Dawid Copperfield/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dawid Copperfield |
Wydawca | Książnica-Atlas |
Data wyd. | 1927 |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa |
Tłumacz | Cecylia Niewiadomska |
Tytuł orygin. | David Copperfield 1849-1850 |
Źródło | skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie trwało to jednakże długo. Wszystko jedno. Cóż tam było w tym kuferku? Trochę nędzy. Szkoda gwinei, ale — i tak postawię na swojem. Albo odnajdę babkę, albo zginę: nic mi nie pozostało innego.
Wstałem i zacząłem iść przed siebie szybko. Wiedziałem, iż byłem na drodze do Duwru, gdyż w ciągu dni ostatnich zbadałem tę sprawę, ale nie miałem jasnego pojęcia o długości podróży. Szedłem pośpiesznie, póki mi sił nie zabrakło, a wtedy prawie upadłem na ziemię.
Byłem głodny i wyczerpany, w kieszeni miałem tylko dwa półpensy, więc chyba umrę z głodu.
I widziałem się w wyobraźni umarłym, leżącym na drodze pod płotem.
Przeląkłem się tego obrazu i otworzyłem oczy. Nie chcę na drodze umrzeć. Można się przecież ratować.
W ostatnim roku nabyłem dużo doświadczenia i teraz przyszło mi na myśl, że mogę sprzedać kamizelkę, a za te pieniądze może się wyżywię przez drogę.
Zdjąłem ją natychmiast, zwinąłem i, trzymając w ręku, zacząłem się oglądać, czy nie zobaczę sklepu ze staremi rzeczami. Nie szukałem długo. Na progu lichej nory, zawieszonej używaną garderobą, siedział właściciel i palił fajeczkę.
Zbliżyłem się do niego.
— Może pan kupi moją kamizelkę — rzekłem, podając zawiniątko.
Cofnął się do sklepu, fajkę położył na półce, a ponieważ zmrok już zapadał, zapalił aż dwie świece i zaczął przy ich świetle bardzo uważnie przypatrywać się podanej części garderoby.
— Cóż chcesz za to? — zapytał wreszcie.
— Pan lepiej wie, ile warta — odpowiedziałem skromnie.
— To nie należy do mnie — odparł obojętnie — mów, ile żądasz.
— Osiemnaście pensów — odpowiedziałem po chwili wahania.
Zwinął kamizelkę i podawał mi ją, ruszając ramionami.
— Skrzywdziłbym żonę i dzieci, gdybym zapłacił za to więcej niż dziewięć pensów — zauważył.
Nie mogłem żądać przecie, aby krzywdził żonę i dzieci, więc pośpiesznie zgodziłem się na dziewięć pensów.
Spojrzał na mnie, wyjął z kieszeni pieniądze i podał mi je, mrucząc.
Życzyłem mu dobrej nocy i wyszedłem.
Kupiłem kawałek chleba i puściłem się w dalszą drogę. Przewidywałem, że po kamizelce będę musiał sprzedać i kurtkę, ale tymczasem była jeszcze na mnie, zapiąłem ją starannie na wszystkie guziki i zacząłem rozmyślać o noclegu.
Przedewszystkiem musiał być tani, potem niebardzo daleko, bo już się ściemniło na dobre, a nakoniec marzyłem, żeby się do czegoś przytulić.
Wtem przyszło mi do głowy, żeby dojść do Salem-House, gdzie tuż za płotem stał zawsze stóg siana. Zdawało mi się, że będę tam jakby u siebie, tak blisko chłopców, na miękkiem posłaniu, w miejscu dobrze mi znanem.
Ożywiony tą nadzieją, szedłem raźniej naprzód, chociaż byłem bardzo zmęczony i bałem się chwilami, że nie trafię. Rzeczywiście było już późno, gdy rozpoznałem dobrze mi znany budynek.
Przystanąłem tak mocno wzruszony, że na chwilę zapomniałem o zmęczeniu. Zwolna, bardzo zwolna obszedłem go dokoła, patrząc w czarne, zamknięte okna, które przypominały mi tak wiele. Każde prawie mówiło do mnie: czy pamiętasz? Tam spali chłopcy spokojnie, na łóżkach, a ja?...
Doszedłem do stogu i położyłem się wreszcie na sianie. Mimo zmęczenia usnąć nie mogłem odrazu i nigdy nie zapomnę uroczystego uczucia, jakiego tu doznałem tej pierwszej nocy bez dachu, samotny pośród ciemności i ciszy.
Na szczęście było ciepło. Widok pogodnego nieba i blade światło gwiazd działało na mnie uspokajająco. Usnąłem wreszcie i zbudziło mię dopiero słońce wraz z dzwonkiem szkolnym, który wzywał chłopców na śniadanie.
Wstałem pośpiesznie i poszedłem dalej. Nie chciałem, aby mię tutaj widziano.
Była niedziela. Jakaż niepodobna do wszystkich, które dotąd przeżyłem, zacząwszy od dzieciństwa, aż do tej ostatniej z pożegnalnym obiadem życzliwych mi ludzi. Przechodziłem koło kościoła i przystanąłem na chwilę pod murem. Wejść do środka nie mogłem, powalany błotem, zakurzony, niemyty, brudny.
Lepiej nie myśleć o tem, a iść, iść naprzód, póki nie stanę u celu.
Uszedłem dnia tego blisko trzydzieści kilometrów, więc byłem porządnie zmęczony wieczorem; przy drodze widziałem otwarte zajazdy, lecz nie miałem odwagi wstąpić. Bałem się wydatku i włóczęgów, których spotykałem na drodze, a w oberżach było ich pełno. Myślę nawet, że ten ostatni strach był większy. Skierowałem się więc ku Chatham, podpełzłem cicho ku zielonej ścianie, osłaniającej twierdzę, i położyłem się w cieniu armaty na miękkiej i wilgotnej trawie. O kilka kroków żołnierz z bronią na ramieniu chodził tam i napowrót, nie domyślając się mej obecności, a ja pod jego strażą czułem się taki bezpieczny, że zasnąłem spokojnie i bez ciężkich myśli.
Odgłos bębna zbudził mię wcześnie. Czułem chłód i nogi bolały mię bardzo, zrozumiałem, że niewiele dzisiaj przejdę drogi. Byłem głodny. Trzeba było pomyśleć o sprzedaży kurtki.
Z tym zamiarem, znalazłszy się wreszcie na drodze, rozgrzany ruchem i porannem słońcem, zdjąłem żakiet i zacząłem iść w koszuli, szukając sklepu, gdzie mógłbym załatwić interes.
Było ich niemało, lecz zdawały mi się zbyt wspaniałe, i nie śmiałem wejść do żadnego z moją kurtką. Skręciłem w boczną uliczkę, gdzie sklepiki były o wiele nędzniejsze, i tu wreszcie wybrałem najskromniejszą dziurę, ponieważ w oknie widniały nielepsze od mojego ubrania.
Zszedłem po kilku schodkach do ciasnego, ciemnego sklepu i przestraszyłem się nagle, ujrzawszy przed sobą bardzo brzydkiego starca w brudnym, flanelowym kaftanie, z zapuchłemi oczami i zarośniętą twarzą, od którego zdaleka poczułem zapach wódki.
— Czego chcesz! — krzyknął stary jakimś ochrypłym głosem. — O moja głowo, o moje ręce nieszczęśliwe! Czego chcesz? Grr! Grr!
Byłem tak przestraszony, że wolałbym uciec, ale stary pochwycił mię mocno za włosy i znów zaczął tym samym dziwnym głosem.
— Czego chcesz? Moje oczy! Moja głowa! Moje ręce! Grr! Grr!
Zapuchnięte, czerwone oczy błysnęły mu groźnie, miałem takie wrażenie, jak mysz w pazurach kota.
— Chciałem... Może pan kupi mój żakiet — wyjąkałem nakoniec drżącym głosem.
— Pokaż! — zawołał stary. — Och, oczy, moje oczy! Pokaż! O ręce, moje biedne ręce! Grr! Grr!
Puścił moje włosy, włożył okulary, i trzymając kurtkę jakiemiś szponami, podobnemi do szponów ptaka, zaczął znowu.
— Ile chcesz za ten łachman? Grr! Grr! Moje oczy! Ile chcesz za ten łachman?
— Pół korony — odważyłem się powiedzieć.
— Pół korony! O gardło moje! Moje płuca! O nieszczęśliwe oczy! Osiemnaście pensów. Grr! Grr!
Niepodobna opisać, z jakim wyrazem twarzy wydawał zawsze ten ostatni charkot. Zdawało się, że oczy wyskoczą mu z głowy, że się rzuci jak tygrys na ofiarę.
— Dobrze — odpowiedziałem, byle prędzej skończyć. — Daj pan osiemnaście pensów.
— O moje płuca! — krzyknął, rzucając kurtkę na wysoką półkę. — O moje ręce! Nogi! Moje oczy! Wynoś mi się ze sklepu, nie żądaj pieniędzy, bierz co wzamian i zmykaj, pókiś cały!
Nigdy w życiu tak się nie bałem, jak wtedy. Drżałem na całem ciele, ale nie mogłem odejść. Zacząłem mówić z płaczem, że potrzebuję pieniędzy, żeby mi zapłacił, albo oddał kurtkę. On powtarzał swoje i chciał mi dać wzamian stary kapelusz, jakiś flet zepsuty, skrzypce bez strun i smyczka.
Płacząc głośno, usiadłem na progu sklepu od ulicy i powiedziałem, że się stąd nie ruszę, póki mi nie odda pieniędzy.
I siedziałem dzień cały, do wieczora. Okropny dzień bez chleba i bez kropli wody, słuchając nieprzytomnych wykrzykników pijanego czy obłąkanego człowieka.
Znany on był widocznie na całej ulicy, gdyż chłopcy, przebiegając koło sklepu, drażnili go żartami i pytali, ile mu djabeł zapłacił za duszę? czy wypłacił wszystkie pieniądze odrazu? czy odwiedza go codzień? ile mu jeszcze winien? i t. d. Doprowadzony do wściekłości handlarz rzucał się ku nim z nożem, chłopcy pierzchali wśród krzyków i śmiechu, a ja przytulałem się mocniej do ściany i nie ruszałem się z miejsca. Czasem zwracałem się do niego z prośbą, ażeby mi zapłacił, czasem wybuchałem płaczem.
Już dobrze po południu rzucił mi dwa pensy i rozkazał iść precz natychmiast.
Schowałem monetę i czekałem znowu.
Po godzinie dał mi pół pensa, zachęcając groźbami do ucieczki.
— O moje oczy! O moje płuca, gardło, ręce, nogi! — wykrzykiwał bez końca. — Czy sobie pójdziesz wreszcie za dwa pensy?
— Nie mogę, umarłbym z głodu.
— O moje uszy, oczy, gardło, ręce! Masz trzy pensy i wynoś się do djabła!
— Nie mogę, panie, odejść bez pieniędzy. Poszedłbym dawno, żebym mógł się bez nich obejść.
— Grr! Grr! — i znów to samo.
Rzucał mi po półpensa i po pensie, wreszcie przed zachodem słońca ofiarował aż cztery pensy, żebym sobie poszedł natychmiast.
Byłem tak osłabiony i głodny, że zgodziłem się na to. Rzucił mi pieniądz, powlokłem się bezsilny do najbliższego sklepu, zjadłem kawałek chleba, napiłem się mleka i pokrzepiony jeszcze przed nocą uszedłem około dziesięciu kilometrów drogi.
Spałem znów w stogu siana, wymoczywszy przedtem nogi w strumieniu i owinąwszy je, jak tylko mogłem, świeżemi i chłodnemi liśćmi. Zbudziłem się wypoczęty, zjadłem kawałek chleba, który miałem z sobą i ruszyłem w dalszą drogę.
Dnia tego szedłem między chmielnikami i sadami owocowemi, gdzie na drzewach ciemniały śliwki i złociły się jabłka. Jakąż rozkoszą dla mnie byłby taki owoc soczysty. Nie mogłem o tem marzyć, lecz patrzyłem na nie z wielką przyjemnością i układałem sobie, że będę spał dzisiaj w chmielniku, pośród wysokich tyczek, obwieszonych zielonemi zwojami pięknych liści i jasnemi gronami nasienia.
Po drodze spotykałem więcej niż zwykle włóczęgów, oglądali się za mną, zaczepiali i wołali na mnie, a kiedy uciekałem, rzucali kamieniami.
Jeden szedł z żoną o podbitem oku, która niosła na ręku małe dziecko. Spojrzał na mnie zpodełba i krzyknął głośno, abym się zatrzymał. Chciałem uciec, ale nie miałem odwagi.
— Chodź tu, kiedy wołają! — powtórzył tak groźnie, że mimowolnie prawie zbliżyłem się do nich.
— Dokąd idziesz? — zapytał, chwytając mię za koszulę.
— Idę do Duwru, panie.
— A skąd idziesz? — nastawał, trzymając mię mocno.
— Z Londynu, panie.
— Złodziej?
— Nie, panie — broniłem się prawie ze łzami.
— Tylko nie kłam, a daj na piwo, bo źle z tobą będzie.
Już chciałem oddać mu resztę pieniędzy, gdy spojrzałem na stojącą nieco poza nim kobietę, która wyraźnie potrząsnęła głową i bez głosu ustami wymówiła: „Nie“.
— Nic nie mam, panie — szepnąłem, drżąc ze strachu i błagalnie patrząc na niego. — Jestem biedny.
— Jestem biedny! — przedrzeźniał. — I dlatego ukradłeś chustkę mego brata.
To mówiąc, zerwał mi z szyi chusteczkę i rzucił za siebie kobiecie.
Ona wzięła to niby za żart i wybuchnęła śmiechem, odrzucając mi chustkę i wymawiając bez głosu: „Uciekaj!“
Ale w tej samej chwili włóczęga wyrwał mi chustkę, odepchnąwszy mnie jak piórko w przeciwną stronę drogi, okręcił ją sobie na szyi i zaciśniętą pięścią uderzył kobietę. Widziałem, że upadła. Uciekając dalej, obejrzałem się jeszcze i widziałem znowu, że siedziała na drodze i ocierała twarz, zapewne z krwi.
To zdarzenie przeraziło mię do tego stopnia, że uciekałem i kryłem się na widok zbliżających się ludzi, a ponieważ powtarzało się to bardzo często, zajmowało mi wiele czasu i przedłużało podróż.
Spałem tej nocy w zielonym chmielniku i śniła mi się mama, taka wesoła i śliczna, jak była w najdawniejszych czasach. Obudziłem się pod tem wrażeniem i widziałem mamę przy sobie tak wyraźnie, jakby szła ze mną. Myślałem ciągle o niej i czułem prawie jej obecność, a to mię pokrzepiało i dodawało odwagi. Tak mi z tem było dobrze, iż miałem ją ciągle przy sobie, jakby zaklętą mojem gorącem pragnieniem, i dopiero kiedy znalazłem się w Duwrze, szóstego dnia podróży, nagle mię opuściła, rozwiała się w nicość, niby lekka chmurka przed słońcem. Może dlatego, że zacząłem teraz myśleć z większą uwagą o odszukaniu babki.
Usiadłem pod murem na kamiennym bruku i posiliłem się kawałkiem chleba, ostatnim, jaki miałem. Namyśliłem się przytem, że należy zapytać o babkę rybaków i przewoźników na wybrzeżu. Tam więc zwróciłem pierwsze kroki.
Lecz rybacy i przewoźnicy odpowiadali mi tylko żartami: widzieli, jak na miotle leciała do Francji, lub siedzi na księżycu, bo tam starych bab brakuje i t. p. Dorożkarze, do których się zwróciłem, odpowiadali także śmiechem i grubiaństwem; w sklepach, nie czekając na moje pytanie, machali ręką ku drzwiom ze słowami: „Pan Bóg opatrzy!“ Zrozpaczony, usiadłem znowu na ulicy, zwątpiłem już o wszystkiem, nie widząc sposobu odnalezienia babki, a będąc spragniony i głodny. Siły mię opuszczały, czułem, że chyba umrę tutaj.
Gdy odpocząłem, znowu próbowałem szczęścia, ale zawsze napróżno, nikt nic nie wiedział i śmiano się ze mnie, lub podejrzewano mię o złe zamiary.
Dzień był gorący i słońce paliło, odbierając mi resztę siły. Usiadłem przy zbiegu dwóch ulic i znużonym wzrokiem patrzyłem przed siebie. Przejeżdżała kareta, z której wypadła derka. Zerwałem się i podbiegłem, aby ją podać woźnicy. Miał twarz uczciwą i dosyć łagodną, więc ośmieliłem się znowu zapytać, czy nie wie, gdzie mieszka miss Trotwood.
— Trotwood? — powtórzył. — Czekaj. Słyszałem to imię. Stara pani?
— Tak, stara — potwierdziłem.
— Sucha? Sztywna? — mówił, prostując się także na koźle.
— Tak, tak, z pewnością ona.
— Nosi woreczek czarny aksamitny ze złotemi kółkami?
Skinąłem tylko głową na znak potwierdzenia. Nie widziałem nigdy w życiu babki Betsy, więc nie mogłem odgadnąć, czy tak wyglądała, lecz mogła to być ona i nie chciałem stracić tej niteczki.
— W takim razie słuchajże. Idź na prawo, w tę stronę — i wskazał mi szereg pagórków. — Tam znajdziesz kilka domków na wybrzeżu, myślę, że i ona tam mieszka, a zresztą łatwo się dopytasz. A to weź, bo zdaje mi się, że zjadłbyś co przedtem.
Dał mi pensa, którego przyjąłem z wdzięcznością i czemprędzej kupiłem sobie chleba.
Posiliwszy się, poszedłem we wskazanym kierunku. Zdawało mi się blisko, a szedłem dość długo, jakby cel pożądany uciekał przede mną. Wreszcie ujrzałem pierwszy domek tuż przed sobą i w nim zaraz niewielki sklepik.
Wszedłem. Za ladą wysoki mężczyzna ważył ryż dla dziewczyny, która stała z koszykiem ręku.
— Przepraszam pana — zacząłem nieśmiało — czy nie mógłby mi pan powiedzieć, gdzie tu mieszka miss Trotwood?
— Moja pani? — odwróciła się do mnie dziewczyna. — A czego to chcesz od niej?
— Chciałbym z nią pomówić.
— Prosić o jałmużnę?
— Nie — odparłem z wahaniem, gdyż przyszło mi na myśl, że właściwie było to coś podobnego, więc milczałem.
Dziewczyna spojrzała na mnie raz i drugi, zabrała ryż do koszyczka i oświadczyła, że mogę iść za nią, jeżeli się chcę zobaczyć z miss Trotwood.
Powlokłem się więc za nią, ale tak wzruszony i wyczerpany razem, że nogi literalnie uginały się pode mną.
Wkrótce stanęliśmy przed niewielkim domkiem, który patrzył na drogę jasnemi oknami, białe firanki, kwiaty, ogródek przed domem, ogrodzony starannie sztachetkami, sprawiały nadzwyczaj przyjemne wrażenie. Za ogródkiem dokoła domu rozścielała się świeża i kwiecista łąka, pokryta bujną trawą.
— To dom miss Trotwood — odezwała się dziewczyna. — Nic więcej zrobić dla ciebie nie mogę.
I pośpiesznie weszła do sieni, jakby się bała odpowiedzialności za sprowadzenie mię tutaj.
Stanąłem przed furtką i patrzyłem w okno, przez które poza kwiatami widziałem mały stolik i fotel z zielonem obiciem. Zapewne tutaj babka siadała z robotą.
Zobaczę ją za chwilę, ale jak wyglądam? Trzewiki popękane, prawie bez podeszew, z otwartemi nosami, właściwie straciły już formę obuwia. Kapelusz, w którym spałem, połamany, brudny. Koszula i spodnie kurzem i błotem pokryte, tu i ówdzie rozdarte, czyniły mię podobnym do stracha na wróble. Włosy nieczesane od wyjścia z Londynu, twarz, szyja, ręce brudne i rozczerwienione, jak dojrzałe porzeczki, od wiatru i słońca — oto w jakiej postaci miałem się przedstawić babce. Pomyślawszy o tem, znowu straciłem odwagę.
W oknie pokoju babki nie widać nikogo, widocznie jej tam niema. Jakoś mimowoli podniosłem oczy wyżej i ujrzałem na pierwszem piętrze siwą głowę gentlemana o twarzy uśmiechniętej i wesołej, który mrugnął na mnie i skinął kilkakrotnie głową, zaśmiał się, jakgdyby spłatał komu figla, i nagle zniknął z okna.
To zmieszało mię jeszcze bardziej. Nie wiedziałem, co począć, gdy spostrzegłem wychodzącą do ogrodu wysoką lady z woalem, zarzuconym na kapelusz, aksamitnym woreczkiem w jednej ręce i z dużym nożem ogrodniczym w drugiej. Przechodząc koło furtki, Spojrzała na mnie obojętnie i wskazała ręką, abym sobie poszedł.
— Nie potrzeba tu chłopców — powiedziała.
Nie spuszczałem z niej oczu, serce biło mi jak młotem, gardło ścisnęło się jakoś boleśnie, usta drżały, niezdolne wymówić wyrazu.
Sztywnym krokiem zbliżyła się do jednej grządki i pochyliła nad nią, widocznie z zamiarem obcięcia czegoś nożem ogrodniczym. Fala odwagi popchnęła mię naprzód, wszedłem do ogródka i stanąłem przy niej.
Nie zwróciła na mnie uwagi, więc lekko dotknąłem jej ręki.
— Przepraszam panią — wybełkotałem nieśmiało.
Drgnęła i odwróciła się ku mnie.
— Przepraszam, ciociu, babciu — plątało mi się na języku.
— Co? — zawołała miss Betsy z wyrazem najwyższego zdumienia.
— Ja jestem babci wnukiem, jestem Dawid Copperfield.
— Wielki Boże! — wyrzekła babka i z wielkiego wzruszenia usiadła na ziemi.
— Jestem Dawid Copperfield — powtórzyłem — z Blunderstone, z Suffolk. Mama umarła i byłem bardzo nieszczęśliwy. Ojczym kazał mi myć butelki w swoim „interesie“, i niczego się nie uczyłem. Więc uciekłem. Skradli mi wszystkie rzeczy, szedłem z Londynu piechotą, spałem pod gołem niebem.
Nagle litość nad sobą wezbrała we mnie takim żalem, że wybuchnąłem łkaniem i tylko wyciągnąłem ku niej obie ręce, jako świadectwo tego, co wycierpiałem w drodze. Płakałem przytem strasznie, wszystkie łzy, nagromadzone gdzieś pod sercem, wstrząsały mną, wylewając się z bolesnym szlochem.
Babka, siedząc na ścieżce, patrzyła na mnie z wyrazem zdumienia, dopóki nie zacząłem płakać. Wtedy podniosła się szybko, wzięła mię za ramię i wprowadziła do pokoju. Tu otworzyła szafę i, drżącemi rękami biorąc jedną po drugiej filiżanki, dała mi się napić najpierw czegoś kwaśnego, potem jakiegoś sosu jakby z winem, a nakoniec mleka.
Piłem, szczękając o szklankę zębami, niezdolny zapanować nad spazmatycznym płaczem. Więc położyła mię na sofie, podsunęła jakiś miękki szal pod głowę, a chustkę do nosa pod nogi, żebym nie zawalał pokrycia, i powtarzając głośno: — Wielki Boże! — usiadła na fotelu przy stoliku tak, że nie mogłem jej widzieć.
Uspokajałem się jednak powoli.
Miss Betsy zadzwoniła.
We drzwiach stanęła znana mi służąca i ze zdziwieniem spojrzała na sofę. Babka z czołem zmarszczonem i rękami, założonemi na plecy, chodziła po pokoju.
— Poproś pana Dicka — rozkazała krótko.
Wkrótce z przeciwnej strony zjawił się gentleman, który dawał mi znaki z okna pierwszego piętra.
— Panie Dicku — poważnie przemówiła babka — porzuć głupstwa i bądź człowiekiem rozsądnym. Wiem, że masz rozum, i dlatego cię wezwałam.
Pan Dick przybrał natychmiast minę uroczystą, lecz spojrzał na mnie bokiem, jakby mi chciał dać poznać, abym się nie przyznawał do tego, co widziałem przez
okno.
— Panie Dicku — zaczęła znowu ciotka — słyszałeś tyle razy o moim siostrzeńcu, Dawidzie Copperfieldzie, wszak pamiętasz?
— Dawidzie Copperfieldzie — powtórzył pan Dick z przekonaniem.
— To syn jego — mówiła babka. — Podobny do ojca, o ile tylko może być podobny, będąc jednocześnie podobny do matki.
— Do matki — powtórzył pan Dick zadowolony.
— A teraz — rzekła babka — jako człowiek rozsądny, powiedz mi, panie Dicku, co z nim zrobić? Uważaj: co z nim zrobić?
— Co z nim zrobić? — powtórzył pan Dick, marszcząc czoło i patrząc na mnie niezdecydowanym wzrokiem. — Jabym, jabym go umył — rzekł nareszcie.
— Otóż to! — zawołała babka uradowana. — Żaneto, kąpiel. Pan Dick rozkazał. Słyszałaś?
Słuchając tej rozmowy, uspokajałem się potrochu, do czego pomagała mi ciekawość. Leżąc wygodnie, pokrzepiony mlekiem, którego smak wyborny czułem w ustach, z niewymowną rozkoszą patrzyłem na ten czysty pokój, w którym najmniejszy drobiazg świadczył o wyszukanym porządku. Białe firanki, kwiaty, piękne sprzęty, czyste, świeże powietrze, płynące od morza, pieściły wszystkie zmysły. Na tem tle rysowała się wysoka, sztywna, lecz piękna postać ciotki czy tam babki, z gładko uczesanemi siwemi włosami, w ciemnej sukni z woreczkiem nieodstępnym w ręku, chodząca po pokoju krokiem energicznym i rzucająca na mnie szybkie i stanowcze, ale jakieś dobre spojrzenia. Dalej pan Dick, figlarnie uśmiechnięty, z twarzą rumianą i spojrzeniem dziecka, pomimo siwych włosów przypominający mi kolegów ze szkoły pana Creakle. Wreszcie Żaneta, młoda i ładna dziewczyna, tak czyściutko ubrana, jak pan Dick, babka i wszystko w tym domu.
Odetchnąłem głęboko z uczuciem rozkoszy. Żaneta już zamknęła drzwi za sobą, aby wypełnić rozkaz i przygotować mi kąpiel, kiedy rozległ się nagle pełen oburzenia, donośny głos miss Betsy.
— Żaneta! Osły!
Na ten krzyk zadudniało gwałtownie po schodach i koło okna mignęła Żaneta, biegnąc tak szybko, jakby dom stał już w płomieniach. Za nią wybiegła babka. Podniosłem się i przez okno zobaczyłem dziwaczną scenę. Żaneta trzymała za uzdę dwa osły, na których siedziały jakieś młode damy, a babka uganiała się za trzecim, na którym jakiś chłopiec deptał „świętą“ łączkę.
I nie wiem do tej pory, czy łąka przed domem była własnością babki, czy tylko uważała ją za swoją, dość, że wojna o przejazd po zielonym kobiercu przed jej domem stanowiła bezustanne urozmaicenie cichego życia w tym domku. I nie było czynności, zajęcia lub pracy, od którejby nie odrywali się wszyscy na okrzyk miss Betsy: — Osły! — Zdaje mi się, że chłopcy, mający do wynajęcia te zwierzęta, robili sobie poprostu uciechę z namiętności mojej babki w tym kierunku i umyślnie prowadzili tędy przyjeżdżających. I teraz właśnie odbywała się najgorsza utarczka z chłopcem. Miss Betsy usiłowała dosięgnąć go długą laską, a on umykał zręcznie i śmiał się z jej zamiarów.
Kąpiel była dla mnie ogromną rozkoszą. Potem babka z Żanetą ubrały mię w koszulę i spodnie pana Dicka, owinęły kilku szalami, napoiły gorącem mlekiem z przewyborną bułką i położyły na sofie. Byłem tak osłabiony, że zaledwie włóczyłem nogi, to też z miłem uczuciem ciepła i spokoju zasnąłem prawie natychmiast.
Kiedy się obudziłem, był już wieczór. Miss Betsy i pan Dick siedzieli przy herbacie i rozmawiali, a właściwie babka mówiła, a pan Dick odpowiadał na pytania. Poruszyłem się i w tej chwili oboje zwrócili się do mnie. Miss Betsy zadzwoniła na Żanetę, która przyniosła mi pieczone kurczę i doskonały pudding. Siedziałem obok babki i jadłem niezgrabnie, bo ręce miałem drżące, jakby przetrącone, ale nie gniewała się na mnie. Podano mi herbatę i kawałek ciasta, a jednocześnie babka zażądała, abym jej opowiedział swą historję, i sama przez odpowiednie pytania kierowała opowiadaniem.
Byłem znowu zmęczony tą rozmową i przymykałem oczy, zdawało mi się, że pan Dick robi to samo i tak samo musi być śpiący, ale babka siedziała z nachmurzonem czołem i myślała nad czemś głęboko.
— Nie rozumiem — odezwała się nakoniec — poco ta kobieta, mając takie dziecko, wyszła powtórnie zamąż? Co myślisz o tem, panie Dicku?
Pan Dick spojrzał bystro, jakby skupiał myśli, i odpowiedział po chwili milczenia.
— Może się zakochała w tym drugim swoim mężu?
— Głupstwa pleciesz, panie Dicku — przerwała mu babka. — Rozmawiamy poważnie i powinieneś myśleć. Zastanów się tylko, pocoby się miała zakochać?
Pan Dick już nie umiał na to odpowiedzieć, zmieszany jej surowem napomnieniem, gdy wtem rozległ się znowu okrzyk: — Osły! — i wybuchła nowa wojna.
Po skończonej walce babka wróciła z panem Dickiem do pokoju i zastała mię na tem samem krześle drzemiącego.
— Uważaj, panie Dicku, na to dziecko — przemówiła — i powiedz mi, jak myślisz, co ja mam z niem zrobić?
— Syn Dawida Copperfielda — odpowiedział pan Dick z pewną dumą. — Wiem. Jabym teraz... jabym go położył do łóżka.
— Żaneto! — zawołała babka tonem zadowolenia. — Pan Dick ma zawsze słuszność. Czy łóżko dla dziecka gotowe?
Żaneta wzięła świecę i skinęła na mnie. Babka poszła za mną i w takiej asyście znalazłem się wkrótce w maleńkim i czyściutkim pokoiku na piętrze z prześlicznym widokiem na morze i płynący po niebie srebrny księżyc.
Pocałowałem babkę w rękę na dobranoc, a ona pogłaskała mię po głowie i obiedwie z Żanetą wyszły. Usłyszałem, że klucz w zamku się obrócił, zostałem więc zamknięty jak w więzieniu.
Lecz nie przeląkłem się ani zdziwiłem. Babka nie znała mię przecież i mogła się obawiać, że ucieknę znowu — wolała być zatem ostrożną.
Ukląkłem i zmówiłem gorącą modlitwę, potem wzruszony pięknością tej nocy, usiadłem w oknie i z niewysłowioną rozkoszą patrzyłem na spokojne, ciemne fale i jasne, pogodne niebo. Ogarniało mię słodkie i uroczyste uczucie, jakgdybym był w kościele podczas nabożeństwa — zdawało mi się, że między gwiazdami widzę patrzące na mnie oczy mamy i jej rozwiewną postać z błękitu i srebra.
Zalany łzami położyłem się wreszcie do łóżka, przytuliłem do śnieżnej czystości pościeli i usypiając, modliłem się jeszcze, abym już nigdy nie był człowiekiem bezdomnym i nigdy nie zapominał o bezdomnych.