panów... panie... aż stanęłam na pani Wilczyńskiej i odetchnęłam swobodnie.
Słuchająca przygarnęła mnie ku sobie, ucałowała i wziąwszy na kolana, coś po francusku do matki rzekła, a potem ze mną bliższą zaczęła rozmowę. Najpierwej musiałam objaśnić, kto mnie tego nauczył i w jakim celu. Spadła na Marcynę i na mnie wielka pochwała.
— Więc ty znasz panią Wilczyńską, moje dziecko?
— Nie znam — krótko i węzłowato odcięłam.
— Ej! czy tylko naprawdę nie znasz? czy nigdy jej nie widziałaś?
— Marcyna mówi, że widziałam, ale ja nie pamiętam.
— Więc czemu ją liczysz między swoich znajomych?
— Bo Marcyna mówi, że to bardzo dobra pani, że wielu biednym i bogatym ludziom jest znaną, więc jej nazwanie zawsze mi na dobre wyjść może.
— Skądże Marcyna wie o tem?
— Przecież od mamy słyszała. Mama cały rok była u pani Wilczyńskiej i bardzo ją kocha.
— A ty czybyś ją kochała, gdyby była na przykład do mnie podobną?
Zaczęłam się uważniej przyglądać uśmiechniętej, która się ku mnie pochyliła.
— A może to pani jesteś panią Wilczyńską? — zawołałam uradowana moją domyślnością.
— No, zgadłaś; idzie tylko o to, czy taka pani Wilczyńska ci się podoba?
— Teraz to mi się już podoba — odrzekłam po krótkim namyśle.
— Więc pierwej ci się nie podobałam?
— Nie.
— Ach! Napolciu — zgorszonym głosem upominała mnie matka.
— Dajże jej pokój! — przerwała zacna ochmistrzyni; — można zgromić dziecko, kiedy samowolnie wmiesza się do rozmowy starszych i swoje sądy o nich objawia, lecz gdy je pytają, powinno zawsze szczerze, to co ma na myśli powiedzieć. Nie bój się, zbyt prędko przyjdą lata, w których się nauczy zdania swoje w bawełnę obwijać. Teraz — ciągnęła dalej, ku mnie się zwracając — mam nadzieję, że Napolcia powie mi otwarcie, dlaczego jej się nie podobałam z początku, a teraz już podobam?
— Pani mi się nie podobała dlatego, że nie jesteś taką śliczną jak mama; a podobasz mi się, bo mnie pieścisz i dlatego, bo się dowiedziałam, że jesteś tą dobrą panią Wilczyńską, o której mama nam różne rzeczy opowiada.
Za moją szczerość dostał mi się jeszcze jeden uścisk, po którym nowe nastąpiło zapytanie:
— A czy chciałabyś Napolciu, być u mnie, tak jak niegdyś była twoja mama, tylko trochę dłużej?
— O! nie! — wykrzyknęłam conajśpieszniej. — Ja nie mogę mamy opuścić. — I zaczęłam się nieznacznie z kolan pani Wilczyńskiej zesuwać. — Mamo, wszak prawda, że nie mogę? Wujaszek mi powiedział, że ja z Józiem tośmy twoje pociechy jedyne.
— Ja też cię nie chcę dziś już z sobą zabierać — przedstawiała pani Wilczyńska — zatrzymując mnie trochę przymusowym sposobem. — Wujaszek ma słuszność; jesteś wraz z braciszkiem największą dla mamy pociechą, ale później, jak podrośniesz, to mama równą pociechę mieć będzie, kiedy zobaczy, że się uczysz i po francusku, i po niemiecku, i grać i rysować.
Wychyliłam się naprzód, by z oczu mamy pomiarkować, czy istotnie mama życzyła sobie tego wszystkiego, ale mama w tej chwili właśnie do ust przyciskała rękę dawnej swej przewodniczki, a nawiasem wspomnieć warto, że była to ręka biała, pulchna i drobna, jakgdyby do najarystokratyczniejszego próżniactwa utoczona. Ta pracowita i dobroczynna ręka!
— O droga pani! — mówiła matka nasza z drżącemi w głosie łzami. — Moja biedna sierotka nie ma dość świetnej przyszłości przed sobą, aby z tak wspaniałej obietnicy korzystała, a ja też prawa nie mam żadnego...
— Tylko spokojnie, spokojnie, moja Tekluniu — uprzedzając dalsze słowa, odezwała się pani Wilczyńska. — Trzeba nam się rozsądnie nad tem zastanowić. — I puszczając już mnie na ziemię — niech dzieci idą się bawić, a my tutaj radzić o nich będziemy — dorzuciła, z takim jakoś stanowczym i poważnym tonem, żeśmy bez zwykłej opozycji i zwykłego marudzenia natychmiast z pokoju się wynieśli. Może w godzinę potem mama napowrót nas przywołała, a gdyśmy weszli: — Ucałujcie ręce i kolana tej opiekunki waszej — rzekła do nas — ty Józiu za siostrzyczkę, ty Napolciu za siebie samą. Niech tylko Bóg da zdrowie i życie, a w najpóźniejsze lata jeszcze będziecie mieli za co imię pani Wilczyńskiej wspominać.
Ucałowaliśmy ręce i kolana wskazanej nam przez matkę dobrodziejki, i nowy egzamin się rozpoczął i braciszek powiedział te długie wiersze, które mój podziw wzbudzały, a ja znów czułam się upokorzoną, że mi tylko krakowiaki śpiewać kazano. Z własnej też woli, ni pytana, ni proszona, wystąpiłam z wierszem Kniaźnina:
„Śpij, moje złotko, śpiewała matka, kołysząc swe dziecię“.
Pani Wilczyńskiej bardzo się to podobało, znowu coś do mamy po francusku długo mówiła, aż nakoniec późnym wieczorem rozstała się z nami.
W tym czasie także pamiętam odwiedziny pana Józefa Paszkowskiego, kapitana od artylerji i profesora w szkole aplikacyjnej. Nie wiem jakim sposobem, ale najpewniej przez ciotkę Joannę doszło to naszej matki, że kapitan Paszkowski, gdy pierwszy raz o śmierci naszego ojca się dowiedział, z oburzeniem miał zawołać: „Szaleńcy! szaleńcy! zapomnieli o Bogu, więc o powinnościach prawego obywatela zapominają“.
Matka też wchodzącego nadzwyczaj chłodno powitała. Gdy już kilka zwyczajowych frazesów zamieniono, kapitan wstał z krzesła, jak gdyby się chciał pożegnać, ale wstrzymał się i zaczął wielkiemi krokami po pokoju chodzić. Widać było jakąś niespokojność w jego ruchach, jakąś myśl głęboko pracującą pod zmarszczonem czołem. Nagle stanął przed matką i zaczął mówić tym żołnierskim, trochę szorstkim tonem, który zwykle przybierał, gdy chciał utaić wewnętrzne wzruszenie:
— Pani majorowo! widzę, że masz żal do mnie; musiał ci ktoś powtórzyć to, co w ów dzień nieszczęsny z serca mi się wydarło, na pierwszą wiadomość o waszej stracie. No! trudno, i moja to była strata; kochałem go! Człowiek był z niego do gruntu serca poczciwy, szlachetny, z głową i charakterem. Głupstwo zrobił, głupstwo, nie mogę przecież wbrew przekonaniu mówić, ale go kocham zawsze i was wszystkich przez niego. Czy pani także na myśl nie przychodziło, że mógł inaczej tę sprawę zakończyć? mógł się do dymisji podać, na innej drodze służąc krajowi, pracować dla rodziny?
— Nie, nie — przerwała matka — żadnego zarzutu nie stawiam jego pamięci; ja tylko jedna wiem, co on przecierpiał, ile zniósł w milczeniu, nic dziwnego, że musiała nadejść chwila rozpaczy i uniesienia.
— Chwila ta zawsze grzeszna i nieszczęśliwa; gdybyś w niej była przy mężu swoim, pani majorowo, czyliżbyś ręki jego nie powstrzymała?...
Głos na tem pytaniu zawisł, a gdy matka nic nie mówiła:
— Powstrzymałabyś — ciągnął dalej — jak od grzechu i od nieszczęścia, powstrzymałabyś z instynktu kobiecego i z chrześcijańskiego przekonania. Otóż ja także byłbym chciał jego ocalić, a teraz ocalić chcę jeszcze wielu jemu podobnych. Jeśli się żadne słowo surowej nagany nie podniesie, to kto wie, ilu młodych zapaleńców przykład Ewarysta pociągnie!... Co chwila każdy z nas spotyka na swojej drodze przykrości i zadrażnienia, oburzającą niesprawiedliwość częstokroć, a jednak sumienie o wytrwałość się upomina; tylko wytrwałością ciężkie kamienie z drogi naszej usuniemy i lepszego doczekamy się jutra. Wiem ja o tem, że im raźniejsze, tem drażliwsze bywają serca, lecz niechajże każdy z nich ucieczką się ratuje i w przedwczesnym grobie schronienia szuka, któż będzie na owo jutro pracował? Zostaną sami chyba niedołężni i znikczemnieni. Ja też co powiedziałem, tego nie cofnę, pani majorowo; nie usprawiedliwiać się, lecz wytłumaczyć przyszedłem; gdybyś mnie nie zrozumiała, gdybyś nie wierzyła, że sąd mój w tak bolesnych okolicznościach jest osobistą z mej strony ofiarą... bo co mówię przeciw Ewarystowi, to jakbym przeciw bratu rodzonemu mówił... Pani wiesz najlepiej, jak bliski był między nami stosunek; wszakże o żalu moim nie wątpisz! — I grube jego szezerolitewskie rysy, czerstwe i rumiane, lekką bladością się powlokły, a w poczciwych, lazurowobłękitnych oczach tak coś lśnić się zaczęło, że gdyby nie był kapitanem od artylerji, toby można było przysiąc, że tam łza jakaś napływa.
Matka widziała tę zmianę twarzy, czuła prawdę w tym śmiałym a niekiedy w stłumienie zapadającym głosie; wyciągnęła rękę na pojednanie i rzekła tylko:
— Nie wątpię.
Kapitan rękę po koleżeńsku uścisnął, nawet jej nie pocałował, choć była znakomitą ze swej piękności ręką, w kółkach bliższych i dalszych znajomą, ale gdzież jemu o tem myśleć wtenczas było! W oczach mu zaschło, rumieniec wrócił na lica, do objawu zupełnej radości brakło tylko uśmiechu na ustach, była natomiast nieskończona, niewyczerpana, prawdziwie i rodzinnie kochająca dobroć w spojrzeniu. Przysunął sobie krzesło, rozparł się wygodnie, bo czuł już pewny grunt pod sobą, i bez ogródki zapytał:
— Cóż pani majorowa z chłopcem robić zamyśla?
— Czy chcesz mnie namawiać, kapitanie, żebym go do wojska oddała?
— O! bynajmniej, już wiem że tego sobie stanowczo pani nie życzysz; trzeba jednak plan jakiś ułożyć. Który rok ma chłopiec?
— Zaczął dziewiąty.
— To wielki czas mu do szkół. Czy już zasadziliście go porządnie do przygotowania?
— Od bardzo niedawnego czasu. Mąż mój miał nadzieję, że kiedyś na ułana go wychowa, żeby w jednym i tym samym pułku obadwaj służyli; zdawało mu się, że Józio bardzo wątły jest i nerwowy, książkową naukę z tego powodu na później odłożył, a tylko fizyczne jego siły rozwijał. Biedne dziecko moje niewiele też umie. Pamięć ma dobrą, lecz uwagę bardzo słabą jeszcze.
— Do której jednak klasy mniejwięcej mógłby zdać egzamin?
— O egzaminie to chyba nawet mowy być nie może; czyta jeszcze niebardzo płynnie i we dwóch linjach pisać dopiero zaczyna.
— To zamało, zamało; zaradzimy temu jednak. Przynajmniej jestże on zdrów teraz?
— O! zdrów, i zmężniał i urósł, tylko mu zawsze dziwne jakieś nerwowe rozdrażnienie zostało. Nie lubi ciemności; ojciec wszelkich starań dokładał, aby go z tego wyleczyć; posyłał go wieczorem po różne rzeczy do pokojów, gdzie światła nie było, żartował z niego, wbijał go w ambicję i trzeba przyznać, że Józio wstydził się swojej słabości, posłusznie wypełniał wszystkie ojca rozkazy, tylko im trudniejszą była próba, tem on z bledszą twarzyczką po jej odbyciu wracał i zawsze w nocy miał sny niespokojne.
Kapitan się zamyślił.
— Chorobliwe usposobienie — rzekł wreszcie — trzeba czasowi zostawić; przymus niekiedy bywa szkodliwy. Jak z latami sił nabierze, dziecinna lękliwość sama przez się ustąpi. Teraz głównie o nauce myśleć trzeba; w domu nie pójdzie to ani łatwo, ani z karnością i ładem, trzeba go w inne przenieść otoczenie; nowy tryb życia, nowe twarze więcej mu zaimponują.
— Ależ to niepodobna — zawołała matka. — Najpierw nie mam na to funduszu, potem nigdybym dziecka mego w obce ręce nie oddała, a potem jeszcze...
— Pani majorowo! bez funduszu się obejdzie, i bez obcych ludzi także. Kiedy przyszedłem dla porozumienia się w tym względzie, to widać, że już miałem plan gotowy; nieświetny wprawdzie, ale zawsze lepszy od tego, któryby się pod okiem — daruj mi pani — pod okiem znękanej i trochę słabej matki wykonywał. Oto poprostu, daj nam go pani na lat parę.
— Jakto, wam, do szkoły aplikacyjnej? — matka zrozumieć tego nie mogła. Kapitan głośno się rozśmiał.
— Otóż to, kiedy myśl jaka wyobraźnię kobiecą uderzy. Pani raz się już kadetami i szkołą aplikacyjną przestraszyłaś i ciągle cię ta zmora dręczy. A cóżby robił taki malec ośmioletni w naszej szkole aplikacyjnej? Ja mówię o sobie i o żonie mojej. Sam będę go uczył matematyki, historji, geografji, gramatyki języka polskiego, a może się coś i z klasztornej łaciny przypomni. Żona będzie mu dawała lekcje francuskiego języka i rysunków, a gdyby go zanadto pieściła, to ją wnet do porządku przywołam.
— Nie mogę... — zaczęła matka. Pan kapitan skończyć jej nie pozwolił.
— Pani majorowa — mówił dalej, jak gdyby żadnej przerwy nie było — będziesz go miewała tutaj na wszystkie święta i niedziele, a nam dwojgu osamotnionym, nam co dzieci nie mamy, podarujesz na lat parę złudzenie rodzicielstwa. Wyobrazimy sobie, że chowamy własnego syna, który nam się odrazu w bucikach, majtkach i spencerku urodził. Więc zgoda, co, zgoda?
Matka głową przecząco poruszyła. — Jeszcze raz muszę powtórzyć, niepodobna! Jak w okropnym 1812 r. to dziecko zastępowało mi swego ojca, tak i w obecnej chwili zastępować go musi. Nazwij to, kapitanie słabością, brakiem poświęcenia z mej strony; ja czuję, że bez niego żyćbym teraz nie mogła. A trzeba jeszcze powiedzieć kapitanowi, że niezadługo na wieś do mojej matki jadę; niech tylko trochę wzmocnię się, od doktora Czekierskiego pozwolenie uzyskam, natychmiast brat przybędzie tu po nas wszystkich i zabierze z sobą na czas nieograniczony. Pomyślże, kapitanie czemby to było dla mnie, gdybym odrazu ze szczęściem, z tem cichem naszem gniazdkiem domowem i z synem rozstać się musiała.
Kapitan zaczął znowu szerokiemi krokami pokój rozmierzać. Taki układ rzeczy wcale mu się nie podobał.
— Mniejwięcej jak długo pani zabawiać tam myśli? — spytał, ciągle się przechadzając.
— Nie wiem — smutnie odrzekła matka. — Ja teraz o niczem nie wiem. Jeszcze się nad przyszłością nie zastanowiłam, jeszcze nie obrachowałam się ani ze środkami utrzymania, ani z podwójnym ciężarem obowiązków, które spadły na moje ramiona! Jestem taka odurzona, taka bezsilna, nieradna... Ale to przejdzie, kapitanie; będę się z Józiem hartowała — i wymuszony uśmiech, jakby do płaczu, ściągnął wychudłe jej rysy.
Szorstki kapitan zupełnie był podobny w tej chwili do człowieka, który tylko co ma się rozbeczeć; poprawił sobie obcisłego kołnierzyka, pociągnął się za gęstą czuprynę i przeczekawszy chwilę, żeby mu głos na mężniejszy ton się nastroił:
— Pojmuję to, pani majorowo — rzekł niby spokojnie. — Józia trzeba wziąć z sobą; ja bo nie wiedziałem, że na wieś wyjeżdżasz. Tylko nie baw tam zbyt długo, jeśli na zawsze osiedlić się nie zamierzasz. Pamiętaj, że dla syna twego pierwsza porządnie przeprowadzona nauka o całym ciągu dalszych nauk stanowić będzie. Gdyby wam na czas pobytu u matki udało się wyszukać jakiego dobrego nauczyciela, to go weźcie, choćby kosztem przycięższej nawet ofiary, lecz jeśli nie wyszukacie, to powrót przyśpieszcie; nie bójcie się, już ja mój plan przerobię, Józio mamy nie odstąpi, a ja będę obojga pilnował i do obojga na lekcję przychodził.
— Alboż to kapitan ma tyle wolnego czasu do zbycia? — przedstawiała matka.
— Ej! co tu gadać, kiedy się jutro nie zacznie robić. Ani przypuszczałem nawet, że pani majorowa chce na dłużej kędyś daleko wyjechać; nie byłbym zaczepiał tego interesu; ja najlepiej tak lubię, żeby między słowem a czynem nie było i dwudziestu czterech godzin rozpędu, a tu na dłużej niż na dwadzieścia cztery dni się zanosi.
— O! ja myślę, że na daleko dłużej — westchnęła matka.
— Na dłużej czy na krócej, zamawiam sobie, bym ja pierwszy wiedział o państwa powrocie. Pani Teklo, czy mogę liczyć na ten dowód waszej przyjaźni? Wszakże nie masz do mnie żalu?
Gdy mu tym razem matka rękę podała, kapitan nie zapomniał już ucałować jej najserdeczniej.
Łatwo się domyśleć, że tej rozmowy nie słyszałam, jak to mówią, na własne uszy, ale słyszałam, gdy ją mama wujaszkowi opowiadała, słyszałam później, później jeszcze, gdy mnie ją opowiadał ten sam właśnie kochany mój i zawsze dla mnie najlepszy pan Józef, wówczas już pułkownikiem tytułowany.