Czy to powieść?/Przedmowa

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Czy to powieść?
Przedmowa
Redaktor Tadeusz Boy-Żeleński
Wydawca Dom Książki Polskiej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRZEDMOWA

W czasie kiedy Dom Książki Polskiej zwrócił się do mnie o napisanie przedmowy do tej książki, zajęty byłem właśnie studjowaniem puścizny po mojej matce, zwłaszcza w części tyczącej się Narcyzy Żmichowskiej. Jest tam, oprócz innych listów Narcyzy, z górą setka listów jej do mojej matki, przeważnie bardzo obszernych. Gdy chodzi o poznanie tej tak rychło ukanonizowanej a tak mało znanej pisarki, korespondencja ta jest dokumentem pierwszorzędnego znaczenia. Listy Narcyzy miewały rozmaity charakter, zależnie od węzłów, jakie ją z którą z przyjaciółek łączyły. Przyjaźń jej z matką moją — przyjaźń, o której sile i o znaczeniu jej w życiu Narcyzy przekonało mnie wczytywanie się w te foljały listów — miała odcień, który szczególnie nas tutaj interesuje: mianowicie literacki charakter tego stosunku. W czasie tej zażyłości, młoda uczenica Narcyzy, Wanda Grabowska, zaczynała — nieśmiało wprawdzie — brać się do pióra: stąd w tej wymianie listów szczególnie wiele miejsca zajmują sprawy piśmiennicze. Przez jakiś czas nawet Narcyza stara się wciągnąć Wandę do współpracownictwa, ma na nią daleko sięgające zamiary i plany, a plany te snują się właśnie dokoła tej powieści. Ale, aby to objaśnić, trzeba poświęcić parę uwag warunkom, w jakich rozwijała się twórczość Żmichowskiej, przedwcześnie w nieprzyjaznych okolicznościach życiowych zdławiona.
Narcyza Żmichowska miała lat dwadzieścia kilka, [1] kiedy z nazwiskiem jej — a raczej pseudonimem Gabryella — zaczęto łączyć najpiękniejsze nadzieje. Pierwszy tom p. t. Wolne chwile Gabryelli dał ją poznać jako poetkę, powieść zaś Poganka była tak śmiałym i niezwykłym wybuchem talentu, że z powieścią tą odtąd nazawsze miało się zrosnąć jej imię. Żmichowska po dziś dzień została autorką Poganki. Bo też od czasu Poganki (1846) i niedokończonej Książki Pamiątek (1847-1848), twórczość Żmichowskiej jakgdyby obumiera. Zarówno życie jej osobiste jak literackie odbija cały tragizm tych, którzy zostali w kraju, gdzie, w owych najcięższych dla narodu chwilach — pomiędzy rokiem 1831-1846-1863! — literatura odzywała się wstydliwie i jakby z zakłopotaniem, gdzie słowo było skneblowane i gdzie, w pewnych momentach, sam poeta żądał od siebie nie słowa ale czynu. Rzuciwszy się z całym entuzjazmem w ruchy konspiracyjne przed r. 1846 i 1848, Żmichowska dostaje się do więzienia, w którem trzymają ją w oddzielnej celi w Lublinie przez półtrzecia roku. Kiedy wreszcie — przetrwawszy wszystkie próby — wychodzi na wolność, przeznaczają jej na miejsce zamieszkania Lublin, gdzie pod ścisłym dozorem policji spędza w domu siostry lat kilka. Wszyscy dokoła, w tej epoce reakcji, boją się „skompromitowanej“: utwory jej — nieliczne zresztą, bo Narcyza, złamana więzieniem, klęską swych wszystkich nadzieji, odzywa się rzadko — zalegają po kilka lat redakcje, ukazują się pocięte, pokiereszowane. Nietylko cenzura rządowa, ale cenzura ciasnoty obyczajowej pęta skrzydła jej śmiałemu talentowi. Jest zresztą tak daleko od wszelkiego ruchu umysłowego, choćby tak nikłego jaki był w ówczesnej Warszawie! Wreszcie, w r. 1855 dostaje się do upragnionej Warszawy; oddaje się z zapałem pracy pedagogicznej; pióro jej ożywia się: powstaje, między innemi, Biała Róża. Mieszkanko jej na „Miodogórzu“ (przy ulicy Miodowej) skupia najszlachetniejsze, najżywsze ówczesne serca; samą Narcyzę otacza kult i przywiązanie młodych. Ale przychodzi rok 1863 i znów druzgoce wszystko. Narcyza przechodzi ten cios szczególnie boleśnie; łamie się w sobie, traci wielu bliskich, chroni się do rodziny na wieś, aby nie myśleć, nie pamiętać. Mieszka kolejno u krewnych, ucząc ich dzieci w zamian za kęs chleba. Znów zdała od życia umysłowego, bez wymiany myśli, często bez książek, czuje że zamiera. Raz po raz przychodzą na nią okresy zniechęcenia; podjęte prace rwą się co chwila. Czuje się niepotrzebną, nierozumianą. I tak było w istocie. Jeszcze w roku 1877, we wspomnieniu (Kłosy, 11 styczeń 1877) kreślonem tuż po śmierci Narcyzy, matka moja wyraża nadzieję, „że kiedyś otworzą się drzwi od tajemniczego skarbca i nieliczne karty, na które większość spogląda jak na hieroglificzne znaki, przemówią...“
Na te ponure beznadziejne lata, które nastąpiły po roku 1863, przypada najżywszy okres jej przyjaźni z Wandą, mimo że znajomość sięga dawniej. Zbliżenie z rodziną Grabowskich nastąpiło rychło po przeniesieniu się Narcyzy do Warszawy, gdzieś w r. 1855.
Zaczęło się od stosunków sąsiedzkich. Owo wsławione dzięki Żmichowskiej „Miodogórze“ należało do Grabowskich. Panien Grabowskich było cztery. Julja, później Tetmajerowa, matka Kazimierza Tetmajera, Marja, później Władysławowa Kwietniewska, i Wanda, później Władysławowa Żeleńska, moja matka. Najstarsza Zofja nie wyszła za mąż, była tłumaczką popularnych angielskich powieści dla młodzieży, w których zaczytywały się całe pokolenia: Małe kobietki, Dobre żony, etc. Dziewczęta wcześnie straciły matkę; to było dość, aby im zjednać zainteresowanie i współczucie Narcyzy. Ze swoją pasją kształcenia, rozwijania młodych dusz, interesowała się ich wychowaniem. Najbliższe, najbardziej oddane sobie serce wyczuwała w Wandzie; jakoś, mimo różnicy wieku, stosunek ten przerodził się w dozgonną przyjaźń. Tuż w r. 1860 (Wanda miała wówczas lat 17) zaczyna się korespondencja, która miała trwać do końca. Epizod ten życia Narcyzy pozostał jej biografom prawie nieznany, ponieważ matka moja, mimo że fanatyczny kult dla Żmichowskiej przechowała do śmierci, o stosunku swoim do niej, o roli swojej w jej życiu mówiła bardzo mało; szanując zaś niechęć[2] Narcyzy do ogłaszania prywatnych listów, korespondencji tej — z wyjątkiem paru listów — nie wydała drukiem nigdy. Korespondencja ta była dla mnie samego rewelacją. Przyjaźń z Wandą zajmuje w życiu Żmichowskiej zupełnie odrębne miejsce. Z dawnemi przyjaciółkami, owemi entuzjastkami, towarzyszkami wzlotów i prób młodości, rozdzieliło ją życie, oddalenie, troski, czasem wzrastające różnice przekonań. Przy tem, w miarę jak własna młodość jej ucieka, Narcyza ciągnie raczej do młodości; do tego co wnosi w życie zapał i nadzieję.[3] Znajduje to wszystko w Wandzie, której jeżeli co zarzuca, to nadmiar „idealizmu“. Nazywa ją, w listach do innych osób, swoją budzicielką. Witaj mi dziecko moje, siostrzyczko moja, entuzjazmie mój ostatni... podwalino zupełny powstrzymująca upadek, aniele habakukowy co mnie gwałtem choćby za czuprynę od ziemi odrywasz i w powietrzu unosisz. Witaj mi, ty wszystka i rozmaita...“ tak pisze do Wandy w roku 1867.
Ów rok 1867 stanowi może najżywszy okres tej przyjaźni. W każdym razie najżywszy okres wymiany listów. Z tego jednego roku mam w ręku 30 listów Narcyzy do Wandy, z tych niektóre obejmujące po kilka stronic druku. I ton stopniowo się zmienia. Pierwsze listy, to listy dojrzałej kobiety do młodej sympatycznej dziewczyny. Uderzona jej inteligencją i zdolnością odczuwania, pewna jej serca, Narcyza zaczyna pisać coraz poufniej, coraz bardziej otwierać jej swą bogatą duszę. „Zdaje mi się, że nie jestem hipokrytką, a jednak ludzie nigdy nie wiedzą co się we mnie dzieje. Jeśli się zgorszysz, usprawiedliwię się kiedyś; opowiem jak w dzieciństwie wszelki samorzutny wyskok żartami mitygowano, jak pensjonarskie życie rozwinęło dowcip szyderczy przeciw wszelkim niezwykłościom, jak później religijność młodzieńcza tajemnicy dla świętszych wrażeń instynktownie zapotrzebowała, jak następnie sumienie uzbroiło odwagą wypowiadania najniebezpieczniejszych przekonań, a po śmierci brata żaden stosunek do wypowiedzenia samej siebie nie wdrożył“. (List do 20-letniej Wandy z 15 grudnia 1863 r.).
W radach, jakich udziela młodej przyjaciółce, w sposobie w jaki chciałaby nią kierować, odbija się ówczesny stan duszy i poglądów Narcyzy. Nastrój to, któryby można nazwać pozytywizmem avant la lettre. Patrząc na życie w kraju, widząc jego niedole, straszliwe braki, najpilniejsze potrzeby, patrząc na otchłanie ciemnoty, obojętności, nieufności wzajemnej, widząc jak na tem tle tragiczne wydają skutki najszlachetniejsze nawet wybuchy zapaleńców, nabiera niechęci do wszelkiej fałszywej idealizacji, do czczego marzenia. Entuzjazm realności, twarde trzymanie się rzeczywistości, nauka, praca, wykuwanie własnemi rękami lepszego jutra, to staje się jej wiarą. Czuje braki własnego wykształcenia; rzuca się w naukę, kształci się wytrwale sama, pochłania podręczniki fizyki, chemji, antropologji. W tym też kierunku chciałaby popchnąć młodą przyjaciółkę:

“...liryka mogła w pierwszych wiekach Grecji i Chrześcijaństwa wystarczać; ale po rewolucji francuskiej i polskiej — po takich zbogaceniach i zubożeniach — trzeba koniecznie nauki. Alboż ja od kilku (blisko kilkunastu) lat naszej znajomości nie wołam ciągle: „ucz się, Wando! za to, że ja mało umiałam, za to, że pamięci nie wykształciłam, za to że już nic użytecznego nie zrobię: ucz się, Wando!“ (25 maja 1867).

“...Owszem, zdaje się, że Bóg ciężko karze wiarę (rzecz, zdolność tylko dla boskich rzeczy daną człowiekowi), gdy się uparcie do rzeczy ludzkich przywiąże. Ludzkie rzeczy trzeba, koniecznie trzeba rozumem ludzkim owładnąć i tak urządzić aby do boskich nie przeszkadzały; ludzkie rzeczy trzeba, koniecznie trzeba po ludzku robić; po ludzku, na podstawie chemji, fizyki, mechaniki i rachunków. Wielu poczciwych tem zbłądziło, że zaczęło budować na podwalinach abstrakcyjnych sylogizmów, lub religijnych uczuć, pierwej nim owładnęło ziemskie dotykalne materjały; za karę teraz trzeba będzie aż po piersi w ziemię się zakopać — sił muskularnych nabrać, — Sił! Mocy! Sił! Możności!

„Zanadtośmy się przyzwyczaili słuchać o przeciwieństwach, o sprzecznościach dobra ziemskiego z nieziemskiem duchowem; czas już, byśmy ich harmonję pojęli nakoniec. Czytałam różne książki, widziałam różnie pracujących ludzi; otóż nigdzie nie znalazłam takiej prawdy dowiedzionej, któraby się z najwyższą prawdą „zbawienia“ nie zgadzała, i takiej pracy rozumnej, któraby poczciwą duszę zepsuła itd. itd.: — (co wszystko razem znaczy) że przeciw nadużyciom poezji, nabożeństwa, idealności trzeba oddziaływać umiejętnością, obyczajem, zarobkiem...“ (List z r. 1864.)

W innym liście jeszcze bardziej akcentuje znaczenie pracy, zarobku i tego tak znienawidzonego idealistom pieniądza:

“...Bawimy się po większej części najprawdziwszemi (przypuszczam) najpiękniejszemi abstrakcjami, lecz każdej z nas faktów i szczegółów na podmurowanie swego przekonania brakuje. Czy widziałaś kiedy indyjskiego fakira, jak zręcznie podrzuca w górę massę pomarańcz, które kolejno się tocząc, przed pochwyceniem tworzą nad głową jego doskonałe półkole. I my tak sztucznie myśli nasze w nadpowietrznem półkolu trzymamy; żadna się arytmetyką, geometrją, fizjologją, kodeksem, zdarzeniem, nazwiskiem, ziemi nie dotknie. Co do mnie, mam tę zasługę przynajmniej, że się w tem sama spostrzegłam, i choć na poprawę już zapóźno, to jednak głębokiem uznaniem potrzeby mogę się jeszcze wam młodym przydać.“
„Dzisiaj pracą i zarobkiem dochodzi się do najwznioślejszych celów. Choćbyś się jak po zażyciu chininy bez opłatka wzdrygnęła, moja Wando rozmarzona, to jednak tego nie przeprzesz, że pieniądze są wolnością. Pieniędzmi, swojemi pieniędzmi, zarobionemi pieniędzmi, zmusi kiedyś kobieta napoleońskich Francuzów do zmiany całych rozdziałów w sławnym cesarskim kodeksie. Pieniędzmi ugruntuje równość małżeńską i władzę macierzyńską; pieniędzmi i dziś przecież, gdy chce, może sobie wykształcenie osobiste zapewnić. Pieniędzmi dopiero świat stanie dobremu otworem, a to dlatego, moja pani, że pieniądze zawsze reprezentują pracę, a praca rozum, a rozum Pana Boga.“ (List z lipca 1865).

Tak oto otwierała Narcyza głowę swojej młodej przyjaciółce, mimo że nie przychodziło jej to bez oporu. Kiedyś, zniechęcona upartym idealizmem Wandy, którą gdzieś nazywa żartobliwie gderząc „rozpieszczaną dewotką ideału“, pisze:

Z nauką druga bieda: co tkniesz jakiego faktu, to cię wyraźne obrzydzenie przejmuje... wyraźnie djabeł od święconej wody tak się bronić nie może, jak ty się przed rzeczywistością bronisz, i cóż ja na to poradzę?...

W tej epoce Wanda zaczyna pisać; prawdopodobnie Narcyza ogląda próby jej pióra. Ta mistrzyni języka daje jej znamienne rady tyczące stylu:

„Jeszcze rada ostatnia: zdaj wszystko na los szczęścia, nie myśl wcale o stylu; myśl głównie o przedmiocie, który cię zajmuje; staraj się go przedstawić jakgdyby ci wiele zależało na pozyskaniu dla niego czyjegoś uznania i niech idzie w świat...“

Opowiada Wandzie, jak sama leczyła się z nalotów francuszczyzny. W epoce panowania poezji interesującem jest, że ta poetka szukała nauki języka w naszej starej prozie:

...upokarzało mnie to bardzo, zadałam sobie więc na jakiś czas czytanie polskich a do tego starożytnych autorów. Jednym ciągiem bez przerwy przewertowałam Reja, Kochanowskiego i Górnickiego, ten ostatni był mi najpomocniejszy.

Przestrogi, jakich udziela młodej adeptce, nie mają nic z banalności. Ta głęboko moralna autorka przestrzega ją przedewszystkiem przed moralizowaniem:

...Dla ciebie zastanawiam się nad wielu rzeczami, dla ciebie opracowywam niektóre w duszy mojej; z tobą tworzę jedynie przystępne mi zamiary.
“...Moralizowanie jest główną wadą twoją — zwyczajną wadą serc głęboko zdobytem przekonaniem nasiąkniętych — ta cnota życia łatwo się w bezprawie piśmienne zamienia. Istotnie, trzeba ci to zrozumieć i uznać, że nie masz prawa moralizacji kiedy dla dorosłych piszesz; im więcej zostawiasz sens moralny ich własnej domyślności, ich własnym wnioskom, a wnioski ich dobrej woli własnej, tem zręczniejszym, tem poczytniejszym, tem skuteczniejszym będziesz autorem.“ (List z 29 stycznia r. 1867.)

Tępi w tej dobrze — aż za dobrze — wychowanej pannie pruderję:

„Czy my się kiedy zrozumiemy w tej kwestji skromności? Raz cię pobierają skrupuły co do tłumaczenia Herty, dlatego że jest w niej jakiś ustęp podejrzany! Panna Fryderyka Brehmer najmoralniejsza autorka szwedzka napisała coś takiego, czego panna Wanda Grabowska na Miodogórzu przetłomaczyć nie chce! Pani Ilnicka, w dodatku do niewinnego Bluszczu, ma ogłaszać jakąś powieść Wiktora Hugo, lecz znów tam są rzeczy, których pannie Wandzie swojem imieniem podpisać nie wypada!... Jakże ty chcesz, u licha, żebym ja to wszystko razem w jeden logiczny okres ułożyła? (List z lutego 1869).

Powiedz mi, czemu takie ceremonje robisz z podpisaniem twojego nazwiska? Jeżeli tak jak ja, przez tchórzostwo i obawę niepowodzenia, to możesz wziąć jaki pseudonim; ale jeśli przez względy „piętrowych“ stosunków, to nie mogę i nie mogę Ciebie w tem zrozumieć. Cóż u licha! nie możesz zrozumieć tej najpospolitszej prawości, żeby być zawsze gotową za swoje dzieło, za każdą robotę swoją, czy dziurę zacerowaną w pończosze, czy drukowaną książkę, osobiście wszelką przyjąć odpowiedzialność! Względu na pannę Grabowską choćby z pod 495 nr. wcale nie rozumiem.“
„Toć przecież ja byłam młodą panną kiedy pisać zaczęłam, i nie byłam starsza może od ciebie gdy wydałam Pogankę; a jednak i tę zbrodnię, przed którą Andzia S. drżała, wzięłam śmiało na swój kark; bo co mogłam pomyśleć, to mogłam napisać, to mogłam wśród ludzi ponieść. Nie wyobrażaj sobie, abym znowu już wówczas tak była jak dzisiaj z pod wszelkich rodzinnych reklamacji uwolnioną. Gdy pierwsze sygaro wypaliłam, był lament w domu; a gdy na koń wsiadłam, były płacze i zgrzytania zębów, o jakich pojęcia nie masz chyba: lecz ja od konia i sygara łatwiej odstąpiłam, niż od pracy mojej. Podarłam wprawdzie więcej arkuszy i spaliłam więcej niż ich do druku podałam, nigdy jednak żadnego nie cofnęłam pod grozą konwenansu. (22 styczeń 1869)“

“...Widocznie masz to sobie za czyn heroiczny, że pierwsza niezaproszona i niewprowadzona poszłaś, a rzecz opowiadasz zuchwałej wędrowniczce, która w 19 roku życia, sama, pod własną opieką, całą Europę wzdłuż przejechała, a w twoim wieku — chyba ci już nie powiem co robiła w twoim wieku, bo nie mogłabyś uwierzyć — tyle ci tylko powiem, że wydziwić się nie mogę jakim cudem reputacja moja gorzej na tem nie ucierpiała! Prawda że byłam brzydka, lecz i brzydsze jeszcze kobiety w awanturach się topią, choć pewnie więcej na gadanie ludzkie zważają, ja zaś nie miałam prawie zmysłu władzy moralnej na to co o mnie mówili. A gdy szło jeszcze o jakąśkolwiek powinność, choćby o przynależną mi radość, nie mogłam zrozumieć, co to jest „konwenans“; bo też prawdziwy ucywilizowany konwenans zawsze tylko do ułatwienia nie do utrudnienia stosunków służyć powinien, takie jest jego źródłosłowowe znaczenie...“ (14 kwietnia 1869).

I znowuż we wcześniejszym liście spotykamy kwestję Poganki i zgorszeń jakie obudziła; zarazem te ciekawe zwierzenia o sobie:

„Aż mi żal, że się taki dar losu na nic nie przydał. Gdyby można, tobym ustąpiła go komu, zapisała testamentem mój temperament stalowy. Bo to przecież nie mało znaczy mieć temperament, zdolny, bez reakcyjnego wzruszenia, bez „zdobywania się“ nawet na spokój — spokojnie wszystko wypowiedzieć i wszystko wysłuchać. Kiedy mi się zdarzyło pisać, a przyszła mi myśl lub forma myśli, która mogła dobitniej niż inne przedmiot mój określić, żeby w piekle i błocie tobym się po nią schyliła i pióro w niej umaczała. Zresztą miałam pewną dumę rzetelności względem samej siebie. Pamiętam, że gdy napisałam Pogankę, a szczególnie te wiersze w niej nieszczęśliwe, było dużo rekryminacji; Andzia moja kochana bardzo mię prosiła, żeby zmienić lub skrócić, a pułkowniczek mój najserdeczniejszy... Jeszcześmy nie znały się wtedy, więc może nie wiesz dokładnie, co to był i czem to był dla mnie pułkownik Paszkowski! On więc przyszedł i surowo po żołniersku wyłajał mnie, że takie rzeczy wydrukowałam; a ja na to: Pułkowniku, kiedy mogłam takie rzeczy pomyślić, to je mogłam wydrukować; nigdy żadnej myśli mojej nie powstydzę się przed ludźmi i nigdy żadnego mojego słowa, któregobym szczerze nie pomyślała, ludziom nie wydrukuję. Jedno za drugie.“ — A pułkownik mi powiedział: „ot, głupiaś!“ i uściskał mnie, i ja jego — i tak przyjęłam jedyną krytykę, która mię dojąć mogła: krytykę od ukochanych... (2 czerwca 1867).

W zwierzeniach tych wciąż powtarza się jedna bolesna nuta: Narcyza uważa siebie jako autorkę za skończoną, pogrzebaną. Nie chce myśleć o pisaniu. Podaje różne przyczyny: przygnębienie, brak podniet umysłowych, nawet książek. W jednym liście żali się, że książki tak „wyczytała“, iż chyba na pamięć przyjdzie się ich uczyć. Raz po raz w listach prośba o książki. Wanda jest jej nadworną bibljotekarką. Pruderja obyczajowa w perjodycznej prasie także krępuje swobodę pisania tej świętej kobiety:

„...jaka też to szczerozłota naiwność twoja, Wando; każesz mi pisać do Bluszczu, a tuż obok tego powiadasz, że wątpisz, aby Herta tłómaczoną być mogła dla trochę nielegalnej sytuacji jednej z wprowadzonych kobiet. Więc ś. p. Brehmerowa nie jest dość kryształową, a ja!... (grudzień 1867).

Doświadczenia wydawnicze nie przyczyniły się do tego aby ją zachęcić:

„...ile razy miałam coś do wydrukowania, to się z tem ofiarowywać musiałam; a jak tylko przestałam pisać, zaraz całą kolekcję wezwań i próśb nader grzecznych uzbierałam do mego archiwum. Zapytania i Białą Różę Gazeta prawie z łaski za protekcją przyjęła; zawsze mi mówiono, że to dla ogółu czytelników nie zdatne...
„...wszak do zbrzydzenia mi autorstwa najwięcej przyczyniła się trójka, w której Wójcicki ze swoją Bibljoteką Warszawską pierwszy numer, a Jaworski drugi numer trzyma. Wiem ja pomimo tego, że gdybym miała silniejszy temperament pisarski, trzy takie zawiania jeszczeby mnie o paraliż nie przyprawiły. Lecz że u mnie żyłka piśmiennicza nadzwyczaj była cieniuchną i delikatną, od byle czego się zerwała. Wstręt mię ogarnął do wszelkich redakcji, do wszystkich wydawnictw, a jak potem naleciało innych rozkładowych pierwiastków, tak już wszystko bezpowrotnie przepadło. Choćby mi dzisiaj możliwem się stało drukowanie bez cenzury, własnym kosztem, wszystkiego co zechcę tylko, cóżbym dla drugich dać mogła, kiedy nie mam dla najbliższych moich, a najczęściej nie mam dla siebie samej nawet...

Wszystko to było mylnem osądzeniem samej siebie. Utwór niniejszy — Czy to powieść? — jeden z ostatnich jaki wyszedł z pod jej pióra, świadczy, ile świetności i tężyzny posiadał wówczas talent Żmichowskiej! Można powiedzieć raczej, że był na szczycie. Ale, w istocie, wiele warunków złożyło się na to, aby ją zniechęcić i sparaliżować.
W tych okolicznościach, korespondencja z ukochaną Wandą staje się dla Narcyzy czemś więcej niż osłodą osamotnienia. Wanda, jak widać z tych listów, ma dar „budzenia jej“, budzenia w niej zwłaszcza energji twórczej. Czasem odbywa się to dość paradoksalnie: Wanda posyła jej jakiś swój utwór; jakiś szkic, Narcyza krytykuje go, wytyka wady, wskazuje jak należałoby rzecz ująć, i często sama, na tej samej kanwie, tworzy coś oryginalnego. Tak było z Rzeczą o służących, rozprawką, którą pierwotnie przesłała jej Wanda dla oceny. Rękopis pod tym tytułem, ale już pióra Żmichowskiej, znalazłem w papierach matki. Raz po raz, zwłaszcza w tym roku 1867, znajdujemy w korespondencji ślad tego duchowego oddziaływania. Raz np., żartując sobie z troskliwości i niepokojów Wandy, Narcyza pisze:

„Istotnie, Wando, nie wiem, jak ty możesz znieść takie rzeczy żebym ja miała katar, żeby mi zimno było! i nie zdołasz sobie wytłumaczyć i zgodzić się z takim losem — chyba nie.
„Oj! jak ja sobie pozwalam przekomarzać się i drażnić z tobą! — a jednak, gdybym mniej miała, to jakgdybym niczego nie miała wcale! Bardzo trzeźwo sądzę i uznaję, że mię kochasz dziś do zbytku; lecz i to w sobie widzę, że taką martwotę tylko twój zbytek może czasem zasilić i zgalwanizować. Nie wchodzę jak się to dzieje, lecz dzieje się tak, moja Wando, że dla ciebie myślę, dla ciebie uczę się wielu rzeczy jeszcze, dla ciebie rozważam sobie to i owo; a póki czytam to co mi przyślesz niekiedy, póty mi się zdaje nawet, że dla ciebie bym pisała. Przychodzą mi różne koncepta do głowy, urabiam sobie twoją pracę w takie kształty, w jakich bym ją widzieć pragnęła, tryskają mi nowe światełka — ale to zawsze dla ciebie tylko: jak się pamięć zasunie, znów wszystko ginie i przepada... (21 marca 1867).

Narcyza nalega na nieśmiałą Wandę aby zacieśnić tę współpracę. Piszą wspólnie jakąś rzecz, i zamierzają ją podpisać pseudonimem Filipiny, którym, jak wnosić z listu, mają zmistyfikować redakcję. Narcyza pisze w tej materji:

...jeszcze ci mam parę słówek o Filipinie napisać. Stawiam ultimatum moje: jeżeli chcesz, żebym kiedykolwiek na cokolwiek pióro wzięła do ręki, jeśli chcesz mi wielkiej największej przykrości oszczędzić (a tu o żaden obowiązek mój nie chodzi), jeżeli chcesz zresztą być jedynym ostatnim punkcikiem, do którego mogę resztkę ufności mojej a raczej zaufania skierować, to nigdy i przed nikim nie wydasz się ze współudziałem moim w tym bluszczowym artykule. Nie narzucam ci, byś go na własne barki przyjęła, ale masz prawo milczeć, i raczej to ścierpieć, aby był tobie przypisywanym. Po sprawiedliwości, czyż nie twój? czyż nie przerobiony tylko — czyż nie twoją myślą i pracą wywołany, zasiany, doprawiany? Gdyby raz się między ludzi rozeszła nasza kolaboracja, to by jej nigdy właściwego sensu nie uznali, szczególniej też o ile mieliby szerokie pole do domysłów rozwarte; bo gdybyśmy jawnie ze współką naszą wystąpiły to co innego — ale sekret, choćby najniewinniejszy, zawsze ludzi gorszy i koniecznie na czyjąś stronę krzywdzącego wytłumaczenia szukają. Niestety jawna współka niepodobieństwem, bo jabym nic już prócz głosu doradczego nie wniosła do niej... (13 maja 1867).
„Co do Filipinki, teraz: czy możesz sumiennie powiedzieć, że się na nią nie składałaś? nie możesz; nic nie mów, a kiedy Mania twoja cię prześladuje, to nie rób min takich, jak ja tu sobie w Pszczonowie wyobrażam, tylko jej powiedz uroczyście, że ta cała kwestja jest dla ciebie bardzo drażliwa i że o jej zaniechanie prosisz... Gdybym zresztą kłamstwa, a w najlepszym razie komedji od ciebie wymagała, to jeszcze mogłabym pojąć twoje trudności; ale kiedy o pół prawdy chodzi — kto wie nawet czy nie o dwie trzecie części zresztą — bo weźmy sprawiedliwy rachunek. Jeśli, jak powiadasz, i redakcja swoje poprawki[4] przydawała, to bardzo mało do mnie należy — twój fundament, moje mury, jej dach.

W tej oryginalne współpracy rywalizują z sobą dwie — można powiedzieć — nieśmiałości: nieśmiałość zupełnie zrozumiała u Wandy, powołanej naraz do współpracy ze znakomitą pisarką, u Żmichowskiej zniechęcenie i niewiara w siebie, wywołane nieprzyjaznemi warunkami życia. “...Gdyby to dawniej, to byłoby podobieństwo zawiązania rzeczywistej spółkowej pracy, ale dzisiaj po mojej stronie wszystko się skończyło... Jestem niby szuler zgrany do ostatniego szeląga“... pisze do Wandy 17-go sierpnia 1868).
Ale w istocie sądzę, że ta „współpraca“ Wandy, miała raczej „budzicielski“ charakter. Dla Żmichowskiej, uwięzionej na wsi, zdala od ruchu, od ludzi, książek, wiadomości — w owym czasie słabej komunikacji oddalenie takie było grobem — Wanda staje się jedynem oknem na świat; młodość jej, entuzjazm, chociaż go czasem oblewa zimną wodą — działają na Narcyzę ożywczo. Niemal w każdym liście znajdujemy dokument takiego właśnie działania:

Powiem ci teraz, że najniespodziewaniej w świecie odkryłam, iż listy twoje mogą mię do pewnego stopnia galwanizować, a to co piszesz wyraźnie jakąś ruchliwość w sparaliżowanych władzach mego umysłu wywołuje. Bezwątpienia czytałam i czytuję wiele piękniejszych rzeczy, bezwzględna wartość literacka nie ma nademną władzy — ty ją masz — o ile z innych złożoną pierwiastków, to także dajmy pokój analizie. Kiedy czytałam twoją powieść, układała mi się w myśli druga, prześliczna, którą „powinnaś“ była z niej napisać; twoje rozprawki wywoływały ze mnie więcej zapomnianych spostrzezeń i potworzonych niegdyś kombinacji, niż najfilozoficzniejsze i najuczeńsze innych autorów traktaty. Przy twojem tłumaczeniu zaczęłam na gramatykę i zwroty polszczyzny uważać... (25 maja 1867).

To też gdy Wanda wzdraga się przesyłać jej swoje próby, Narcyza nie chce przyjąć żadnych wymówek: żąda ich koniecznie. Nie zdadzą się na nic, mniejsza! Wanda wymawia się, nie czuje się na siłach; Narcyza nalega:

...Nie możemy! Cóż począć, moja Wandeczko? Świat się obejdzie i my obejść musimy. Nie pierwsze i nie ostatnie w bok się stoczym z literackiego gościńca i w trawie przylegniemy... Bez pretensji, bez drukowanego widma na mózgu, bez żadnego dalszego zastosowania przed oczyma, daj mi to co napisałaś — jeszcze raz proszę, daj mi, Wando. Winnaś przecież rozumieć, że jesteś moim „prowianckim komisarzem“. Jeżeli z twojej duszy pożywię się czem i ożywię, na nic dobrego nie zda się to nikomu; wszystko we mnie się kończy wrażeniem; kamień w wodę rzucony — ale mnie się chce kamieni — mnie się bardzo chce... (21 luty 1867).

Wanda spełnia — choć z nieśmiałością i niewiarą w swoje siły — te życzenia uwielbianej przyjaciółki, byle uczynić wszystko, co może jej wyjść na dobre. Tak boli ją, że talent Narcyzy zamilkł; ona, Wanda, wierzy niezłomnie w te wspaniałe dzieła, jakieby pisarka mogła stworzyć. Nie próżność, ale posłuszeństwo nią powoduje. Aż sama Żmichowska zaniepokojona jest jej poddaniem:

“...sama się mianujesz „niewolnicą“ moją. Pocieszam się jeszcze, że tego wyrażenia metaforycznie użyłaś; ależ, Wando, gdyby tak miało być na prawdę? Byłoby wielkim grzechem — moim grzechem przedewszystkiem. Tu już między nami nie o kwestję literacką, nie o serdeczność osobistą chodzi, lecz o człowieczeństwo nasze...

Ale w tych planach współpracy literackiej Narcyza myśli nietylko o drobiazgach. Planuje wspólne napisanie wielkiej powieści; i, rzecz ciekawa, powieść ta ma być rodzajem urojonej autobjografji. Plan współpracy był taki: Żmichowska pisze „kontur“, Wanda ma ten zarys wypełnić powieścią i powieść tę przesłać Narcyzie, która znowuż ma dać ostatnie dotknięcie. „Kontur“ ten znalazłem w papierach matki w rękopisie,[5] i niespodzianką było dla mnie, że jest to plan właśnie tego utworu, którego część pierwszą napisała potem Narcyza pod tytułem: Czy to powieść? Wanda — rzecz zrozumiała! — przerażona tym zamiarem, „gorączkuje się“; Narcyza natomiast pewna jest, że rzecz się uda.

Przedewszystkiem nie gorączkuj się, moja Wando, chociażem ci sto razy o zewnętrznych i wewnętrznych nawet przeszkodach moich do pisania wspomniała. Pierwsze znaczą poprostu brak idealnej cichości. Rzeczywistej, takiej któraby tobie i wielu innym wystarczyła, mam poddostatkiem; ale to jeszcze nie dosyć dla mnie. Kilka razy przecież tłómaczyłam ci dziwną przypadłość mego organizmu. Drugie zaś, wewnętrzne, nazywają się tylko brakiem usposobienia. Często bardzo, i w cichości najgłębszej, tak się czuję odurzoną i zgłupiałą, że nawetbym prostego listu o sprawunkach nie potrafiła napisać. Przyczyny tego jeszcze dotychczas rozwikłać nie umiałam: czy jest fizyczną chorobliwością? — czy następstwem moralnem zdarzeń, okoliczności? Nie wiem; prześlę ci o tem więcej szczegółowe studjum, gdy się do naszej powieści zabierzesz, bo już rzecz całą za skończoną uważam i dzisiaj przynajmniej pewną jestem, że ją w wykonanie wprowadzimy... (15 stycznia 1867)

Wymiana listów staje się niezmiernie żywa. Całe sztafety kursują pomiędzy Pszczonowem gdzie bawi Narcyza, a Warszawą, miejscem pobytu Wandy. Narcyza zapala się coraz więcej. Współpracownictwo to ma jedną zwłaszcza korzyść: stwarza jej to, na czego brak narzeka ciągle: atmosferę. Ona, tak dawno oniemiała, zaczyna gorączkowo pisać; i wciąż wierzy, że tylko w tej współpracy z Wandą może znaleźć ratunek:

Zapowiedziano mi okazję do Warszawy i w dwóch rankach zasmarowałam kilka arkuszy, żeby ci nie dać z dobrego usposobienia ochłonąć. Czy się przyda na co tak rozsnuta kanwa? Spróbuj! I nie lękaj się nawet źle ją zahaftować; przecież nie ślubowałyśmy jej żadnemu pismu, ani żadna redakcja procesem z rak naszych jej nie wyrwie. O ile spróbujesz i skończysz, o tyle już będzie moralnego zysku, że przełamiesz swoją negacyjną chorobliwość i zaczniesz wprawy nabywać...
„Nie wiem, skąd mi się wzięła taka gorliwość w przygotowaniu ci tej roboty. — Od niepamiętnych czasów ani tak dużo ani tak prędko nie pisałam; lękam się, czy mię w niektórych miejscach przeczytasz, bo sobie różnych skróceń pozwalałam. Kiedy spojrzę na leżące przed sobą arkusze, to się wydziwić nie mogę, że je moją własną ręką napisałam, własnemi dorzecznościami i niedorzecznościami, ja, teraz! a wiesz, Wando, że jedynie pod twoim tytułem mogę być tak obfita. Chciałam ci zrobić surpryzę na nowy rok, i posłać zupełnie już autorsko opracowany artykulik; mózg jak muł, ani chciał z miejsca ruszyć. Widziałaś kiedy powóz w piasku lub błocie zaryty?... no więc, możesz sobie wyobrazić. Próżne pokusy: już ja sama niczego nie napiszę! — A dam ci jeszcze tę zagadkę do rozplątania, że tylko dla Ciebie i koło Ciebie dla twoich mogę pisać swobodnie. Może skutkiem tego, że ty mię do pisania wciągnęłaś. Niezawodnie byłabym żyła jak przed Władysławem IV i ustanowieniem poczt, gdyby nie ty... (17 stycznia 1867).

Wanda odbiera przesyłkę. Złudzona autobiograficzną formą, nie dość znając koleje młodości Narcyzy, bierze ów plan powieści (załączony tu na końcu tomu) za autobiografję; Narcyza prostuje jej przypuszczenie w długim liście, zawierającym ciekawe szczegóły:

Wczoraj wieczorem odebrałam całą twoją przesyłkę — książki, papiery, listy. Wando, czyż to podobną jest rzeczą, żebyś ty tak mało o mnie wiedziała! nawet owych zewnętrznych szczegółów, któreby mogły być przez byle kogo w kalendarzu Dzw. wydrukowane? Nasza wspólna, nasza bardzo wielka wina! Powinnaś była pytać, a ja powinnam się była domyślić, że nie wiesz. Kiedym doszła drugiej połowy twego późniejszego listu, zerwałam się na równe nogi i nie czytając dalej, chciałam ci zaraz odpisywać.

Jeżeli nie odpisałam, to dlatego jedynie, że było trzeba iść na górę do mego pokoiku, więc ostygłam w ferworze, ale nie zupełnie, jako widzisz. Odpisuję ci nazajutrz, o piątej godzinie z rana przy świecy. Tylkoż sobie nie wyobrażaj znowu, że mię wczorajsze zadrażnienie tak wcześnie obudziło: to jest mój zimowy zwyczaj. Korzystam z niego jedynie, aby się otrząsnąć coprędzej z tej masy posądzeń któremiś mnie zasypała, gorzej niż śniegami przeszłotygodniowemi. Jak sobie wspomnę, że od owego poniedziałku, w którym ci mój rulonik papierów oddano, aż po jutro lub dłużej, może po drugi wtorek, będziesz medytowała nad niemi jakoby nad historją mego życia, to...!

Juścić jest tam wiele mojej wewnętrznej historji; — wszystko widziałam, czułam lub wyrozumiałam sama przez siebie i przez najbliższych moich; ale zdarzenia — prócz dwóch, jeśli się nie mylę, odznaczonych jako „pożyczki“ — żadnego. Mój brat, mój Janek, zupełnie był inny; bratowej żadnej nie miałam; kuzynki ani obywatelskiego syna item. Tradycję ośmnastowiecznych wyobrażeń miałam raczej także z tradycji, bo ze słyszanych opowieści i kilku własnych wspomnień o stryju, którego w siódmym roku straciłam, a którego żonę właśnie Matką aż do jej śmierci nazywałam, bo mię od urodzenia zaraz na wychowanie wzięła. Tobie też wcale nie stryja lecz wuja przekazałam — męża ciotki — obcego dla dalszych powieściowych następstw... Profesor jest z tej samej kategorji co syn obywatelski — spotkałam obydwóch w kilkunastu egzemplarzach, przechodząc ulicą. Widać że zapomniałaś na widok pisanego wszystko co mówione było. Ileż to razy powtarzałam ci, że byłam w kłopocie ile razy mi przyszło pisać o zdarzeniach i faktach powieściowych miłosnych; dlatego że nic a nic nie wiem jak to bywa. Istotnie, Wando, niech cię to nie upokarza, ale we mnie się „nigdy nikt“ nie kochał; nikt nie miał we mnie tyle zaufania i wiary, żeby sobie i mnie powiedzieć: „Niech będzie żoną moją bądź żoną moją“... (27 stycznia 1867).

I znowuż kilka listów, znów wahania i zniechęcenia i naprzemian otucha:

“...autorskie plany! właśnie też o nich myśleć! zapomniałam całego rozkładu autobiografji! Gdybyś mnie była nagle o jaki szczegół zagadnęła, tobym ci to samo powiedzieć o nim mogła co o żelaznym wilku — a nawet pewnie o żelaznym wilku daleko więcej, gdyż mogłam się Gedyminem i Antonim Czajkowskim dosztukować; w biografji zaś deficyt kompletny. Czy kto żył? czy ja żyłam kiedy? a jak? a z czem? a z czego? a poco? zapomniałam. Na takie drewniane zapomnienie padł twój list. Wando, z renonsem od powieści. — Sama najlepiej zmiarkować możesz, że mnie ani zdziwił, ani rozgniewał, ani zniecierpliwił, Według obowiązku starszeństwa powinnam cię była może wyłajać, zachęcić, paternoster wyrecytować; ale według prawdziwości (uważaj, że cię prawdą nie częstuję, zbyt absolutne wyrażenie), wedle prawdziwości zatem, wolałam szczerze się wyspowiadać i przyznać, że mam siedemdziesiąt siedem powodów usprawiedliwiających mi twoje zwątpienie a półtora zaledwie utrzymującego w pierwiastkowem pokuszeniu. Kto inny na mojem miejscu wiele sentymentalnych robiłby ci zarzutów: „Poco mnie łudziłaś nadzieją użyteczności... czyż dla mnie nawet, z moją pomocą nic nie zrobisz, więc ja żadnego ożywczego wpływu nie wywieram na ciebie“ itp., a biedne moje kochające dziecko zmartwiłoby się i wymyślałoby sobie samej, zamiast rozsądnie i logicznie mi odpowiedzieć: „Tak, mościa dobrodziko, nie wywierasz ożywiającego wpływu, nie masz zdolności pobudzającej, nie masz, ja właśnie skarzę się na ciebie, bo spodziewałam się znaleźć ją w duszy twojej i kupić ją od ciebie za drogą cenę młodej wiary mojej, ukochania mojego... rafaelowskich i jutrzenkowych farb mojej wyobraźni... (21 luty 1867).
...A teraz powiem ci, Wando, że list twój z upoważnieniem i wieloma innemi kwestjami, wczoraj przed samym obiadem wręczonym został. Po obiedzie natychmiast rozerwałam pieczątkę, wysunęłam papiery i zaczęłam czytać. W niczem a w niczem nie omyliłam się co do ich skuteczności na moje usposobienie. Gdybyś przy mnie była siedziała, tobym cię bez litości zapędziła do pióra i musiałabyś tu jedno zdarzenie opisać, tam więcej okoliczności nagromadzić, tam rozdział na inny ton nastroić, a tamten w uderzonym już tonie utrzymać. Słowem, całe poobiedzie „komponowałam“ z tobą do współki, chociaż widziałam że to wszystko i tak pod przymusem było pisane. Gdybym się czuła w trochę więcej stylowej werwie, tobym cię poprosila o zwrot mojego schematu, a później z twoich różnych ustępów i z tych które jeszcze w zimie na twój rachunek przygotowywałam, zobaczyłabyś, coby to się za mozaika ukleiła. Jestem wprawdzie bardzo skromna, ale na ten raz myślę, że wyrównałybyśmy przynajmniej Kraszewskiego Zelidzie, Majorowi, itp. a przeszły Maleszewskiego...

Bo to jest ciekawe, że Wanda w istocie napisała tę swoją powieść. Napisała ją pod niezbyt wdzięcznym, również podanym przez Narcyzę tytułem: Autobiografja zastanawiającej się nad sobą kobiety. Zaczyna się ta powieść dosłownie od pierwszego zdania planu przesłanego przez Żmichowską (patrz Przypisy). „Urodziłam się w r. 1816“. Tak samo, w duchu przesłanego planu, rzecz zaczyna się od nagłej śmierci ojca bohaterki, z tą różnicą, że w powieści Wandy popełnia on samobójstwo na wiadomość o śmierci Napoleona. Rękopis tej powieści — nigdy nie wydanej — znalazłem też w papierach mojej matki.
Z listów Żmichowskiej widać, że Wanda posłała jej swoją pracę, i na tem zapewne utknęło to współpracownictwo. W istocie jakaż mogła być współpraca — i to w powieści mającej w sobie tyle cech autobiografji — między nieśmiałym idealizmem młodej panny próbującej się w piórze, a dojrzałym drapieżnym talentem Żmichowskiej, który wszystkiemu, czego tknął, dawał piętno prawdy życia? Narcyza sama uświadamia sobie, że ten pomysł był złudzeniem. Wspólne zamysły kończą się tą oto krytyką:

...nie wiele czas znaczy, bo ty i po dziesięciu latach większej energji nie nabędziesz. Cóż na to poradzisz, mimozo? Mimozą się urodziłaś, mimozą zostaniesz. Kiedy będę w chropawym humorze, to cię nazwę surowiej: zapewne domyślasz się jak, bo podobno przy innych okolicznościach już ci od tchórzów nawymyślałam. Niech cię to jednak nie martwi; jest to wielką w piśmiennictwie przeszkodą, o tem możesz sama coś wiedzieć; ale że jest wielką innych skarbów asekuracją, tego dzisiaj zmiarkować nie potrafisz, jak wśród zdrowia nie zmiarkuje się nigdy, czem jest choroba, zwłaszcza pewien specjalny gatunek choroby. Otóż, trzeba ci wiedzieć, że autorstwu także pewien gatunek choroby towarzyszy, widzenia bez wrażeń (rzeczy wrażliwych i drażliwych); ty jesteś wolna od tego. Nie zdawałam sobie sprawy dość jasno z takiego stanu, et pour cause; dlatego trudno mi było pojąć, czemu, z łatwością słowa i zwrotu, z obfitością wielu gotowych materjałów w wyobraźni, z podmurowaniem najszlachetniejszej zasady i abryssem najszlachetniejszego celu, w powieściach twoich była taka dziecinna sztywność i niezręczność ilekroć nie chodziło o rozmowę, lub o układ zdarzeń, nie o cieniowane studja psychologicznych portrecików, lecz o zastosowanie i poruszanie ich w życiu i w czynach. Dunker dał mi najlepszy wszystkiego komentarz. Jeśli nie śmiesz go dotknąć piórem i podpisać nazwiskiem swojem dla kilku kartek zbyt nagiej prawdy, to już jest najlepszym symptomatem całego ustroju twej duszy; względem tej prawdy nie jesteś „obojętną“ jak nią być powinna każda pisząca osoba — jesteś zadrażnioną lub wstrętną — i w życiu całem każda prawda równoległa, nie dająca się zidealizować wypukło lub wklęsło, każda prawdziwość miernoty, średnicy, bezcelności jest ci tak wstrętną że aż obcą częstokroć, nie znasz jej bo ci się żadnym mimowolnym instynktem oczy na nią nie zwróciły, a jednak ona mięśnie, kształty, kontury dzieł sztuki wypełnia. Masz krytykę na swoje powieści, i ja miałam ją także — sama przyznaj, że nie obwijałam w alegoryczną bawełnę jak Ilnicka — lecz jak ty nie mogłaś sobie zdać sprawy z tego braku życia, tak i ja nie mogłam, ty nazywałaś brakiem talentu, ja widziałam że talent jest, więc tłómaczyłam brakiem wprawy. Teraz przekonywam się, że nie jest ujemnością żadną, tylko innością zupełną. Inną jesteś Wando; kiedyś, kiedyś, jako żona i matka, znów przemianę odbędziesz i może wtedy lepiej zrozumiesz, jakie władze ci przybędą, a lepiej ocenisz zbywające...

Ale, czytając swój plan w opracowaniu Wandy, uświadomiła sobie zapewne Żmichowska to co chciała napisać i w istocie wypełniła sama pierwszą część planu. Jestto właśnie Czy to powieść? Utwór ten ukazał się w „Wieku“ aż w dziewięć lat potem (1876); kiedy był w istocie pisany, nie znalazłem dotąd śladów w korespondencji. Ale wpływ tej „współpracy“ musiał w istocie być dobroczynny, skoro jeszcze w dwa lata potem Narcyza znów pisze do Wandy:

Trzeba ci wiedzieć, moja panienko, że jedynem perjodyczniejszem dziwactwem mego „autorstwa“ jest pewna twemu wpływowi zależność; nawet by ją można jako plagjat pod sądową karę w procesie podciągnąć, ale mniejwięcej jest tak, że jeżeli jeszcze o ile mogę co wyhaftować, to głównie na twojej kanwie, zawsze ty coś ze mnie wyciągniesz. (14 kwietnia 1869).

Czytelnik wybaczy mi, sądzę, że, zamiast pisać o samej powieści Narcyzy, rozwiodłem się nad temi szczegółami, które dla mnie oczywiście mają podwójną wartość: literacką i uczuciową, rodzinną. Szczegóły to zupełnie nieznane; dla mnie samego, jak wspomniałem, zagłębianie się w te listy, których zresztą jeszcze w całości nie przewertowałem, było zupełnem odkryciem. Powrócę jeszcze do stosunku Narcyzy i Wandy; może zresztą uda mi się wydać całą tę korespondencję, najobfitszą ze wszystkich korespondencji Narcyzy i jedną z najważniejszych dla jej istotnego poznania.
Co do samej powieści, to można stwierdzić jedno, mianowicie, że wszystko co Żmichowska pisze o obumieraniu swego talentu było jedynie oddziaływaniem nieprzyjaznej atmosfery, wyrazem przedwczesności tego niepospolitego zjawiska, jakiem była Narcyza na naszej ówczesnej glebie. W tym jej, prawie że dziś nieznanym utworze widzimy pełnię narracyjnego talentu, zdolność wywoływania niesłychanie plastycznej wizji życia, genjusz syntezy, która tutaj, w kunsztownym skrócie, każąc patrzeć oczyma dziecka, umie pokazać nam cały kawał Polski i jej kolejnych warstw psychicznych i obyczajowych. Ten ostatni utwór Żmichowskiej daje nam miarę, jaką artystką — w najwyższem, najbardziej europejskiem znaczeniu — była ta kobieta, którą strawiła zbyt ciężka dola ówczesnego pokolenia w Polsce.

BOY.


Warszawa, w marcu 1929.




(Oprócz zamieszczonego na końcu tomu „Konturu Ogólnego“, znalazłem w papierach matki notatkę kreśloną (w r. 1867) ręką Żmichowskiej, a odnoszącą się wyraźnie do tej powieści. Notatka ta, nie drukowana nigdy, zawiera cenny materjał do mechanizmu twórczości Narcyzy, jak również do poznania jej samej).

Otóż, Wando, taki jest mój plan.
Trzeba przedstawić powieść jako Autobjografję zastanawiającej się nad sobą kobiety. Zrazu chciałam napisać „patrzącej w siebie — rozglądającej się w sobie kobiety“, ale mam pewną wątpliwość, czy te wyrażenia przez czytających byłyby pod tą samą miarą zrozumiane, pod jaką w mej myśli stoją. — Do „zastanawiającej się“ ogół czytelniczek, a zwłaszcza wyjątkowi czytelnicy, jeśli się znajdą, są więcej przyzwyczajeni. Muszę też zwrócić twoją uwagę, że jeśli tak skrupulatnie sumienną jestem w wyborze blisko-znaczników, w ocenieniu ich względnej wartości, toć zapewne i „sens tytułu“ nie mniej jest według moich zamiarów „rzetelny“. Nie myślę wprawdzie walczyć o pierwszeństwo z byłą panną Szmigielską, a zarówno z tobą mam nieprzezwyciążony wstręt do zbierania wzorków, chociaż podobnego wstrętu ani obfity Kraszewski, ani bodaj że i genjalna pani Sand nie czuje. Może nawet mają pewną słuszność za sobą; lecz mnie ich przykład nie skusi, bo nie odpowiada gatunkowi mego usposobienia czy talentu — nazwij jak chcesz sobie. Jednak będzie to Autobiografja; nie twoja, Wando, nie moja; ale nasza, i kilku innych. Żadnego zwrotu psychologicznego ci nie podsunę z fantazji, ale każdy zaczerpnę w rzeczywistości, w pamięci, w dowodach niezaprzeczonych. Głęboko jestem przekonana, że to stanowi materjał jaknajzupełniej literaturze przynależny. Zewnętrzne tylko fakta, osobowa fotografja powinna być zakazaną, lub unikaną przynajmniej. Dotychczas bardzo mało korzystałam nawet z tak ściśle oznaczonej wolności. Wszystkie typy moich skończonych i nieskończonych powiastek były niby ilustracje do prawdziwej treści dzieła dorobione. Szkicowałam je na uwydatnienie jakiejś zasady lub teoryjki, co jest obecnie między wszystkiemi naszemi autorkami upowszechnioną metodą, czyli „tendencyjnością“, jak mówią zwykle, bajką z sensem, jak ja sobie zwać pozwalam. Miewa i bajka wielkie zasługi; zwraca baczność na pewne kwestje, ale za mało uczy, a wcale niczego nie dowodzi. Za mało uczy, bo w ostatecznej essencji swojej podaje tylko pani N. lub pana X. zdanie o niektórych przedmiotach; a niczego nie dowodzi, bo sztuczne zdarzenia mogą być zupełnie dowolnie przedstawione. Bulwer śliczne pisze powieści — sama wiesz przecież jak lubię Bulwera — jednak mię cała jego „dziwna historja“ (a strange story) nic a nic o możliwości cudownych zjawisk, duchach, djabłach i czarodziejskich różdżkach i elixirze odmładzajacym nie przekonała. W takich utworach, od deski do deski potworzonych, bardzo mało dla siebie pokarmu znajduję; — nic na przyjemność, nic na smak. Gdyż wcale się tego nie wstydzę, że mi smakują, jeśli dobrze przyrządzone, ale na zastosowanie i na składowe cząstki szukanych pewników, strasznie homeopatyczną dozę mogę z najpiękniejszego zmyślenia wyciągnąć. Nie spostrzegłam, by drudzy także co lepszego wyciągnęli; — jedni tylko zabawę, drudzy coś gorszego nawet; — dla biednych duszyczek, które w całości przyjmują drukowane romanse, które z prostotą sądzą o Arturach że cnotliwi lub zbrodniarze, a o Marjach że idealnie doskonałe lub występne, dla serc niewinnych, które się losem bohaterów zajmują i nieszczęściami ich rozrzewniają w dobrej wierze, dla umysłów leniwych, które czekają gotowiuteńkich opinji, maxym, aforyzmów dla dopełnienia pewnej próżni mózgowej, wszelkie nieprawdziwości mogą być bardzo niebezpieczne, choćby w artystyczną prawdę zdobne. Słusznie po większej części łają książkom i literaturze, za to że w głowach przewraca, że exaltuje, że zdrowy sąd o rzeczach krzywi; — jest w tem racja; — tylko nie ma racji, gdy żądają zupełnego zniesienia tej gałęzi Romansem zwanej. Zostanie ona i zostać musi, bo jest zdolna wytworzyć bardzo potrzebną odroślę: przyczynek coraz bogatszy i rzeczywistszy do psychologicznych badań. Psychologiczne badania! wszak prawda że nie nowina? toć już są do utworów literackich wprowadzone; nieraz i ty się z niemi spotkałaś i ja się z niemi spotkałam, a jednak mam tyle za siebie i za ciebie zarozumiałości, że jeszcze mam nadzieję coś nowego, coś ważniejszego, bo coś prawdziwszego dopowiedzieć. Weźmy tylko szczerą autobiografję na nasze arkusze; weźmy ją w tym stanie, w jakim jest na świecie bożym pod dzisiejszą datą, w stanie zapytania i spostrzeżenia. Nie lękaj się, rozpieszczona dewotko ideałów; nie wymagam od ciebie, byś się ich stanowczo wyparła. Owszem, niech wiszą nad tobą i leżą przy tobie zawsze, jako łokieć w sklepie kupca bławatnego, jako kamień próbierczy w pracowni złotnika, i owszem, nie dla czczej gawędki, nie dla samego honorarjum, nawet nie dla podróży tatrzańskiej pisać nam wolno, tylko dla tego, żebyśmy przecież coś użytecznego ludziom napisały. Zbieranina samych szczególików, jakkolwiek najwierniejszych i najkosztowniejszych, na nicby się nie zdała, bo takie szczególiki tylko uczonym w naukach ścisłych przydatnemi być mogą, i tylko uczeni w naukach, czy ścisłych czy nieścisłych, ze szczególikami obchodzić się umieją. Publiczność czytająca Bluszcz, Kłosy i fejletony gazety nie koniecznie z przeważnej liczby uczonych się składa; jej więc trzeba starannie wylegitymować się z dążności, z sensu moralnego i ideału; ale niech ta legitymacja na wszystkich kartkach zaświadczy się przedewszystkiem poszukiwaniem prawdy (tem, czem jest w Nas, moja Wando, nawiasem mówiąc). Prawdy się szuka ciągłem porównywaniem, rozmierzaniem, ważeniem ideału przez rzeczywistość, a rzeczywistości przez ideał. Żeby dalej nie szukać, weź tylko małżeństwo, n. p. — Kasia,[6] nauczycielka białej panny z białego dworu, powiedziała, i z idealną prawdą powiedziała, że bez miłości za mąż wychodzić nie powinna. Tymczasem, jak wezmę to prawo, ustanowione w ideale, pod probierz rzeczywistości, okaże mi się w faktach miljonowych
1o że jest nadzwyczaj mało takich osobistości; — uważaj, bo to mówię według najliteralniej i najobszerniej statystycznego znaczenia; — nadzwyczaj mało takich osobistości, któreby miały zdolność zakochania się —
2o Że jest bardzo wiele małżeństw bez miłości zawartych, a zgodnie żyjących, i co więcej znaczy dających społeczeństwu dzieci zdrowe, zdolne, nawet piękne.
3o Przeciwlegle, jest nie jedno małżeństwo z miłości zawarte, a nieszczęśliwe w pożyciu i w dzieciach —
4o Jedna nie młoda panienka zrobiła uwagę, że łatwo było panience z białego dworu, z białym dworem i w białym dworze czekać, aż się pokocha wzajemnie kochana; lecz ta, co ją los rzucił dość samotnie w życiu, co nie jest ani piękną, ani posażną, ani wysoko utalentowaną, choćby jak mrówka pracowitą była, źle robi, gdy odrzuca człowieka, co jej dać może dom własny i własną rodzinę. Nie przez pieniężny interes, ale z obowiązku uczynić to powinna. Praca może bardzo wygodne zapewnić utrzymanie, może dać zupełną niezależność, tylko nie da tego, co jest w życiu najdroższe i najpotrzebniejsze: nie da obowiązków rodzinnych.
5o Niech na dziś będzie dosyć tych czterech rzeczywistych spostrzeżeń. Gdybyś je rozwinęła i na dalsze włókienka rozprzędła, tobyś jeszcze dowodniej o ich słuszności się przekonała; ja ci tylko hurtownie podaję. Więc cóż? Czy one znoszą ideał? czy zaprzeczają temu, że małżeństwo jest formą miłości i że miłość być zasadą małżeństwa powinna? Bynajmniej; tylko modyfikują przepis — wyraźnie czytaj przepis — nie prawo. Zostanie jako było, że małżeństwo z miłości jest święte, idealne, doskonałe; ale się uzna, że, ponieważ organizm społeczny większością jeszcze swoją, nawet setną częścią swoją, Miłości w jej ideale nie dorósł (ani miłości, ani żadnego innego ideału), więc o to się starać przynajmniej wypada, żeby iść ku niej, przygotowywać jej możliwość następnym pokoleniom. Małżeństwo bez miłości zawarte może tego dopełnić; ale małżeństwo bez szacunku skojarzone nigdy. Jeśli powieść z miłością jest piękniejsza, to zarazem niestety bardzo niebezpieczną bywa. Ileż to kobiet i Werterów-Gustawów skarży się na „książki zbójeckie“; tymczasem nie ma żadnego spostrzeżenia, któreby tak oszukać mogło, bo żadne nie staje w przeciwieństwie z tą zasadą generalną: że, póki miłość nie dojrzeje i nieomylnością w duszy ludzkiej nie zakwitnie, póty przedewszystkiem od zawiązujących rodzinę powinniśmy wzajemnego szacunku wymagać. Znajdziesz bliższe o tem szczegóły we właściwem miejscu moich planów.
(Zmiana planu) — 19 stycznia.
Okazja się parę dni zatrzymała, zwitka papierów leżąca mi na oczach trapiła moje sumienie i drażniła jakieś nowe instynkta. Wyobrażam sobie, że podobne muszą się w szulerach rozwijać: czy Jej się na co przyda? Czy jej się na nic nie przyda?
Obliczanie wszelkich danych i możliwych. Cetno, bo wszakże nikt mi lepiej własnej myśli mojej uilustrować nie potrafił jak ta Wanda kusicielka: nieraz, kiedy mi zaczęła powtarzać niby moje słowa, to się aż wydziwować nie mogłam, co za „elegancką turnurę“ mają, ile w nich głębszego znaczenia, dowcipu, etc. etc. — Dlaczegóż wątpić teraz, że na rozsnutej przezemnie kanwie niczego nie wyszyje wzorzystym swoim jedwabiem — więc cetno? Nie, nie, licho, bo kanwa zanadto prosto sformułowana, nie dość jej miejsca zostawiłam na tę analizę subtelną, która może być w jej życiu nieszczęściem, ale ku pracy literackiej skierowana jest niezawodnie wielkim talentem. Talent ma swoje prawa, przedewszystkiem prawo niezależności i wyboru własnej drogi. To cóż nakoniec: cetno czy licho?
Ależ ja cię w niczem krępować nie chcę; wierzę tylko, że chętnie przyjmujesz odemnie i że mogę ci być podnietą, ostrogą, pierwszem pchnięciem ruch wywołującem.
Zachowaj najzupełniejszy samorząd względem tego abryssu; transponuj, obcinaj, dodawaj. Jeśli chcesz więcej z siebie pisać, to skróć pierwsze części, a przedłuż ostatnią: lecz ja mam takie poczucie, że najbogatszy znajdziesz skład rzeczy do powiedzenia, gdy nas obie zmięszasz. Tylko w interesie prawdziwości dzieła, przestrzegam cię, żebyś mnie wzięła taką, jaką ja się sama piszę w mych listach do ciebie, gdy się na spowiedź pokuszę.
W imię Ducha Świętego zaklinam cię, Wando, nie stawiaj ideałów wcielonych, choćbyś najdelikatniejszych używała wyrażeń i odcieniów, choćbyś najsprawiedliwiej historyczne, fizjologiczne i psychologiczne przedstawiała uniewinnienia lub tłumaczenia. Zawsze miej w pamięci, jak się to w prostem narzeczu nazywa, jak w oczach ludzi nie literackich i nie opisujących wygląda. Artystyczność — hulactwem, próżniactwem, marnotrawstwem, lub czem podobnem. Niepewności, obłędy romansowe — temperamentem. Szukanie ciągłe — nędzotą, brakiem celu w życiu pojedynczem. Ostatnie szczególniej jest wybitną cechą obecnego naszego usposobienia. Gdybyś jakikolwiek zamiar — jakiekolwiek usposobienie, jakiekolwiek uczucie przeprowadziła konsekwentnie i w całość zaokrągliła, tobyś skłamała temu co my obie wiemy o autobiografji. Pół-skłonnostki, pół-poczciwostki, pół-prawdeczki snadniej sobie w życiu radzą, osiągają cośkolwiek, czynią choć trochę czegoś użytecznego, majątek na czas jakiś (nie wielu takich, którzy dla siebie na całe życie i dla dzieci, by też na dwa pokolenia, zrobiony zachowują). Wszystko jest fluktuacją, nieoznaczonością, ruiną co się w gruzy rozsypuje; a swoją drogą, nad gruzami jeszcze się niebo nie załamało; — wśród gruzów są dusze pokutujące, które pragną; są nawet, które mają astronomiczną pewność, że jutro słońce musi zaświecić. Wpadłam najniepotrzebniej w metafory — i tych unikaj — gdybyś co takiego powiedziała, to powiedz lepiej, że w przejściowej epoce żyjemy, toż nie można od niej gotowych formacji (ach! znów grzech metaforyczny) nie można typów prostych w miejscu stojących wymagać — muszą być złożone i ruchliwe, właśnie tem zadość czynią obowiązkom dziejowym, że idą ciągle, idą aż do utrudzenia.
Obmyślam ci wszelkie możliwe wskazówki, ułatwienia, a przedewszystkiem zachęty do Autobiografji.
Możeby ci najwygodniej było fragmentami, listami — wyjątkami z dawnych papierów się przedstawić?
A gdybyś też odrazu żagle rozwinęła i wprost na ocean wewnętrznej analizy się rzuciła. Zaintryguj trochę Redakcję, przedstaw się w charakterze kobiety, która nigdy nie pisała i którą nadzwyczajność tylko zdarzenia (zachowaj je w sekrecie) do pisania zmusza.
Nigdy nie pisałaś — chociaż w dzieciństwie mówiono ci, żeś zdolna — a w dalszem życiu literatką nazywano. Nie pisałaś w pierwszej młodości bo ciasny był twój światek — n. p. i brat pytał w jakiejś tam okoliczności — dajmy na to gdy mu ornitologię kobiecą czytałaś: Dlaczego nie piszesz, moja siostro? — A o czem będę pisała? Że pan X. ma piwne oczy, a panna Z. blond włosy? że ci kartofle zgniły, owce wypadły, a ja sobie nową ciemno-zieloną sukienkę sprawiłam? Co ja wiem, co ja znam? gdzie ja byłam poza klasą, bawialnym pokojem i ogrodem? Sam wiesz, że nawet nie byłam na górze, gdzie są wasze gościnne pokoje, ani w wuja kancelarji, gdzie ma papiery swoje urzędowe. Czy mię natchnie do pisania ploteczka panny S., albo salonowa taktyka mojej kuzynki, albo strategiczne obroty pana.... i t. d...
Później — kiedy myśl sobie szersze zdobyła przestrzenie — to jej pilno było nabywać nie oddawać.
W wiejskiem zaciszu o całą godzinę spóźniał się zegar pojęć ludzkości. Już powietrzem płynęły i kurzawą wiały po świecie doktryny St. Symonistów, Słowa Lamenego, historja Thiersa i filozofja Schellinga i Hegla, kiedy mnie pierwszy raz jasno pojęte słowo postępu uderzyło — idea udoskonalenia ogarnęła jak biedną greczynkę nad jaskinią wyziewów siedzącą.
Nie pisać wtedy, mnie się żyć chciało! Co robić? pytałam, i nastąpiła długa analiza różnych kierunków roboty ludzkiej i różne próby nieszczęśliwe, aż przyszło mi się zapytać, już nie o to co jest lepsze lub pilniejsze do zrobienia — bo wszystko jest pilne, i wszystko lepszem być może — ale w tem węzeł gordyjski: co ja zrobić mogę — a zatem pierwsze badanie — badanie zdolności umysłowych. Przychodzę do przekonania, że zdolności są wrodzone, nikt ich sobie nie weźmie i nie podaruje. Jakież ja mam zdolności? Byle się która znalazła, to jej pewnie użyję na służbę Bogu i ludziom. Tymczasem nim się ze zdolnościami porachowałam, nowa pod nogami przepaść się otwiera: spostrzegam, że są we mnie i skłonności nawet! Skłonności zupełnie od rozporządzeń niezależne, a przeważny wpływ na zdolności mające. Przez czas tak długi nie zakłopotałam się wcale o moje moralne usposobienia; byłam siebie pewną: aż tu, w starciu z ludźmi, okazuje się, że jestem porówni ze wszystkiemi śmiertelnemi mnóstwem wad i ułomności obdarzona. Najgorsze są te, których sobie nazwać nie śmiałam; a które, karcone zewnątrz, rozrosły się w inne kierunki i zrodziły potworniejsze od siebie choroby. Nie — jeszcze gorsze te, które przezwałam fałszywie naprzykład. — Upokarzało mię młodociane zamiłowanie pochwał; nazwałam to sobie próżnością. Lubiłam gwar, stroje, zabawy; istotnie szczerze, szalenie, umiałam się bawić: nazwałam to lafiryndyzmem i oblekłam się w stoicyzm, który doszedł aż do apatji, do lenistwa — do ospałości. Imaginacji zabrakło barw i promieni, wola w skrzydłach ociężała; straciłam odwagę przedsiębiorczą, awanturniczą, koniecznie nam bushmanom nowego życia (i dzielnego życia) potrzebną. Tymczasem łatwa życzliwość, owo najistotniejsze przekupstwo, ów aksamit, którym się obwijam żeby drugich nie potrącić i nie być potrąconą, grzeczność towarzyska — komplementa prawie zdawały mi się dobrocią, pobłażaniem, wyrozumiałością. Na byle pozór dobrego, biłam skrzydłami entuzjazmu jak ptaszek do słońca, lub indyczka do płotu którego przeskoczyć nie może. Jeśli mi sumienie szepnęło, że to pozór, przygotowywałam teorję usprawiedliwiającą, że to będzie dla admirowanych podnietą, zachętą; że ja wreszcie unoszę się nad dobrem, nie nad człowiekiem. Jeśli człowiek mię oszukuje, tem gorzej dla niego; niech się z Panem Bogiem rozsądza; ja nie mam prawa wyroku ani śledztwa. I rozwinęła się miłostkowość moja, aż do niebezpieczeństwa i nieszczęść, sto razy skompromitowałam się świadectwami mojemi: albo mi na kark spadła wdzięczność najniewygodniejsza, stosunki bardzo dwuznaczne, albo innych naraziłam że moim rysopisom paszportowym dosłownie uwierzyli i do domów, do serc, do spraw życia swojego najniegodniejszych czasem powpuszczali. Ach! Wando, jak by się zdało rozwinąć ową tezę pobłażliwości, tak źle u nas zrozumianej. Nawet właśnie Ilnickiej przydałaby się najwięcej — chociaż nie przyda jednak — bo poczciwej pani Ilnickiej zdaje się, że jest bardzo surowa! Opowiadała mi tego przykłady, fakta. No, jabym jej surowością bułkę Lutkowi posmarowała.
Wracając do rzeczy, wytłumacz taką analizą, jak to w niej życie zeszło i do pisania się przybrałaś. 1. Nie chciałaś. 2. Nie śmiałaś. 3. Nie mogłaś. Wnioskujesz ztąd, że nie było ci dane usposobienie autorskie: tu znowu druga analiza. Możesz się posiłkować jednym listem który do Ciebie pisałam, a którego niedokończony arkusz załączam.
Ostatecznie powiesz, że jednak pisać zmusiła cię konieczność. Wprawdzie bardzo dobrze to pojmujesz, i uznajesz, że biura redakcji nie mogą być biurami dobroczynności i wsparcia; że koniecznie trzeba im do zapłaty przesłać towar istotną wartość mający; ale ciągle cię kusił szatan porównania. Ile razy przeczytałaś jaką powieść, tyle razy — choć nie masz miłości własnej i, niestety, umorzyłaś w sobie bardzo przydatną zarozumiałość — jednak zawsze musiałaś wyznać przed sobą, że potrafiłabyś tak samo. Czasem doszło aż do: — „potrafiłabym lepiej“. — Jeszcze to nie było dla twego sumienia dostateczne: może sumienia? może dumy? Zastanowić się później obiecujesz. Ale jedna z twoich kochanych dodała ci odwagi; bo odkryła, że, pomimo różnego marnotrawstwa i wszelkich niedoborów, uzbierałam jednak mój własny, mój odrębny, mój zupełnie szczególnego gatunku kapitalik: analizę wewnętrzną — tem mogę ludziom służyć. A na co się przyda? — Na przestrogę, żeby się jej strzegli. — A jeśli to jest droga do prawdy wiodąca? — więc żeby na nią wstąpili. Kiedy ja nie doszłam jeszcze? Ale uszłaś daleko od punktu wyjścia. — To nie dosyć: kto chce pisać, powinien uczyć, powinien stanąć przed ludźmi z prawdą już ujętą.
— Teoryjka. — Czy wiesz co to prawda? Prawda jest punktem stycznym ideału z rzeczywistością — faktu z wnioskiem — Rozumu z miłością.... — Teorja! Teorja! Powiem ci krócej — Prawda jest tem, w co ludzie nie wierzą.
Jakto?... (przyjdzie na cię osłupienie...)
A tak dwojako. Nie wierzą, bo ich natura prawdy nie dorosła, jeśli chcesz tę rzecz ze strony ludzkiej uważać, a jeśli ze strony abstrakcyjnej, to nie wierzą bo jest prawdy naturą, aby jej nie wierzono, tylko ją znano osobiście własnym duchem i okiem. Nie troszcz się więc, choć ci ostatecznej maksymy zabraknie; przez to wielkiej krzywdy nie zrobisz, byłeś do szukania zachęciła i pomogła, to już zrobisz przysługę.
Tak mówiła do mnie jedna ukochana, i tak napisz pani Ilnickiej, czy komu tam zechcesz; a dalej możesz pisać w samych zapytaniach:
1. Czem jestem? (z rodziców, z temperamentu, zdolności, skłonności, upodobań).
2. Jakie wrażenia i zdarzenia na mnie najwięcej wpłynęły?
3. Czy kochałam kiedy?...
4. Czy byłam kochaną (NB. jeśli weźmiesz profesora, lub kogo innego, nie idealizuj, zawsze przedstaw typ zwyczajniej; słabość, która nie może pociągnąć — unieść. Miłość, która nie umie opanować, a która może należy się właśnie kobiecie na dzisiejszym tle żyjącej).
Wołają na śniadanie — — —







  1. Urodzona w r. 1819, umarła w r. 1876. Ob. art. Żmichowska, w książce Boy’a Żeleńskiego: Ludzie żywi.
  2. Niechęć ta odnosiła się wszakże tylko do zbyt rychłego ujawniania korespondencji. W jednym z listów do mojej matki, mówiąc o puściźnie po wspólnej przyjaciółce, młodo zmarłej Zofji Kaplińskiej, Narcyza pisze:
    „...wartoby przeczekać jakąś miarę czasu, aż pewna wibracja żywej osobistości, tak tej co odeszła, jak tych co pozostali, przemilknie. Kiedy mi wolno było dla samej siebie układać jakieś pośmiertne plany, wiem, że ten był najulubieńszy; ani jednego wiersza z listów moich nie byłabym oddała „publiczności“ pogrzebowej; nieraz jednak pragnęłam aby nawet myśli moje niedopowiedziane, „później“, och później, żyjących doszły... (Maj 1864).
  3. Przyjaźń ta odegrała i pośrednio w życiu Narcyzy bardzo wielką rolę: w miejsce wygasających dawnych jej stosunków, dała jej nowe. Nowi jej bliscy przyjaciele — Edward i Zofja Kaplińscy, Seweryn i Stanisław Markiewiczowie — to byli krewni lub powinowaci mojej matki. „Pokazuje się, pisze Narcyza, że ja wszystkich prawie moich mam przez ciebie i to pod różnemi tytułami, w różnych odcieniach, z mnóstwem różnych przyimków: przez ciebie, dla ciebie, z tobą, koło ciebie, w tobie itp. itp. Istotnie, poza tobą, wyjąwszy jednej samodzielnie występującej Juluty (Ignacowej Baranowskiej), to wszystkich wspólnych zbliżyłaś mi zawsze, a z nie wspólnych to bez ciebie miałam tak mało, jakgdyby najdalej los ich usunął...“ (List do Wandy z 17-go sierpnia 1868).
  4. Nie znaczy to, aby Żmichowska uznawała te uzurpowane prawa redakcji; przeciwnie, w innym liście wypowiada się bardzo stanowczo w tej mierze:
    „Redakcja ma prawo nie przyjąć artykułu; nie ma prawa bez wspólnego porozumienia się, zmienić ani pół sylaby. To jest szkaradny barbarzyński despotyzm, na nieszczęście bardzo u nas rozpowszechniony. Za granicą wytoczonoby proces, i raz, drugi, opłacone koszta, przytarłyby rogów samowładcom: tutaj jest ogólna apatja tak wielka, że nikt nie umie swego dopilnować. Otóż trzeba ci wiedzieć, że uważam za jeden z obowiązków obywatelskich umieć swego prawa dopilnować. Ile razy tego nie zrobię, zawsze nawymyślam sobie, że jestem niedołężna itp., domyśl się różnych synonimów niedołęstwa. Kiedy onego czasu Wójcicki w Bibliotece zmienił mi tytuł artykułu i zakończenie obciął, bardzo surowo się o to upomniałam; lecz jak widać nie dość głośno, kiedy przy drugiej sposobności coś takiego samego się zdarza. Nie Ilnickiej to sprawka; gdybym wiedziała że jej, to najpierw dla mnie samej innegoby nabrała znaczenia... (31 maja 1867).
  5. Patrz Przypisy.
  6. Z utworu Żmichowskiej Kasia i Marynka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.