<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Damnata
Podtytuł Poezye
Wydawca Seyfarth i Czajkowski
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia „Słowa Polskiego“
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
M. K.
DAMNATA
POEZYE
LWÓW
SEYFARTH i CZAJKOWSKI
1900


Lwów. — Drukarnia „Słowa Polskiego“.

ŻYWYM I UMARŁYM

„Vivos voco — mortuos
plango — fulgura frango”.
I.

Umarłych płaczę... Na wielkich dni grobie,
Jak brzoza stoję we łzach i w żałobie,
Którą mi nosić, o życie, po tobie!
Kości na polu szeroko bieleją,
Duchy się niosą wichrową zawieją,
Zraniony orzeł nademną kracze,
Umarłych płaczę.

Płaczę minionych i ludzi i rzeczy,
Płaczę proporców z wiedeńskiej odsieczy,
I trąb Dnieprowych, i szczęków i mieczy.
I wiem, że na świat nie wrócą się one
Czasy pradawne, w mogiłach uśpione,
Że ani wy ich, ni ja — nie obaczę...
Umarłych płaczę.

Do każdej trumny, do każdej mogiły
Poszło pod ziemię coś z pędu i z siły
Skrzydeł tych, co nas po świecie nosiły.

Pod kurhanami, pod tarczą gdzieś rdzawą
Śpi to, co było i życiem i sławą,
A coraz rzadziej w dno trumny kołacze...
Umarłych płaczę.






NA ŚMIERĆ J. I. KRASZEWSKIEGO.

Rozjęczał się, rozkołysał na Wawelu spiż...
Do ćmy krzyżów przybył jeszcze jeden czarny krzyż.
Jeszcze jeden wzniósł ramiona nad smętną dziedziną,
Gdzie mniej coraz blasków słońca, a chmury wciąż płyną.

Z dróg tułaczych, z krwawych ścieżek oto wraca już
Ten, co z nami brał w pierś gromy wszystkich naszych burz.
Wraca oto uciszony oną wielką ciszą,
Których duchy praojcowe synów swych kołyszą.

Już otarty z jego czoła bożych rabów znój,
Dobiegł mety biegu swego, przebojował bój,
Przebojował dnie młodości i swe zeszłe lata,
Została mu domowina, ta dębowa chata...

W cudzej stronie ją ciosano, z cudzych, zimnych drew,
Na sen w niej go nie utulił miły, bratni śpiew...
Na pierś brakło grudki ziemi z rodzinnej krainy,
Nie żegnał go brzeg wiślany, nie żegnał step siny.


Wichrem pomsty go pędziła obca, twarda dłoń,
Jako Syn Człowieczy, nie miał, gdzieby złożył skroń...
Dziś powraca po swą schedę do tej matki ziemi,
Co obdziela dzieci swoje grobami cichemi.

Opłakaneż to dziedzictwo, opłakany dział!
Wyleciały ptaki młode, nakształt złotych strzał,
Wyleciały z gniazda w słońce, ponad czarne chmury,
A wróciły z krwawą piersią, z złamanemi pióry.

Oj! ty ziemio, ty sieroto, przebogata w kir!
Pękły struny szczerozłote twoich srebrnych lir,
Pękły serca, które tobie śpiewały i biły,
Ludzie w tobie pomaleli, porosły mogiły!

O! ty ziemio, o, ty wdowo, przebogata w łzy!
Wskroś twych łanów i kurhanów idą sine mgły,
We mgłach płyną duchy smętne i duchy tułacze,
Wiatr niedoli je pogania, i jęczy i płacze...

A z czemże my wyjdziem, bracia, na swej ziemi próg,
Witać tego, co nam wraca z tak dalekich dróg?
Jak uczcimy, jak przyjmiemy Starej Baśni piewcę,
Karmiciela myśli naszych, uczuć naszych siewcę?

Nie rozkwitły wiosną kwiaty wpośród czarnych pól,
Pieśń zgłuszyły jęki dzwonów i zadławił ból...
W ciszy stoim wobec ducha, co idzie z tej trumny,
My — pochodnie zagaszone, strzaskane kolumny.

O! zaszumcie, gęste bory, w pogrzebowy chór,
O! zapłaczcie, rzeki płaczki, co pijecie z chmur,

O! posypcie łzami, rosy, na ojczyste groby,
O! ściśnijcie wy się, dłonie, w tym domu żałoby!
...................

Rozjęczał się, rozkołysał na Wawelu spiż...
W ziemi grobów przybył jeszcze jeden czarny krzyż,
Jeszcze jeden wzniósł ramiona nad smętną krainą,
Gdzie mniej coraz blasków słońca, a chmury wciąż płyną!






NA KURHANIE.
I.

Śpijcie, śpijcie w głuchem polu
Pobielałe kości!
Kto powraca w dom sierocy,
Ginie od żałości.

Wyniszczona, wygorzała,
Stara wasza strzecha...
Z ognisk waszych — ani iskry,
Z pieśni — ani echa.

Wyrąbane wasze wrota,
Znieważone progi,
Rozniósł wicher dobro wasze
Na rozstajne drogi.

Rozniósł wicher dobro wasze,
Złotą waszą dolę...
Zarodziło piołunami
Siane przez was pole.


Pogorzkniały słodkie miody
I białe kołacze,
Ponad starem gniazdem waszem
Kruk nocami kracze...

Zmąciły się jasne zdroje,
Płynące do morza,
Pospadały gwiazdy z nieba,
Pociemniała zorza.

Ranki idą i przechodzą
Bez słońca dla duszy,
Wybujały chwasty dzikie,
W pustce tej a głuszy...

Oj, wie dobrze ziemia-matka,
Wie dobrze mogiła,
Czemu was tak, na sen wieczny,
Cicho utuliła...

Wiedzą o tem bujne deszcze,
Wiedzą białe rosy,
Czemu płaczą i żaleją
Nad wami niebiosy...

I te wichry rozełkane,
I te czarne tucze,
Co nad chatą waszą wieją,
Jako skrzydła krucze.


............
Śpijcie, śpijcie w głuchem polu
Pobielałe kości!
Kto powraca w dom sierocy,
Ginie od żałości.






II.

Śpijcie! Na grobach waszych żaden anioł jeszcze
W słonecznej zbroi,
Z hasłem, co w trupich próchnach budzi życia dreszcze,
Anioł, o którym zdawna prorokują wieszcze,
Nie stoi.

Śpijcie! Tan Galilejczyk, co wskrzesza Łazarza
Ściągnięciem ręki,
Jeszcze się trumnom waszym otwierać nie każe,
Jeszcze się na wiekowe nie puścił cmentarze,
Na pola męki.

Jeszcze gwiazda zaranna, kto wie, jak daleka,
I trzecia zorza...
Jeszcze ta, co od wieków przez ziemię przecieka
Łez naszych i krwi naszej spłynąć musi rzeka,
Do morza.






LIRNIKOWI NA „VIA MONTEBELLO”.
„W ogniach jesteś świętych — idź i świeć”.
(Z listu T. L.),

Słowy mnie swemi namaścił zdaleka,
Jakoby święte wylawszy oliwy
Na czoło moje, ten pieśniarz, co czeka
Oparty o swój kij pątniczy, krzywy,
Aż łódź tułacza odbije się z brzega,
Do ostatniego, cichego noclega.

A sam, pośpieszny będąc w drogi one,
Patrzył komuby swą lirę zostawił,
I pieśni, jako gołębie uśpione...
A zaś mnie jasną ręką błogosławił,
I rzucił na mnie przebłogie swe blaski,
I zdał dziedzictwo miłości i łaski.

Słowy mnie swemi namaścił do pieśni,
I struny zładził na sercu mem drżącem,
Jako ci ślepce, co chodzą boleśni
Po sinym stepie, po polu grającem

Od ech, a ręce na srebrnych piołunach
Nad mogiłami kładą, jak na strunach.

Aż one zioła gorzkie i żałosne
Złotą się gędźbą rozbrzęczą po stepie,
I poczną wróżyć kurhanom tym wiosnę,
I szum obudzą w wyschniętym czerepie,
I kość obwieją na stepie spróchniałą
Echem, co niegdyś na szpiku jej grało.

Jako na skałach siedzący orłowie,
Wypatrzył lot mój pierzchliwy i niski,
I tchu mi dostał, i mocy w swem słowie,
I sam się mienić począł w różne błyski,
By mnie nauczył, jak z piersi snuć zorze,
I wielkie światła jutrzenne a boże.

I pióra zjeżył siwe, i pod pióry
Piersi pokazał zczerniałe i krwawe,
A zaś się lotem wyniósł, i wskroś chmury
Przebił na wielką świetlistą kurzawę,
I uczył brać się do słońca od ziemi,
Bez jęku, skrzydły bijący krwawemi.

I rzekł mi: „W ogniach świętych jesteś oto —
Idź, a świeć, bym się na ciebie nie żalił”
I dziwną ducha swojego robotą,
W jasny mnie płomień objął i zapalił.
I wiem, że już mi w ogniach onych chodzić,
I żyć płomieniem — i płomienie rodzić.

A nie z rozkoszy próżnej, ni z uciechy
To gorejące wzięłam namaszczenie:

Bo rzadkie w pieśni ziemi tej uśmiechy,
A ciężą na niej popioły i cienie
Rzeczy pomarłych, a praca to sroga
Śpiewać, gdy w piersiach jest ucisk i trwoga...

Ale mi czynić trzeba, co duch zdarzy,
A iść za głośnym od mogił podmuchem
Ku jutrzni onej, co na dzień się żarzy,
I za tym wielkim, żórawim łańcuchem
Pióreczkiem lecieć porwanem od ziemi,
Z piosenką cichą i łzami srebrnemi...






PO GRUDCE ZIEMI.

Gdy sądy Boże, jak wichry, powstały,
By kości nasze rozmiatać po świecie,
Sierocy sztandar wielkości i chwały
Bóg oddał w ręce poecie.

Wziął go wieszcz, w blaskach słonecznych rozwinął,
Jako ofiary i nadziei znamię,
Ściągnął nad ludem potężne swe ramię
I jak wódz — na duchy skinął.

Poczuł się w sobie hufiec rozproszony
Po krwawych ziemi całej polach bitwy;
Pieśń się zerwała nad łany Koron,
Nad puszcze sinej w mgłach Litwy.

I w serce ludu szukając oddźwięku,
Wiązała w klęskach potargane struny,
Nawykłe zdawna do klątwy, bez jęku,
Kiedy w nie biły pioruny.


Długośmy byli jak lutnia strzaskann,
Niezdolna wydać nic więcej, prócz zgrzytu,
Na której wichry od rana do rana
Targały ciszę błękitu.

Długo my byli jak trup porzucony,
Co się nocami przebudza cichemi
I idzie, bladym upiorem wskrzeszony,
By ssać krew własnej swej zemi.

Aż tknięci słowem nieśmiertelnem mistrza,
Hymn my ofiary podnieśli z mogiły...
Odtąd harmonia wciąż czystsza i czystsza
Wzmaga nam ducha i siły.

Wieszcz wskrzesił serce narodu, mdlejące
W marnych wysiłkach śmiertelnej rozpaczy.
On dla rozbitów, dla nędznych tułaczy,
Był — jako ziemia i słońce.

On z pieśni swojej uczynił ognisko
Obozu duchów, przy którem się grzeje
Naród zmartwiały, nim zorza zadnieje,
Bóg wie... daleko czy blizko.

Pn z pieśni swojej uczynił nam hasło,
Po którem, bracia, na duchów strażnicy
Poznać się możem, nad ziemią zagasłą
W martwej zwątpienia ciemnicy.

On nam z niej słowa uczynił pacierza,
Hymn narodowy nadziei i wiary,

Puhar krzepiący i arkę przymierza,
Co strzeże duchów ofiary.

Jak zawołanie wspólnego nam rodu,
Pieśń jego poszła po całej tej ziemi
I była chlebem wśród suszy i głodu,
Zdrojami była żywemi.

A budząc sennych z długiego uśpienia,
Jak blask poranny, co bije wskróś powiek,
Dla zbrodni — była okrzykiem sumienia,
Dla słabych — hasłem: tyś człowiek!

Drżący ją starzec powtarzał o świcie,
Patrząc w słoneczność wschodzącej jutrzenki;
Dusza młodzieńcza swój zapał i życie
Z jednej czerpała piosenki.

Pieśń ta uwiła królewski dyadem,
W którym, łez naszych zabłysły kropelki
Nad czołem dumnem, spokojnem, choć bladem,
Kobiety-obywatelki.

I zarzuciła płaszcz drogi, utkany
Z żywej, tajemnych uczuć naszych przędzy,
Na ziemię ojców, na krwawe jej rany
Na nagość i wstyd jej nędzy.

Gdy biła w skrzydła anielskie nad ludem
Nawet bluźnierca uginał kolana,
A w oku jego wzbierała jak cudem
Łza wrząca, dawno nieznana.


O bracia moi! ja wam nie uczynię
Krzywdy, wołając o pomnik Adama!
Wiem, że ta ziemia poruszy się sama
I wyda z siebie świątynię.

Wiem, że się zwiną puszcze starej Litwy
Na wieniec godny śpiewaka swojego,
Wiem, że z ich szumem, jak z głosem modlitwy
Rzeki do morza pobiegą.

Wiem, że zniesiemy rękami własnemi,
Z nad brzegów Niemna i z równin Korony,
Choćby po grudce ojczystych pól ziemi
Temu, co czuł za miliony!






BOHDANOWI ZALESKIEMU.

Ojcze! Słyszycie jak Ukraina
Huka, a klaszcze, a woła syna?
Jak ohukują głosem kurhany:
— A gdzie nasz śpiewak? A gdzie wybrany?

Czym mu nie dała nad stepem mocy?
Ciszy w poranek, harf srebrnych w nocy?
Czym nie karmiła kwieciem, a mlekiem?
I starej sławy echem dalekiem?

Czylim nie przędła z blasków miesiąca
Strun, w które dumka serdeczna trąca?
Czylim nie tchnęła w teorban ducha?
Czy Dniepr mój siny pieśni nie słucha?

Rusałkiż moje nie dosyć wdzięczne?
Nie dość-że ciche noce miesięczne?
Nie dość-że złota słomiana strzecha,
Czy brakło w stepie na rozhuk echa?


Cóż to, że wzgardził swobodą naszą?
Ej, czary ty mu zadałaś, Laszo!
Ty mi uniosłaś na łzy, gorycze,
Prześpiewne ptaszę moje słowicze!

Ej, czary ty mu zadałaś! Oto
Gwiazdy mi mdleją długą tęsknotą,
Za owych dumek i szumu rojem,
Co się w powietrzu goniły mojem.

Pod Iwanową step buja głuchy,
Po nocach tęsknią praojców duchy,
A bezdziedziczna i zapomniana,
Rdzawieje we łzach geśla Bojana.

Roś i Rosowa milkną, ej, głuchną!
Z hetmańskich mogił sypie się próchno,
A nie masz, nie ma rozbudzić komu
Życia w sierocym i pustym domu!

Gdzież to mój śpiewak?”
....Ojcze słyszycie?
Uderzcie w struny! Tchnijcie w nasz życie,
Niechaj „podzwonim” słabi i mali,
Ku wielkim ojcom w szable ze stali!

Pomiędzy zmierzchem naszym a świtem,
„Most kalinowy” rzućcie błękitem,
I niechaj po nim kroki grzmiącemi,
Do obiecanej lud wejdzie ziemi!


Na Ukrainie i na Koronie,
Jako na strunach połóżcie dłonie,
Niech burzą duchów zagrzmi pieśń nowa,
Aż jej dwa morza podadzą słowa.

Grzmijcie nam w struny śpiew Tyrteusza,
Co martwym wskrzesza, co zimnych wzrusza,
Niechaj poczuje naród, że jeszcze
Wiodą go w chwałę lutnie i wiersze.






W ROCZNICĘ ŚMIERCI
ZYGMUNTA KRASIŃSKIEGO.

Modliły się dziś echowe kolumny,
Łkaniem swych piersi i ech swoich płaczem,
Do archanioła, co stoi u trumny,
Tego, który tu w życiu był tułaczem
I odszedł, gdzie go wiodła smętna gwiazda,
Domostwa szukać i wiecznego gniazda.

A usta, które tam w ciszy pałały,
Jak pała ogień stłumiony popiołem,
Rzekły: Dopókiż, archaniele biały,
W grobowcach mieszkać będziesz, bladem czołem
Jako umarły księżyc świecąc ziemi,
Cichy, nakryty skrzydły przebitemi?

Oto już harfy, które cię płakały,
Zmilkły, jak orły uśpione na chmurach,
I wytracone są z kołczanów strzały,
Które duch ciskał, na złotych się piórach

Pieśni unosząc... Z serc sypie się próchno...
Maluczko leszcze, a wichry nas zdmuchną.

Oto już słowik, co wołał: „Cezara!”
W gotyckich sklepień obłąkał się ciemnie,
Oto przedświtu budząca się mara,
Jutrzenki złote rozpala daremnie,
Oto Irydyon sny przespał złowieszcze,
A ty nie wznosisz skrzydeł? Ty śpisz jeszcze?
O zmiłuj ty się i nie daj żałować
Tym, co umarłej oddali swe życie,
Nie daj im ducha zwątpieniem zepsować,
Ale im ukaż tę zorzę w błękicie,
Co ma, po wiekach, zajaśnieć nadzieją...
O zmiłuj ty się, bo serca nam mdleją!
............

Lecz wkoło była cisza. Żadne usta
Płonącym owym nie dały odzewu.
A wielka nawa ostygła i pusta,
Podobna była umarłemu drzewu,
Na którem umilkł śpiew i ptasie szmery,
A śmierć zeń ciosa cicho deski cztery.






NA ZJAZD ŚPIEWACZY[1]
W CZĘSTOCHOWIE.

Pozdrowione bądźcie pieśnią,
Pozdrowione sercem, słowy,
Dawnych wieków skryte pleśnią,
Sławne mury Częstochowy!

Jeszcze tutaj błądzą mary
W noc miesięczną po tym szańcu;
Jeszcze tu Kordecki stary
Szablę dzierży przy różańcu.

Jeszcze tutaj wierzyć chce się
W moc nadziemską, w siłę cudu,
Co to kule nawstecz niesie,
I ochrania piersi ludu...

Jeszcze śni się on Czarniecki,
Dusza twarda a przejrzysta...
I pancerny rój szlachecki,
Co na żołdzie był u Chrysta...


Jeszcze śnią się naprzemiany
Wielkie chwile, wielkie męże,
Ten Puławski, te Barszczany,
I te boje i oręże...

I on płaszcz z błękitów cały,
Tej Hetmanki silnej ręki,
Przed którą tu działa drżały,
Przygwożdżone za paszczęki...

I duch jakiś mocny bije
Od tych wierzyc, baszt, kamieni....
Bo tu wielka przeszłość żyje,
Której żadne dziś — nie zmieni.

A więc nieśmy hołdy swoje,
Przed ten ołtarz narodowy!
Pieśń też musi mieć swą zbroję
Z skarbca starej Częstochowy!

Ona też jest z tej załogi,
Której Boża moc hetmani!
Jej tez walczyć, nie znać trwogi,
Na usługach miłej pani.

Bo i ona w tej żołnierce
Niepoślednim chce być ciurą:
Jej zdobywać ludzkie serce,
Jej ton swojski trzymać górą...

Gdy ojczyste niesie słowo,
Gdy przebiega miasta, wioski,

Niech jej piersi strzeże zdrowo,
Sławny ryngraf częstochowski.

Po tę siłę, po tę miarę,
Przyszliśmy tu słabi, smutni...
Błogosławcie mury stare
Naszej pieśni, naszej Lutni!






BRACIOM CZECHOM.

Wielkim jest naród ten, w pośród którego
Duch wiecznie żywy przebywa,
A ziemia, którą synowie jej strzegą
Nazwana będzie szczęśliwa.

Wy ducha tego zbudzili, Czechowie,
Gdy w sen zapadał głęboki,
Wy byt narodu oparli na słowie,
Jako na zrębie opoki.

Gdy blasków słońca zabrakło tej ziemi,
Co was zrodziła w boleści,
Wy ją ogrzali piersiami własnemi,
Wy ją wrócili do cześci!

Więc Was pozdrawiam, ja, dziecię krainy,
Która nam równie jest drogą,
Choć jej w niedoli, i córki i syny
Nic dziś, prócz łez, dać nie mogą.


Był czas, nim słońce nad nami zagasło,
Że w całej naszej ziemicy
Rwały się orły do lotu, na hasło
Bogarodzicy Dziewicy.

Od was my mieli tę pieśń uskrzydloną,
Której potęga i siła,
Nad naszą Litwą, nad naszą Koroną,
Sztandar zwycięztwa nosiła.

Więc przez to hasło, co chrobrych rycerzy
Krzepiło w chłodzie i głodzie,
Przez tę moc ducha, co ufa i mierzy,
Bądź pozdrowiony, Narodzie!

Idzie czas, w którym nie ramię olbrzyma,
Lecz żywych duchów potęga
Będzie tą siłą, co ludy utrzyma,
Bratne plemiona posprzęga.

Idzie czas, w którym wśród burz i zawiei,
Nim świt zwycięży noc mroczną,
Po jednej wierze, i jednej nadziei
Ludy poznawać się poczną.

Dziś, kiedy dłonie z gorącem uściskiem,
Jak bracia podajem sobie,
Gdy nam tak wiele jest wspólnem i bliskiem,
W miłości, w pracy, w żałobie, —

Przed trybunałem najwyższym stuleci,
Genjusze obu narodów

Zanoszą skargę, co w błękit gdzieś leci,
Do nowych świtów i wschodów.

Krwią my związani braterstwa i ducha,
W wspólnej nadziei i wierze,
Jako ogniwa jednego łańcucha,
Zawrzyjmy z sobą przymierze.

I pójdźmy razem, gdzie czeka nas droga,
Na której ludy przyszłości,
Nic nie żądają od dziejów i Boga,
Prócz jednej — sprawiedliwości.






PAMIĘCI IGNACEGO DOMEJKI.

Odpłynąłeś nam za morze,
Za dwoiste morze!
Za to jedno tu, na ziemi,
Za to drugie — boże.

A na jednem fale biją,
Wicher po niem lata,
A na drugiem wielka cisza,
Cisza z po za świata.

A na jednem, w blaskach słońca,
Łódź się rankiem chwieje,
A na drugiem — noc wieczysta,
Co nigdy nie dnieje.

A na jednem w maszty białe
Bujny wiatr podzwania,
A na drugiem — czarny żagiel
Wiecznego rozstania.


A na jednem serca biją,
Łza powieki mroczy,
A na drugiem — pielgrzym cichy
Ma zamknięte oczy.

A to jedno, w ciszy nawet,
Pełne głuchej wojny,
A to drugie, nawet w burzy,
Ocean spokojny.

A to jedno grób twój dzieli
Od rodzinnej ziemi,
A to drugie łączy ciebie
Z duchami bratniemi.

............

Bywaj! Bywaj pożegnany,
Miły nasz tułaczu,
Na tych obu morzach, gorżkich
Od ludzkiego płaczu!






PIEŚNI i PIOSENKI.

I.

Oj czemu ta Wisła, ta biała,
Do morza wciąż płynie, a płynie?
Oj czemu to serce, to smutne,
Od żalu się krwawi i ginie?

Oj płynie ta Wisła, ta biała,
Bo łzami wzbierają jej wody...
Oj krwawi się serce to smutne,
Bo nie zna wolności, swobody!






II.

W pole, w pole, po padole,
Buja sokół siwy.
Kiedyż tobie wzejdzie zorza,
Kraju nieszczęśliwy!

Zapłonęła, zagorzała,
Jutrzenka na niebie,
Wschodzi, wschodzi złote słonko,
Ale nie dla ciebie.

Wschodzi słonko, wschodzi złote,
Kalinowa zorza,
A nad tobą nocka ciemna,
Od morza do morza.






III.

Jeśli nasza dobra dola
Pod ziemią leży,
Przeorajmy wszystkie pola,
Na zagon świeży.

Nie szukali my od wieka
Srebra ni złota,
Lecz za dolą, to człowieka
Chwyta tęsknota.

Po pradziadach my dziedzice
Objęli długi,
Przecież stać nas na płużyce,
Stać nas na pługi.

Stańmy tylko wszyscy razem
W polu otwartem,
I obliczmy się z żelazem,
I z jego hartem.


Potem idźmy w imię boże
Na czarną rolę,
A kto orze, ten wyorze
Swą dobrą dolę!






IV.

A choć ty się, ziemio,
Kwieciem rozkwieciła,
Powiadają ludzie,
Żeś ty jest mogiła...
Oj wyrosły kwiaty
Z prochu naszych kości
A ten, kto je zerwie,
Zapłacze z żałości.

A choć ty się, ziemio,
Lasami odziała,
Powiadają ludzie,
Żeś ty czarna cała...
Stoi las w zadumie,
Szum idzie po lesie,
Wiatr od stepu leci,
Jęk daleki niesie.

A choć ty się, ziemio,
Wysrebrzasz zdrojami,

Powiadają ludzie,
Że ty płyniesz łzami...
Oj, padały rosy
Na tę bujną trawę,
A nie były jasne,
Ale były krwawe.






V.

Dobre słowo, dobrą wieść,
Radabym wam, bracia, nieść,
Jak skowronek ponad pole
Wzlatać, śpiewać lepszą dolę,
Lepszą dolę, jasne dnie...
Lecz mam w oku łzę.

U tych znanych stojąc bram,
Pozdrowienie daję wam!
Pieśń nadziei, uśmiech błogi
Nieśćbym rada w wasze progi,
Wzbudzić w sercach bratni dźwięk...
Lecz mam w piersiach jęk.

Na dzień jeden i na noc,
Miećbym chciała cudu moc.
Zimne duchy zapłomienić,
Żywych porwać, słabych zmienić,
Posiew jutra siać wśród pól...
Lecz mam w duszy ból.


Ach, niejeden bo już rok,
Zamiast słońca dał nam mrok,
I niejedna pieśń nadziei
Zmilkła, zgłuchła wśród zawiei,
Wśród zawiei srogich burz
Zmilkły pieśni zórz!






VI.
JAŚKÓW SEN.

............
Śniło mi się na zorzę,
Na samiutkie świtanie,
Że po łąkach szedł anioł,
W prostej, zgrzebnej sukmanie.

A miał nogi on bose,
Na koszuli len szary.
A okrutną niósł kosę,
I z grabliskiem do pary.

Jak najtęższy dąb w lesie,
Taką ci miał urodę,
I zahuczał jak wicher:
„Będziem mieli pogodę”.

I tak przeszedł przez pola,
Jak ta jasność co błyska,
A precz wołał ku chatom,
— „A wstawajcie, ludziska!”


Aż tu kupa narodu,
Na gościniec się wali...
Ja za kosę ze ściany,
Kosa ogniem się pali.

— A co kosić będziewa, —
Pyta jeden, to drugi,
— Czy ten łężek pod lasem?
Czy ten spłacheć od strugi?

A on precz nas prowadzi
Prościusieńko na słońce,
Co już weszło nad ziemię,
W złotych zorzach grające.

Aż w tę jasność, w tę złotą,
Poszedł naród ów cały,
Tylko krzywe się kosy,
W onym blasku migały.

I wsiąknęli w tę cichość
W jutrzenkowe to granie...
A sen miałem na zorzę,
Na samiutkie świtanie.






VII.
WARSZAWA.

Warszawo, Warszawo, ty czerwienny grodzie!
Obrano cię niegdyś królową w narodzie.
Nie obrano ciebie dla twojej urody,
Jeno dla tej Wisły, dla tej Białej wody...
Jeno dla tej starej mazowieckiej ziemi,
Co cię kołysała szumami leśnemi...

Kołysała ciebie, do snu ci śpiewała:
„Rośnij ty mi, grodzie, wysoko jak skała...
Wysoko jak skała, co w nią biją fale
Na brzeg rzucające skrwawione korale...
Rośnij mi do słońca, daleko za chmury,
Kędy orły lecą srebrzystemi pióry”...

Wiatr się górą nosi, po gałęziach chodzi,
Zorza co dziś zgasła, znowu rankiem wschodzi...
Na polanie stoi stary dąb pochyły,
Co wyrósł przed wieki z piastowej mogiły...
Na polanie stoi, drobnym liściem chwieje,
W szumach opowiada twoje dawne dzieje.


Hej nie było tobie jasnej gwiazdy w niebie,
Ani jasnej doli nie było dla ciebie!
Na granicie Wawel — na piasku Warszawa,
Nad tą modrą Wisłą świeci tęcza krwawa...
Nad tą modrą Wisłą jaskółki latają,
Gubią w wodzie piórka — że gniazda nie mają!

Ziemio, matko stara, mazowiecka niwo!
Bądźże miastu twemu chlebem swym życzliwą!
Dębie ty piastowy, pieśniarzu żałośny,
Niechże go twe szumy budzą każdej wiosny!
Siłę niechaj bierze z kłosów swojej ziemi...
Serce niechaj karmi pieśniami staremi!






VIII.
WISŁA.

A co ty nam niesiesz z drogi,
Stara nasza Wisło,
Że nad tobą wichrów tyle,
Tyle chmur zawisło?

Jeśli idziesz od Karpatów,
Co pod śniegiem stoją,
Czemuż to nas fale twoje
Mętną wodą poją?...

Jeśli idziesz od Krakowa,
Jako krakowianka,
Czemu w tęsknych szumach płyniesz,
Bez pieśni, bez wianka?

............

O! jak smętno jest ptaszynie,
Gdy nad grobem leci...
O! jak smętno matce Wiśle,
Gdy się skarżą dzieci...


Zerwały się orły z gniazda
Wysoko od ziemi —
Pomąciły białe śniegi
Skrzydłami czarnemi...

Wyschły kwiaty na dolinie,
Podlewane łzami,
Burza pieśni zagłuszyła
Mroźnemi wichrami...

Więc dziś mętne moje wody
Przez te pola niosę,
I zabieram z czarnej roli
Gorżką, krwawą rosę...

Więc do morza z skargą idę,
Zasmucona, cicha,
Za mną płaczą jasne zdroje,
I ta ziemia wzdycha...






DNIE I CHWILE.

GROBY NASZE.

...............
„Lecz błagam, niechaj żywi nie tracą nadziei“.
SŁOWACKI.

Groby wy nasze, ojczyste groby,
Wy życia pełne mogiły!
Wy nie ołtarzem próżnej żałoby,
Lecz twierdzą siły.

Nie z jękiem marnym, nie z westchnieniami
Nie z pustym echem pacierzy,
Ale z płonącem sercem przed wami
Stać nam należy.

Bo zakładniki wyście przed niebem,
Które Bóg wybrał wśród gminu,
Że się znów kiedyś przełamiem chlebem
Pieśni i czynu.

I na dalekich tułaczych drogach
Sypał nam Pan te kurhany,
By pielgrzym tęskny na cudzych progach
Miał znak podany.


Bo jak drużyna chrobra zwycięża,
Gdy sztandar wzlata jej ptakiem,
Tak pogrobowiec rośnie na męża,
Pod mogił znakiem.

I tak przyjmuje ziemia ta czarna
One popioły a kości,
Jako złotego posiewu ziarna,
Na plon przyszłości.

Więc choć jest teraz jako step nagi,
Zamarła z końca do końca,
Niechaj nie tracą żywi odwagi,
Czekając słońca.

Im noc trwa dłużej, tem bliższe słońce,
Tem bliższe błogie zaranie...
Z grobów się ozwie lutnia dźwięcząca,
Żywa pieśń wstanie.

I od mogiły aż do mogiły
Przeleci jako płomienie,
I zbudzi w grobach drzemiące siły,
Rozproszy cienie.

I jako sztandar ziemią powieje,
I zbudzi serca do bicia...
Niechaj więc żywi mają nadzieję,
Niech strzegą — życia!

............
............


Po zeschłym liściu wiatr cichy trąca,
Smętne się echa niosą...
A ja na grobach — brzoza płacząca,
A łzy mi lecą rosą...






„NASZE DZIADY“.

Zaszeptały, zaszumiały
Drzewa w tęskny chór...
Przewiał wicher, tułacz stary,
Przez ten ciemny bór.
Nieobeschłym, dawnym płaczem
Nabrzmiewają tucze,
Płyną chmury ponad chatą,
Jako skrzydła krucze...
O Dziady! Dziady!

Zakipiały sine tonie,
Zamącił się zdrój...
Niesie Wisła aż do morza
Stary smutek swój.
Niesie Wisła aż do morza
Stare swoje żale,
Z jękiem biją w chatę naszą
Jej tułacze fale...
O Dziady! Dziady!


Osamiały, opuściały
Długie szlaki pól,
Leci przez nie jęk stłumiony,
Wieje przez nie ból.
Gorżki plon wydały siewy
We łzach padające,
Wyorane kości białe
Suszy na nich słońce.
O dziady! Dziady!

Zatrzeszczały, zaświerkały
Na ognisku skry.
Dym gryzący od powały
Dobył z oczu łzy.
Dym gryzący chatę naszą
Oczernił żałobą,
Nie obaczym, nie dojrzymy
Słońca ponad sobą.
O Dziady! Dziady!






W ZADUSZNY DZIEŃ.

Garść ziemi wezmę i klęknę u proga
Cmentarnej bramy w dniu onym żałoby,
I wołać będę: o, proście wy Boga
O wielkie groby!

O, proście Boga nie o te mogiły,
Co je bluszcz stroi a kwiecie oplata,
Lecz coby synom i wnukom się śniły
Przez długie lata!

Proście wy Boga o takie kurhany,
Na których orły siadają i kraczą,
A wicher po nich, jękami przewiany,
Błądzi tułaczo.

O takie groby proście, nad któremi
Sine się gwiazdy słaniają i bledną,
Z których przechodzeń na pierś bierze ziemi,
Choć grudkę jedną.


O polny kamień, o piasek pod głowę,
O pacierz świerków, o brzóz białych cienie,
O szumy lasów, o pieśni zbożowe,
O pól westchnienia.

Proście wy Boga o takie mogiły,
Które łez nie chcą, ni skarg, ni żałości,
Lecz dają sercom moc czynu, zdrój siły,
I żar miłości.

I nie o marmur w napisy poryty,
I nie o jasne z palmami anioły,
Lecz proście Boga o wolne błękity
Nad swemi czoły.

Niech polna pliszka tam napój swój bierze,
Niechaj was zieleń obrośnie piołunów,
Ale niech matki poszyją szkaplerze
Z waszych całunów.

O proście Boga o łzy rannej rosy,
O serc bijących dzwon głośny a żywy,
O pieśń skowronka, co leci w niebiosy
Z nad żytniej niwy.

Niechaj o grobach waszych mówią starce,
Chromą na kuli opierając nogę,
I niech to chłopię, co gra na fujarce,
Wie do nich drogę...






NA DZIEŃ ZMARTWYCHWSTANIA.

Zawcześnie dla nas zmartwychwstałeś Panie!
Bo nam to trzecie nie wzeszło zaranie,
Co ponad groby jutrzenki rozściela;
A jest żywota hasłem i wesela.

Jeszcze nas zewsząd otacza noc głucha,
Całun nam więzi i ciała i ducha,
A przy tej czarnej mogilnej pieczarze,
Snu wiekowego strzegąc — stoją straże.

Tyś nam ich jeszcze nie przeraził Chryste,
Powracający, jak słońce ogniste,
Jeszcze orężem o pierś naszą wsparty,
Wróg niespokojne odprawia tu warty.

Zawcześnie dla nas zmartwychwstałeś Boże!
Bo nam nie błysły cudowne te zorze,
Co wysrebrzają grobowe kamienie,
I umęczonym piersiom dają tchnienie.


Jeszcze się dźwignąć nie może ta głowa,
Którą nam gałęź zraniła cierniowa;
Jeszcze do życia nie wznoszą się ręce,
Przebite gwoźdźmi w krzyżowej swej męce.

Jeszcze się w gwiazdy nie błysły nam rany,
Jeszcze się krwawi grzbiet srodze smagany,
A twarz z ślin wzgardy obeschnąć nie może...
Zawcześnie dla nas zmartwychwstałeś Boże!

Nad polem naszem słoneczna tarcz złota,
Którą zczerniałą widziała Golgota,
Dotąd nam stoi w wiekowym zaćmieniu,
Dotąd czuć ziemię w przestrachu i drżeniu.

Nad polem naszem czerwone miesiące,
Na chmurach leżą, jak sierpy krwawiące,
A po mogiłach, co jęczą w żałości,
Zdawna umarłe ruszają się kości.

Pod błękitami, wśród tego zaćmienia
Braterstwa ludów i ludów sumienia,
Tkwi jeszcze krzyż nasz i ziemię przeraża
Cieniem owego krwawego cmentarza...

Jeszcze nad nami urąga się tłuszcza,
Jeszcze nas Bóg nasz i Ojciec opuszcza
I krzyk zwątpienia słychać i wołanie:
Zawcześnie dla nas zmartwychwstałeś Panie!

W pragnieniu ducha trucizną pojeni,
Z sercem, co za cel służyło ościeni,

Krwi oddajemy i życia ostatek,
Wśród jęku ziemi i synów i matek.

A tam o szatę naszą całodzianą
Los skrwawionemi dłońmi pomiotano
I rozdzielono to, co było bliźnie,
I co się jednem czuło w tej ojczyźnie.

O to się jeszcze targ sprośny odbywa,
Dłoń krzywdzicieli wyciąga się chciwa,
Temu po morze i temu po morze...
Zawcześnie dla nas zmartwychwstałeś Boże!

Jeszcze nie zeszli ci jaśni, ci biali,
Których dłoń głaz nam grobowy odwali,
Jeszcze nie zeszedł do naszej ciemnicy
Duch, który bije jak grom błyskawicy.

Noc przeminęła, i ciężka, i długa,
I dzień mogilny przeszedł i noc druga...
I znowu ranek i znów wielkie cienie,
A nas jutrzenne nie budzą promienie!

I smutno wkoło — i ziemia bez ducha
Tchów wskrzeszających pożąda, a słucha,
Kiedyż się słońcem wyzłocą otchłanie?...
Zawcześnie dla nas zmartwychwstałeś Panie!






„RESUREXIT“.
Niewiasta.

Mówili w Galilei,
Że wstanie trzeciej zorzy...
Od żalu, od nadziei,
Tak serce sobą trwoży,
Iż stoję tu chwiejąca,
Jak palma i jak trzcina,
A wiatr mnie o pierś trąca,
I głowę mi ugina...

Jak łań wyszczuta z kniei,
Tak biegłam z łoża mego...
Mówili w Galilei,
Że wstanie dnia trzeciego.

Zroszone moje włosy
Wiatr z winnic oto targa.
W powietrzu słychać głosy,
To radość w nich, to skarga.


Lecz w głosów tych zawiei,
Ach, nie ma, nie ma jego!
...Mówili w Galilei,
Ze wstanie dnia trzeciego.


Głos.

Wiosenny grom! Wiosenny grom!
Wiosenna błyskawica!
O, przyjdzie koniec waszym łzom,
Jest świata obietnica.

O, przyjdzie koniec waszych trwóg,
Struchlałe wstaną kości,
I wrócą się ze swoich dróg,
Co poszli ztąd w żałości.

Ten wielki, czarny, smętny grób,
On wyda z siebie życie.
Przetrzyma dobę ciężkich prób
I pęknie na rozświcie.

I wyjdzie z niego blask i woń
I duch świeżości pełny,
I wniebowstępną wzniesie dłoń,
Na srebrnych chmurek wełny.

I wyjdzie z niego żywa moc,
W przejasnej, skrawej bieli
I skończy się na ziemi noc,
I dzień się zaweseli.


I zmilknie płacz i zmilknie jęk,
Co w niebo z Ramy bije
I zgłuchnie tych łańcuchów brzęk,
Co wasze cisną szyje.

I wyjdzie z niego ognia wiew,
Jak wichrem świat przewieje,
Wysuszy łzy, wysuszy krew,
W pierś waszą tchnie nadzieje.

I wyjdzie z niego nowy znak
Braterstwa i pogody.
I zrównoważy szalę wag,
Co ważą tu narody.

I wyjdzie z niego w dół i w zwyż,
Poranne słońce złote,
I uczczon będzie, kto swój krzyż
Niósł cichy na Golgotę.

I wyjdzie z niego błysk i grom,
I wstrząśnie świat ten cały...
Bo nie jest wiecznym żaden dom
Z tych, co na grobach stały.

I nie jest wiecznym żaden grób,
Co w drodze życia leży.
A ten jest z niebem ziemi ślub,
A szczęśliw, kto weń wierzy!






W WIELKI PIĄTEK.

Tak mi się czasem wydaje, o Chryste,
Że nie tam kędyś daleko, za morzem,
Aleś tu u nas, miał drogi cierniste,
I żeś tu naszem przechodził się zbożem,
Puszczając palce po harfie tych kłosów,
Co mają ludzki jęk i echa głosów.

I że tu w którejś z chat naszych, o Panie,
Gdzie przez tułaczy wytarte są progi,
Był twój wieczernik smętny i rozstanie,
I chleb łamany z braćmi, i te trwogi,
By słów ostatnich nie wydały ściany,
I pożegnania kielich — krwią nalany.

I zdaje mi się, że te nasze sosny,
Te brzozy białe, szumiące wśród niwy,
To był ogrojec twej męki żałosny,
To były twoje miesięczne oliwy,
I że tej nocy twój pot kapał krwawy
Na leśne zioła nasze i na trawy.


I zdaje mi się, żeś tu był pojmany,
W pęta zakuty i sieczon u słupa...
Bo tak mi, Chryste, znajome twe rany,
I siność twoja, i katów twych kupa,
I świst rzemieni, co krają, jak nożem, —
Że to nie mogło być gdzieś tam, za morzem!

I wiem, że tutaj, na miedzy, wśród drogi,
U jakiejś starej, zapadłej mogiły,
Wyrość musiały te ciernie i głogi,
Które w twą głowę bolesną się wpiły —
Bo żadne inne tak ranić nie mogą,
Jak te, co rosną tu, nad naszą drogą!

I to wiem, Panie, żeś tu kędyś blizko,
Pod krzyżem upadł na nasze ściernisko,
I żeś krwią swoją tę ziemię zakrwawił,
I obraz na niej swej męki zostawił, —
I patrzę nieraz na pola te puste
Jako na ową z Jeruzalem chustę.

I widzę we mgle śnieżystej zdaleka,
Z twarzą znędzniałą, z łachmanem na grzbiecie,
Pochylonego ku ziemi człowieka,
Którego wielki krzyż śmiertelnie gniecie,
I wiem, że to jest Cyrenejczyk Chrysta
A resztę mgła mi kryje, mgła śnieżysta.

I wiem, i czuję, że tu jest Golgota,
Gdzieś był do krzyża przybity, o Panie!
Bo nie jest nigdzie tak ciężka tęsknota,
I takie blasków słonecznych konanie,

I taka żałość, i tak do ostatka
Nigdzie przy krzyżu syna nie trwa matka.

I zdaje mi się, żeś tu wyrzekł słowa:
„Eli, Eloi, lamma sabbathani?“
Że tu z ramienia zwisnęła ci głowa,
I żeś tu skonał i zszedł do otchłani,
Gdzie wszystko chwili wybawienia czeka,
Od polnych głazów, do serca człowieka.

I zdaje mi się, że tu leżysz w grobie,
Który jest ciężkim zawalon kamieniem,
I że straż pilna czyni się przy tobie...
Ale ja czekam z tęsknotą i drżeniem,
Bo wiem, i czuję, że tu też, o Panie,
W dniu trzecim będzie twoje zmartwychwstanie!






POWITANIE ROKU.

Zawsze ja będę błogosławić ciebie,
O nowa zorzo na pochmurnem niebie
Smętnych okręgów żywota!
Zawsze ja wyjdę na próg naszej chaty,
Pieśnią cię witać, o gościu skrzydlaty,
O jutrznio złota!

Krótką ty jesteś i przelotną chwilką,
Jednym porywem i westchnieniem tylko,
Do przyszłych dni ideału;
Lecz kto zdrętwiały żyć musi w ciemnicy,
Temu jest słońcem jasność błyskawicy,
Moment zapału.

Raz w rok — jak mało! A przecież — jak wiele!
Dłoń mi podajcie, drodzy przyjaciele,
Którzy czujecie wraz ze mną!
Jutrznia, co błyska nad ziemią uśpioną,
Niechaj nie będzie dla ducha straconą,
Ani daremną!


Przez jeden moment tak wiele czuć można!
W płomień wybucha iskierka ta trwożna,
Co w piersi tajemnie tleje...
W sercu się wzmaga na rok cały bicie,
Nowem ogniskiem zajmuje się życie,
Krzewią nadzieje.

Ach, gdyby co rok, przez jedną godzinę,
Ludzie się w bratnią łączyli drużynę,
W wspólne ogniwa łańcucha,
I czuli razem swój ból, choć przez chwilę,
Ileżby życiu przybyło na sile,
Na mocy ducha!

Więc zawsze będę błogosławić ciebie,
O nowa zorzo na pochmurnem niebie
Smętnych okręgów żywota!
Zawsze ja wyjdę na próg naszej chaty
Pieśnią cię witać, o gościu skrzydlaty,
O jutrznio złota!






ROK STARY.

Wszystkoś nam przyniósł o roku miniony,
Co czas tej smętnej ziemi przynieść może.
Ranek twój wstawał różami spłoniony,
Twe noce miały gwiaździste zasłony,
I ciche zorze.

Nad głową twoją paliło się słońce,
Lato szło w pole na zbóż grając lutni;
Miałeś skowronki nadzieją dzwoniące,
Przecież, gdyś zwinął już skrzydeł swych końce
Odchodzim smutni.

Odchodzim smutni i patrzym po niebie,
Gdzie lecisz w zmierzchy zachodu, jak ptacy,
Jakbyśmy wiosny nie wzięli od ciebie,
I głodni byli po zbóż twoich chlebie,
Po naszej pracy.

I tak się skarżym i tak nam sieroco,
I takie smętne podnoszą się głosy,

Jakby nie było w twe ranki wstać poco
Jakbyś nie dawał cichego snu nocą,
Ni gwiazd, ni rosy.

O, boś nie przyniósł tej żywej, tej wody,
Co martwe serca pobudza do bicia,
Boś nam nie przyniósł o roku, pogody,
Co w piękny owoc zamienia kwiat młody,
Siły — ni życia!

Dziś w nowe brzaski i w nowych dni zorze,
Bez uniesienia patrzymy i wiary.
I cóż — pytamy, ten rok przynieść może
Tym, co w swej doli rozbitej amforze,
Kwas niosą stary?

Nie przeto jednak zapieram cię w pieśni,
O złota jutrznio nad ziemią żałoby!
Aleśmy słabi, znużeni, boleśni,
Ale nam duchy przetrawia rdza pleśni,
Wrastamy w groby.

Niechaj więc spojrzy na nas Bóg w błękicie,
I niech przypomni, żeśmy także syny!
Niechaj nas ze snu przebudzi o świcie,
Niech piersiom serca, a sercom da życie.
A życiu — czyny!






PSZCZELARKOM POLSKIM.

Bóg dla naszego łaskaw był narodu,
I w dzieje nasze, jak wątek ich długi,
W gorżki nasz kielich życiowej dosługi
Przysączał — choć kroplę miodu.

Owej kruszwickiej sadyby i chaty
Nie strzegły mury, ni wały dokoła,
Ale na grzędzie pachniały tam kwiaty,
I złota brzęczała pszczoła.

Miodem wznoszono rozgłośne toasty,
Na które odzew dwa morza dać miały,
Gdy białe orły skrzydłami powiały,
A na tron wstąpiły Piasty.

Miód pijał Chrobry, gdy Niemca bił wroga,
Miodem się krzepił lud cały wśród boju.
A kiedy tęcza zabłysła pokoju,
Szły białe woski dla Boga.

Miodem swe serce król chłopków weselił,
Kiedy spojrzawszy na polskich niw łany,

Z goryczą widział jak kraj się rozdzielił,
Na lud krzywdzony — i pany.

A gdy się bratnie złączyły narody
W imię miłości, ojczyzny i wiary,
Litewski lipiec zaszumiał tam stary,
I białe kowieńskie miody.

Miód pił Batory, pił i Jan z Tarnowa,
Pił go pod Wiedniem bohater Jan Trzeci.
I była Polska po tym miodzie zdrowa
Przez pasmo długich stuleci.

Dziś ul ojczysty obsiadły szerszenie,
Kwiatów mniej coraz, i te kwitną smutnie,
A pszczół lechickich dobytek i mienie
Zjadają obce nam trutnie.

Lecz Bóg i teraz łaskaw na nas przecie
I dla pociechy, dla życia osłody,
Garść dzielnych ludzi zostawił na świecie,
Co garną z niw polskich miody.

Dalej, a dalej, a naprzód do mety!
Stoicie w progu pięknego zawodu.
W gorżki zdrój życia, niech dłoń nam kobiety
Przysączy — choć kroplę miodu!






W TRZEJKRÓLOWY WIECZÓR.

Ślepa matka kądziel przędzie,
Kądziel przędzie, nici mota...
— „Wyjrzyj, wyjrzyj, synku miły,
Przede progi, przede wrota.

Wyjrzyj, synku, na wschód słońca,
Czy nie świeci gwiazda owa,
Szczeromodra owa gwiazda,
Betlejemska, Trzejkrólowa”.

— „A jakże ją poznam, matko,
Pośród innych gwiazd tysiąca,
Co się palą nocką jasną,
Na wschód chaty, na wschód słońca”?

— „Poznasz ci ją, synku miły,
Poznasz ci ją zaraz po tem,
Że nad chatą, gdzie syn wdowi,
Najrzęsistszem sypie złotem.


„Poznasz ci ją po jasności
Nad gwiazdami, nad wszystkiemi,
Że tam świeci najogniściej,
Gdzie najczarniej jest na ziemi.

Poznasz ci ją, że się pali
Nad polami, jakby żywa,
Dziw do człeka nie przemówi,
Taka w sobie żałośliwa!

Czekam ja jej roczek cały,
Boć ci już dochodzą lata,
Żebyś pierwszy ją obaczył,
Kiedy wzejdzie na kraj świata.

Bo ta gwiazda jest pomocna,
Na wszelakiej dobrej doli...
Żeby mi cię nie pognali
Od tej chaty, od tej roli.

Żeby mi cię nie pognali
Na dalekie, krwawe drogi...
Wyjrzyj, wyjrzyj, synku miły,
Przede wrota, przede progi!

Na góreczkę wyleć pędem,
Gdzie ta wierzba, ta pochyła,
A prościutko patrzaj w niebo,
Żeby mi cię obświeciła”...
............

„Widać, widać, matuleńko!
Na wschód chaty, na wschód słońca

Stoi wielka jasność boża,
Stoi gwiazda gorejąca.

Jako smolna głownia jarzy,
Ogniem wije, niby żmiją,
Aż patrzący włosy wstają,
Aż psy wszystkie we wsi wyją.

Okrutna się od niej miotła
Nad chałupą naszą wali...
Jużci musi betlejemska,
Kiedy się tak tęgo pali!

Wyleciałem na góreczkę,
Gdzie ta wierzba, ta pochyła,
I prościuśko w nią patrzyłem,
Żeby mnie wam obświeciła!”

— „Nieszczęśliważ dola moja!
Nieszczęśliwa moja głowa!
Oj, wyjrzała na cię gwiazda,
Ale nie ta, Trzejkrólowa!

Oj, wyjrzała na cię gwiazda,
Co w dalekie pędzi kraje,
Co chleb we łzach żywym macza,
A grób cudzy kościom daje...

Oj, wyjrzała na cię gwiazda,
Co ma oczy urokliwe,
Oj, walą się od niej chaty,
Oj, walą się płoty krzywe.


Oj, płyną ci od niej zdroje,
Krwią serdeczną za tułaczem,
Oj, zawodzą pod nią pola,
Wielkim jękiem, ciężkim płaczem

Oj, truchleje od niej serce,
Oj, więdnieje młoda głowa...
Obświeciła mi cię gwiazda,
Ale nie ta Trzejkrólowa!
............

Zagasł ogień na kominie,
Stoi w oknie miotła złota,
Ślepa matka głową trzęsie,
Ani przędzie, ani mota...






FRAGMENTY.

ZIMA DO POETY.

Jest-ci to ziemia omdlała i czarna,
Ale w niej drzemie barw cudnych tysiące.
I kwiatów życia złożone w niej ziarna,
Nim przyjdzie słońce...
Ty tylko pieśnią jej łono zagrzewaj...
O mów! O śpiewaj!

Jest-ci to ziemia i wyschła i pusta,
Ale w niej bije żywota zdrój świeży,
I rzesz spragnionych napoi on usta,
I szumem wielkim ku morzu pobieży.
Ty tylko pieśnią, jak wichrem powiewaj...
O mów! O śpiewaj!

Jest-ci ta ziemia bezpłodna i głucha,
Ale ma soki w swem łonie żywiące,
Co dadzą pokarm dla ciała i ducha
Na lat tysiące.
Ty tylko pieśnią jej niwy obsiewaj...
O mów! O śpiewaj!


Myśl i czyn wielki, jak chleb się poczyna
Z małego ziarnka, co pada w pierś ziemi;
A kiedy wiosny uderzy godzina,
Buja plonami złotemi.
Choć wszyscy zwątpią — ty się ich spodziewaj...
O mów! O śpiewaj!

Nikt nie wie kędy i odkąd przywiany,
Zarodek życia przynosi nam dola.
Z wiatrem uderza o chat naszych ściany,
O nasze pola.
Ty orz je pieśnią i łzami polewaj...
O mów! O śpiewaj!






PO SZEŚCIU WIEKACH.

Nie, ja nie wielbię ciebie, Beatrycze,
Nie jesteś ty mój ideał niewieści.
Boś ty wielkiemu mężowi boleści
Wtedy zjawiła swe słodkie oblicze,
Gdy on się z piekieł dźwignął na dzień boży,
Na tła różane i wiecznej brzask zorzy.

Nie poszłaś ty z nim, za dni połowicy,
W on las posępny, gdzie duch szuka drogi,
Nie byłaś światłem dla wieszcza źrenicy,
Gdy ją zwątpienia zaćmiły i trwogi,
Sam się obłąkał w gąszcz dziką i czarną
Ów wielki tułacz i pątnik z nad Arno.

Ciebie przelękły okręgów tych ciemnie,
Co kaźnią ducha i miejscem są męki.
Może cię wołał i wzywał daremnie,
Może napróżno chciał dotknąć twej ręki,
Może cię szukał oczyma przy sobie,
W tej wielkiej pustce i żywych ciał grobie.


Ciebie ta brama spłoszyła swym zgrzytem,
Co jak trumienne zapada się wieko,
I dzieli oczy skazańca z błękitem,
Z łanem pól żytnich i z chatą daleką...
Nie, ty nie przeszłaś przez ciemne wierzeje,
Gdzie „ten co wschodzi zostawia nadzieje”.

I łódź ta mglista na martwych wód fali,
Co z łez ulane zdrętwiały w swym biegu,
Gdzie każda kropla westchnieniem się żali,
Bez ciebie, pani, odbiła od brzegu.
Słyszysz ten cichy plusk? To płyną duchy,
Lecz ty im swojej nie dałaś otuchy.

Posępny żeglarz sam przybił do lądu,
Co ciszą krzyczy swą, a pustką woła,
Na mroczne brzegi przerażeń i sądu,
Zkąd Bóg odwołał jasności anioła,
Lecz gdzie się serca zostało świtanie,
Bo jest „od śmierci mocniejsze kochanie”.

Ciebie przeraził ten wicher, co goni
Na wspólną mękę złączone dwa duchy.
Widzisz jak lecą, pierś z piersią, dłoń w dłoni,
Jak ich porywa pęd ślepy i głuchy?
O Beatrycze, o liljo niebieska,
Silniejsza nad cię miłością Franceska!

Ta, gdy jak gołąb, użala się biały,
Aligier twarzą zmierzchł i zaszedł w cienie;
I choć przycichły wichry i omdlały,
A otchłań miała swoje odpocznienie,

On padł, jak człowiek dosiężon złym grotem,
Bo sam, bez ciebie był, i wspomniał o tem.

Ogniste mary z palącym się włosem
Przelękły ciebie; nie miałaś ty siły
Iść, aby cierpieć maluczko ich losem.
A te tragiczne, otwarte mogiły,
Zkąd czarne płomię i dym siny bucha,
Zawściagły stopę twą, zdrętwiły ducha.

Tyś krok cofnęła od bagien tych jadu,
Gdzie okowane panują zmierzchniki,
Gdzie ten, co omdlał, przepada bez śladu...
Zamknie się nad nim grób, a krzyk ów dziki,
W którym z przekleństwem swój żywot wyzionie,
Pochłoną czarne bezdennych wód tonie.

Tam, gdzie w lodową wszczepione katuszę,
Chłostane biczem śniegowej zamieci,
Łamią się ciała i kruszą się dusze,
Gdzie konających dni blask trupi świeci,
Gdzie dech w szron idzie, a gradem łza pada,
Nie miałaś siły iść, stanęłaś blada.

I tam cię także nie widziano, pani,
Gdzie duchy krzyczą językiem płomieni,
Zdala ty byłaś od onej otchłani,
Co się jak czasza rubinów czerwieni
Wnętrzem swej męki, a z wierzchu jest czarna
I cicha — wielka kostnica cmentarna.


Tyś się przelękła żałosnych tych borów,
Gdzie słychać lament pniów, gdzie gałąź woła,
Tych pomieszanych duchowych kolorów
Pół potępieńca, a pół archanioła,
Którego w kaźni Bóg musi zostawić,
Bo ani przekląć nie może, ni zbawić!

Twych bławatkowych oczu jasność cicha
Niewzeszła gwiazdą w prastarej tej ciszy,
Gdzie ciemność bierze kształt i smętnie wzdycha
Po drogach błądząc, kędy bez pomocy
Konającego słychać dech i głosy,
Od których cierpnie mózg, a wstają włosy.

Przeszedł te piekła i wyszedł bez ciebie,
Wielki ów piewca jęku i wieszcz zgrzytów;
A tyś się lilją kwieciła na niebie,
I stałaś w modrej jasności błękitów,
Niedosiężona tchem czarnej otchłani...
Nie! Ja cię wielbić nie mogę, o pani!

Ja jestem z ziemi, gdzie miłość prowadzi
Kobietę w długie okropnych dni drogi,
A gdy wędrowce padają tam bladzi,
Czują w momencie śmiertelnej swej trwogi
Dłoń ukochaną, dłoń mięką i ciepłą,
Co grzeje usta im, i pierś zakrzepłą.

Ja jestem z ziemi, gdzie duch się nie lęka
Otrzeć swych skrzydeł o proch i o błoto,
Gdzie podniesiona niewieścia jest ręka

Nad wszelką nędzą i wszelką ciemnotą,
I gdzie jęk bolu każdego szermierza,
W umiłowaną najpierwej uderza.

Ja jestem z ziemi, gdzie męki okręgi
Mają swój smętny ogrojec niewieści,
Gdzie u bram piekieł składają przysięgi,
I biorą czarne obrączki boleści,
I niosą owe tragiczne pierścienie,
Przez wielkie pola śnieżne i przez cienie.

I tam je niosą, gdzie kończą się drogi
Dnia słonecznego w podziemnej czeluści,
I bardzo blade przechodzą przez progi,
I tych szukają, co Bóg ich opuści,
A w piekle tworzą sen cichy o niebie...
............
O! Beatrycze! Ja nie wielbię ciebie!






.......

Kto w mogiłę wrasta głazem,
Kto skamieniał na kurhanie,
Ten się w proch rozsypie razem
Z tem, co nigdy już nie wstanie.

Lecz kto dębem wrósł w mogiłę,
Kto żyw stoi na kurhanie,
Temu odda grób swą siłę,
Kiedy przyjdzie zmartwychwstanie.

Sto lat leży głaz na grobie,
Sto lat wichry po nim wieją,
A nie zadrga życiem w sobie,
Nie zieleni się nadzieją.

Lecz dąb życia czerpie soki
Z praojcowych próchn i kości.
I choć kurhan tak głęboki
Buja liściem ku przyszłości.






„ERGO ERRAVI”.

Więc się myliłam, że w ziemi tej bije
Serce, pod ciężkim mogilnym kamieniem...
Więc się myliłam ufając, że żyje
To, co wy zwiecie wspomnieniem!
Dziś, gdy na światło podnoszę źrenice,
Wstyd jakiś wielki oblicze mi krwawi...
Więc nic? Więc tylko popiołów dziedzice?
— Ergo erravi?

Grobowy kamień, choć twardo pierś tłoczy,
Przecież go Łazarz podźwignął z mogiły,
I gdy wskrzeszenia głos zabrzmiał proroczy,
Wstał pełen siły.
I tobie głos ten rozbrzmiewał o świcie,
A dotąd całun śmiertelny cię dławi...
Więc już wygasło, Łazarzu, twe życie?
— Ergo erravi?

Wierzyłam w ciebie, jak czciciel w swe bogi,
I pieśni tobie składałam ofiarę,
Tyś mi i w grobie był żywy i drogi...
Dziś — tracę wiarę.

Martwoty ducha obeszły cię pleśnie,
Rdza pierś twą zjada i serce ci trawi...
Więc próżne były ofiary i pieśnie?
— Ergo erravi?

Ileż to razy czekałam wśród nocy
Drgnięcia tej ziemi, co łono twe kryje.
Ileż się razy zrywałam z niemocy,
Z okrzykiem: żyje!
Lecz ranek płoszył nadzieje zwodnicze,
Jak płoszy jastrząb drużynę żurawi,
I znów w zwątpieniu godziny me liczę...
— Ergo erravi?

Po pustym polu, bywało, wiatr wionie,
Pomiecie liściem uwiędłem i suchem,
A ja ze łzami wyciągam już dłonie
Za twoim duchem...
Lecz wiatr opada na skiby te czarne,
A żaden duch się z mogiły nie jawi,
I znowu cisza i zimno cmentarne...
— Ergo erravi?

Z Chrystusem ciebie równali prorocy,
A jam z tych była, co wstali przed słońcem,
By końca wielkiej doczekać się nocy
Z sercem bijącem...
Lecz noc odlata na czarnych piór puchu,
I wschód w jutrzenkach różanych się pławi,
A w grobie twoim ni głosu, ni ruchu...
Ergo erravi?...






IV.

I wiosna przyjdzie i kwiat rozwinie,
A z moich oczu nigdy nie zginie
Bezbrzeżne, białe pole...

I lato przyjdzie, i kłos zadzwoni,
A w moich oczach wciąż, jak na dłoni,
Bezbrzeżne, białe pole.

I życie przejdzie i śmierć zamroczy,
Ale ja w trumnie otworzę oczy
W bezbrzeżne, białe pole.

I północ przyjdzie, i z grobu wstanę
I zwrócę oczy me zadumane
W bezbrzeżne, białe pole...






NA ROZSTAJU.
..........

Nie tego żal mi, com straciła w drodze,
Lecz żal mi tego, czegom nie posiadła.
A kiedy cicha w kraj zmierzchów odchodzę,
Więcej mnie smęcą ulotne widziadła
Szczęścia, co nigdy mojemi nie były,
Niż zostawione za sobą mogiły.

Bo dusza moja w swym wzlocie i pędzie
W przyszłość podana jest skrzydłami obu,
I nie ku temu tchnie, co jest, lecz będzie,
I nie chce płaczką żadnego być grobu,
A choć minionych rzeczy jest pamiętną,
Jutrzenne nosi i wschodowe piętno.

I nieraz bywa zadumana w sobie
O świetle gwiazd tych, co się jeszcze ziemi
Nie tknęły, ani na smętnym tym globie
Odbiły swemi strzałami złotemi...
I myśli, co też gwiazdy te oświecą,
Gdy wieki miną, a blaski dolecą?


I o tych żniwach duma, o tych plonach,
Których siewacze za pługiem upadli,
I nigdy na swych ojczystych zagonach
Nie zbiorą chleba, i leżą wybladli,
Z oczyma, które im wyjadła rosa,
A nie zobaczą z swych siewów — ni kłosa.

I o tych grodach, co będą dźwignięte
Z głazów łamanych dziś, pod ziemią twardą;
I słyszy owe oskardy wyklęte,
Owe kilofy walczące z pogardą,
Co dobywają fundament budowy,
Gdzie budowniczy nie skłoni swej głowy.

Ach, i o pieśni słowiczej, co wiosną
Nie utuliła mnie w ciszy i w cieniu;
O ustach, które pieszczotą miłosną
Nie tknęły moich, i o tem pragnieniu,
Które ugasić mogła kropla rosy,
A i tej nawet nie dały niebiosy!






PRZEKŁADY.

Z WIKTORA HUGO.
NA MORSKIM BRZEGU
HARMODIOS[2].

Noc się zbliża. Wenus błyszczy...

MIECZ.

To godzina, to czas mój.

ŚCIEŻKA.

Tu przechodzić będzie tyran...

HARMODIOS.

Zimno mi... Wrócę się...

GRÓB.

Stój!

HARMODIOS.

Kto mnie woła?

GRÓB.

Grób cię woła, tchnie ci swoją zgrozę.

STATEK ukazujący się na horyzoncie.

I ja także jestem grobem, bo skazańców wiozę.

MIECZ.

Ha, czekajmy na tyrana!

HARMODIOS.

Co za wicher...

WICHER.

Ha!...
Lecę, wołam, i w przestrzeni sieję pomstę zła!
Niosę krzyki tych tułaczy konających z głodu,
Co w obczyźnie patrzą w stronę swojego narodu,
I na Grecyę obracają gasnące źrenice...

GŁOS.

Wstań, Nemezys! Wstań, Nemezys! Podnieś swą prawicę!

MIECZ.

To mój czas. Jak piorun błyskam, kiedy noc zapada.

ZIEMIA.

Pełną jestem ciał umarłych...

MORZE.

Krew... krew na mnie spada!
Rzeki zewsząd niosą trupy! Trupów tych nie zliczę...

ZIEMIA.

Krew! Krew na mnie! A tam gną się karki niewolnicze.
Tyran idzie i w niebiosa sięga jasnem czołem:
A w mojem się łonie trupy przewalają społem.

GALERNIK.

Oto łańcuch. Jak pies mi się w żywe przeżarł ciało.
Za to, że się dziecko moje chlebem przełamało
Z wywołańcem, co uciekał. Dziś, już nie mam syna.

MIECZ.

Słuchaj! Serca mną nie szukaj. Tam tylko — gadzina.

PRAWO.

Prawem byłem, a dziś widmem z wydartą źrenicą.

SPRAWIEDLIWOŚĆ.

Ja kapłanką byłam czystą, dzisiaj — nierządnicą.

PTAKI LECĄCE.

Zabrał oddech i powietrze... Rzucić trzeba gniazda.

GŁOS.

O ty ziemio! O ty ziemio, kędy żadna gwiazda
Już nie świeci! O ty Grecyo, Grecyo nieszczęśliwa!

ZIEMIA.

Synu, to ja matka twoja.... Matka cię przyzywa
Synu, ja wyciągam ręce, zakute w łańcuchy...
Synu! To ja, matka, jęczę!.. Synu! Czy ty głuchy?

HARMODIOS.

Co? Mam zabić go tak, w nocy? Mam uderzyć nożem,
Przed tym wielkim okiem Boga, przed bezbrzeżnem morzem?
Zabić go przed tą ciemnością idącą po niebie?

SUMIENIE.

To jest tyran!

MIECZ.

Idź, idź..., uderz...

SUMIENIE.

Ja rozgrzeszam ciebie!






Z HEINEGO.
.......
DYSPUTA.

W sławnej auli, w Toledo,
Uroczyście brzmią fanfary.
Na duchowny turniej spieszą
Różnobarwne ludu tłumy.

Nie jest to potyczka świecka,
Nie żelazo ma tam błyskać.
Bronią będzie tylko słowo
Scholastycznie wyostrzone.

Nie rycerscy paladyni
Walczyć będą, w dam obronie,
Boju tego szermierzami
Jest mnich szary, oraz rabin.


Zamiast w hełmach — ten w kapturze,
Ów w jarmułce szabasowej.
Jeden szkaplerz ma pancerzem,
Drugi śmiertelną koszulę.

Który Bóg prawdziwym Bogiem?
Czy ten srogi hebrajczyków
Bóg jedyny, za którego
Walczy Juda Nawarrejczyk,

Czy też Bóg troisty w sobie,
Miłościwy Pan Bóg chrześcian,
Którego rycerzem Joze,
Brat gwardyan od Franciszkanów?

Przez potęgę argumentów,
Przez logiczne syllogizmy,
I cytaty autorów,
Co najwyższą są powagą,

Każdy z nich chce przeciwnika
Doprowadzić „ad absurdum”,
I boskości najprawdziwszej
Boga swego dowieść światu.

Uradzono, że ten, który
W sporze będzie pokonanym,
Wiarę swego adwersarza
Przyjąć jest obowiązany.

Jeśli żyd, to sakramentem
Chrztu zostanie oczyszczony.

Jeśli chrześcianin, to się
Poddać musi obrzezaniu.

A każdemu z nich przydano
Jedenastu towarzyszy,
Którzy w doli i niedoli
Losy ich podzielać mają.

Pełna wiary i otuchy
Jest drużyna gwardyana,
I święconej wody kubły
Trzyma do chrztu w pogotowiu.

I potrząsa kropidłami,
I kołysze kadzielnice,
Przeciwnicy zaś tymczasem
Obrzędowe ostrzą noże.

Tak gotowe oba wojska
W szrankach stają w pośród sali,
A lud pcha się niecierpliwie
Oczekując walki hasła.

Pod złocistym baldachimem,
W otoczeniu dworskiej ciżby,
Król jegomość i królowa,
Co wygląda jak podlotek.

Nosek ma francuskim krojem
I figlarną, drobną buzię,
Czarującą rubinami
Uśmiechniętych ciągle ustek.


Piękny, ale wątły kwiatek,
(Niech się Bóg zmiłuje nad nim!)
Z rozkosznego swego kraju
Tutaj został przesadzony.

Tu, na grunt ten zimny, twardy,
Na hiszpańskiej grunt grandezzy.
Tam się zwała „Blanche de Bourbon”,
„Donna Blanca” tu się zowie.

Król zaś nosi imię Piotra,
A przydomek ma: Okrutny.
Lecz dziś jest wesołej myśli,
Od imienia lepszy swego.

Więc łaskawie oto gwarzy
Z dumną szlachtą swego dworu,
A i żydom też niekiedy
Grzeczne jakie słówko rzuci.

Obrzezani ci rycerze
Są to króla faworyci:
Rozkazują w jego armii,
Zarządzają finansami.

Aż w tem nagle bicie w bębny
I trąb dźwięki sygnał dają,
Że języczny bój otwarty,
Że dysputa się zaczyna.

Już się gwardyan franciszkański
Naprzód rwie z pobożnem męstwem,

A głos jego naprzemiany
To grzmi, to szyderczo zgrzyta.

Przedewszystkiem — w imię Ojca,
Syna i świętego ducha,
Egzorcyzmuje rabina,
Złe nasienie Jakóbowe.

Gdyż przy takich kontrowesach
Często dyabeł w żydzie siedzi,
Ażeby go swą chytrością
I dowcipem opatrywać.

Gdy wygnany był już dyabeł
Mocą świętych egzorcyzmów,
Puścił się mnich do dogmatów
I katechizm swój roztoczył.

Prawił, jako w jednym Bogu
Trzy znajdują się osoby,
Które przecież są jednością
Nierozłączną i prawdziwą.

Tajemnica, którą łatwo
Pojmie każdy, kto się wyrwał
Z nieszczęsnej rozumu matni,
I z okrutnych więzów jego.

Prawił, jako Pan najwyższy
W Betleemie się narodził
Z Dziewicy, która zarazem
Matką była i Dziewicą.


Jak położon był Pan świata
W nędznym żłobku, i jak przy nim
Wół i osioł w zadumaniu
Stały, zbożnych bydląt dwoje.

Prawił potem, jak Pan świata
Przed Heroda oprawcami
Do Egiptu uciekł; zaczem
Zniósł krzyżowej śmierci mękę,

Pod Poncyuszem, pod Piłatem,
Co podpisał wyrok krwawy
Za Faryzeuszów wolą
I żydostwa sprośnej tłuszczy.

Prawił, jak Pan pogrzebany
Z grobu powstał dnia trzeciego,
I jak potem własną mocą
Na niebiosa wstąpił w chwale.

I jak stamdtąd znów na ziemię
Zstąpi, gdy się spełnią czasy,
By w dolinie Jozafata
Sądzić żywych i umarłych.

„Drżyjcie żydzi!” tak rzecz kończył
„Przed tym Bogiem, któregoście
Biczowali i męczyli
I straszną mu śmierć zadali!

„Bogobójcą, pomsty ludem,
Jesteś ty żydowskie plemię!

Zawsze ty wydajesz na śmierć
Zbawcę, co cię chce odkupić!

Wyście grodem tym, o żydy,
Gdzie szatany rade siedzą.
Ciała wasze, to koszary
Dla dyabelskich legionów.

„Tak mówi Tomasz z Akwinu,
Którego zwą Wielkim wołem
Uczoności, a który jest
Światłem wszystkich bożych wołów!

„Żydy! wy jesteście wilki
I szakale i hyeny,
Które wietrzą po mogiłach,
Szukając trupiego żeru!

„Żydy, Żydy! Wyście wieprze,
Pawjany i jednorożce,
(Które zwą nosorożcami,)
Krokodyle i wampiry!

„Wyście kruki i puszczyki,
Nietoperze, sprośne dudki,
Bazyliszki, sępy krwawe,
Nocy i szubienic ptaki.

„Wyście trutnie, wyście krety,
Wyście żmije i ropuchy,
Jeże, gady... Chrystus kiedyś
Zdepcze, zetrze wasze głowy.


„Lub gdy chcecie, o przeklęci,
Zbawić wasze nędzne dusze,
Z synagogi starej złości
Uciekajcie w miasto święte!

„Uciekajcie w jasne ludy,
Gdzie z błogosławionych zdrojów,
Spłynie na was łaski woda!
Tam zanurzcie głowy wasze.

„Tam Adama zmyjcie z siebie
Z pierworodną zmazą jego.
Tam z serc waszych zmyjcie pleśnie
Zestarzałe od lat tylu!

„Czy słyszycie Zbawiciela,
On was nowem mianem woła!
Idźcie się na łono Chrysta
Iskać z win waszych robactwa!

„Bóg nasz Bogiem jest miłości,
Przypodoban owcy cichej
Dla zmazania grzechów naszych
Umarł on na drzewie krzyża.

„Bóg nasz jest miłości Bogiem,
Jezus Chrystus jest mu imię,
Jego słodycz i pokorę
Naśladują wszyscy wierni!

„I dlatego my tak cisi,
Ludzcy i pokoju pełni,

Żadnych sporów, żadnych kłótni,
Bo nasz wzór — Baranek cichy.

„Za to w niebie będziem kiedyś
Jako aniołowie boży,
Z białą lilią w ręku chodzić
Po kwiecistych, rajskich łąkach.

„Zamiast grubej guni mniszej
Nosić będziem białe szaty
I muśliny i jedwabie,
Złote kolce i pstre wstęgi.

„Tam nie będzie tonsur. Z głowy
Złote spłyną nam kędziory,
A dziewice najpiękniejsze
Pleść je będą i rozplatać.

„Wybornego wina czary
Znacznie większej miary będą
Niźli nasze tu szklenice,
A z nich tryśnie napój złoty.

„I przeciwnie, znacznie mniejsze
Niźli tu kobiece usta,
Będą usta pięknych dziewic,
Które w dziale nam przypadną.

„Tak w radości i w rozkoszy
Przejdzie dla nas wieczność cała.
Na śpiewaniu: Halleluja!
Na śpiewaniu: Kyrielejson!”


Skończył gwardyan. I wnet mnichy
Pewne, że już światło wiary
Na niewierne serce spływa,
Raźno chrzestny sprzęt podają.

Ale wodowstrętne żydy
Otrząsają się ze zgrzytem,
A Reb Juda Nawarryjczyk,
Tak wywodzi swą replikę.

„Aby pod swój siew uprawić
Ducha mego twardą rolę,
Cały wóz gnojowy obelg
Wyrzuciłeś na to pole.

Każdy swoją ma metodę,
Do której jest nawykniony.
Ja nie gniewam się za twoją,
Owszem, dank składam z mej strony.

„Dogmat Trójcy — ten nie może
Do naszego przystać ducha,
Gdyż reguły trzech od młodu
Każdy z nas wykładu słucha.

„Że w jedynym twoim Bogu
Trzy znajdują się osoby,
To rozumiem. Sześć tysięcy
Było bogów dawnej doby.

„Ten, którego zwiesz Chrystusem,
Obcy mojej jest źrenicy.

Nie mam także przyjemności
Matki jego znać, dziewicy.

„Przykro mi, że dwa tysiące
Temu lat, czy coś bez mała,
Jakaś się tam nieprzyjemność
W Jeruzalem jemu stała.

„Czy to żydzi go zabili —
Dowieść dziś nie ma sposobu,
Skoro sam corpus delicti
Dnia trzeciego zniknął z grobu.

„A to, czy był spokrewniony
Z Bogiem naszym, to z waszeci
Przeproszeniem, wątpię, bowiem
Bóg nasz nigdy nie miał dzieci.

„Bóg nasz nigdy nie umierał
Jagnięciem na śmierć wydanem,
On ludzkości nie był nigdy
Filantropem, pelikanem.

„Bóg nasz, to nie Bóg miłości.
Gruchać — nie jest mu nałogiem.
On jest Bogiem piorunowym,
Twardej pomsty on jest Bogiem.

„Grom jego nieubłaganie
W pierś grzesznika karą bije,
A za winy ojców swoich
Późny wnuk w pokucie żyje.


Bóg nasz żyw jest! On w niebieskim
Gmachu swoim wolny gości,
I przed wieki i na wieki
W swojej trwa nieskończoności.

„Bóg nasz — On jest zdrowym Bogiem.
To nie myt jest, nie marzenie,
Blade, cienkie, jak opłatek,
Albo jak Kocytu cienie.

„Bóg nasz mocny jest. On w ręku
Dzierży księżyc, gwiazdy, słońce,
Trony drżą, padają ludy,
Kiedy ściągnie brwi grożące.

„Bóg nasz — wielki to jest Bóg!
Dawid śpiewa, że wielkości
Jego nikt nie zmierzy. Ziemia
Jest podnóżkiem jego nóg.

Bóg nasz kocha się w muzyce,
Lubi hymny, lutni dźwięki,
Ale, jak chrząkanie wieprzków,
Są mu wstrętne dzwonów jęki.

„Lewiatanem zwie się ryba,
Co nurtuje mórz głębiną,
Z nią to igra Pan i Bóg nasz,
Dnia każdego, przez godzinę.

Za wyjątkiem dziewiątego
Dnia, w miesiącu „Ab”, dnia, który

Widział upadek Syonu,
Bo w tym dniu jest zbyt ponury.

„Sto mil długi jest Lewiatan,
W płetwach zaś jest tak potężny,
Jak król Og; a ogon taki,
Jak cedr bywa niebosiężny.

„Lecz mięso ma delikatne,
Lepsze, niźli żółw z rosołu.
A w dniu wielkim zmartwychwstania
Pan do swego wezwie stołu

Cały lud swój, lud wybrany.
Przyjdą mędrcy, sprawiedliwi
I wyborną ową rybą
Każdy wówczas się pożywi.

„Część podana będzie z czosnkiem,
Z sosem białym, część na winie,
Z przyprawami, z rozynkami,
Jak się karp podaje ninie.

A po białym owym sosie
Rzodkiew w główkach pływa sobie...
Taka ryba, Frater Joze,
Smakowałaby i tobie.

A sos szary też wyborny,
Ma rozynków sporą dozę...
Ten niebiańskoby uraczył
Twój żołądek, Frater Joze!


„Co Bóg warzy, dobrze warzy.
A ot rada dla waćpana:
Namyśl się i daj obrzezać,
A skosztujesz Lewiatana”.

Tak uczony prawił Rabbi.
Łechce, kusi, jako może,
A rozkosznie mrucząc żydzi
Wyciągają już swe noże.

Aby jako tryumfatory
Wrogów swoich oskalpować,
I te „spolia opima”
Na zwycięstwa dowód schować.

Ale mnichy twardo stoją
Przy swych ojców świętej wierze
I żadnego obrzezańcem
Zostać, jakoś chęć nie bierze.

Więc po żydzie znów wziął słowo
Frater Joze nawróciciel,
I znów pełne kubły pomyj
Lał na głowę mu ten chrzciciel.

I znów Rabbi replikował
Z żarliwością wstrzymywaną,
I choć serce w nim kipiało,
Przecież nie wybuchnął pianą.

Powoływał się na „Misznę”,
Komentarze i traktaty.

Przywiódł też „Taumes-Jantofa”
Wielce poważne cytaty.

Lecz spotkała go odpowiedź
Tak bluźniercza, jak i wściekła,
Gdyż do wszystkich dyabłów mnich go
Wraz z „Jantofem” słał do piekła.

„No, więc dosyć już, o Boże!”
Wrzasnął Rabbi głosem sowy.
Cierpliwości mu już zbrakło
I szał buchnął mu do głowy.

„Taumus-Jontof” nic nie znaczy?
Cóż więc znaczy? Biada! Biada!
Ukarz panie, świętokradcę,
Niech pochłonie go zagłada!

„Bowiem „Taumus-Jontof,” Panie,
Toś Ty sam jest, wielki Boże!
A bluźnierca Taumesowy
Gromu Twego ujść nie może!

„Niech przepaści go pochłoną!
Jak Korego i Datana,
Co powstali przeciw Ciebie,
Przeciw Ciebie, swego Pana!

„Rzuć twój piorun najognistszy,
Na bluźniercze te warchoły!
Wszakże miałeś dość w Sodomie
I w Gomorze siarki, smoły!


„Uderz Panie, w tego mnicha,
Tak jak niegdyś w Faraona,
Kiedy naszych żydków rzesza
Uciekała objuczona.

„Sto tysięcy miał za sobą
Król ten jeźdźców i junaków,
Zbrojne stalne, jasne miecze,
Lotne strzały u sajdaków.

„Tyś wyciągnął rękę, Boże,
A te hufce niezliczone,
Z Faraonem, jak kocięta,
Morze połknęło Czerwone.

„Uderz, Panie, tego mnicha!
Niech wie szalbierz ten opasły,
Że pioruny w twojej dłoni
Nie zamokły, nie wygasły!

A ja Ciebie i Twą chwałę
Będę śpiewał, będę głosił,
I jak Miriam w bęben bijąc
W pląsach będę się unosił!”

Tutaj nagle wpadł mu w mowę
Mnich, okropnym gniewem wzdęty:
„Bogdaj ciebie Pan poraził,
Potępieńcze ty przeklęty!

„Niczem twoje mi pioruny,
Niczem twe piekielne działo,

Bom pożywał dzisiaj Chrysta
Utajone Krew i Ciało!

„Chrystus jest potrawą moją
Przedniejszą od Lewiatana
Z białym sosem, z czosnkiem, z rzodkwią,
Gotowanym przez szatana!

„Ach! Zamiast tu dysputować
Jakże chciałbym cię na stosie
Prażyć, razem z twą czeredą,
W wrzącej smoły czarnym sosie!”

I tak turniej ten o Boga
I o wiarę grzmiał na sali.
Lecz rycerze nadaremnie
I wrzeszczeli i sapali.

Już dwanaście godzin przeszło
Toczy się ten bój bez tamy,
Już publika się zmęczyła,
Już się silnie pocą damy.

Już i dwór się niecierpliwi,
Siaki taki w kącie ziewa,
Gdy do pięknej swej królowej
Król w te słowa się odzywa:

„Radbym słyszeć twoje zdanie.
Powiedz zatem, moja miła,
Czy za żydem, czy za mnichem
Raczej byś się oświadczyła?”


Donna Blanka patrzy pilnie,
Pilnie myśli, pilnie bada,
Paluszkami czoło ciśnie,
I tak wreszcie odpowiada:

„Kto ma racyę, mnich czy rabin,
Tego królu, nie wiem wcale!
Lecz po jednym i po drugim
Wartoby wykadzić salę”.







  1. Przypis własny Wikiźródeł W spisie treści widnieje tytuł „Na zjazd śpiewaków w Częstochowie“.
  2. Harmodios sprzysiężeniec, który w 814 r. przed Chrystusem zabił w Atenach tyrana Pizystrata Hipparcha.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.