<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dno nędzy
Pochodzenie Brzask
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Kutujachsyt wróciła natychmiast do jurty, położyła się i więcej nie wstała. Umarła w parę dni potem. Byterchaj została sama. Strach już jej nie opuszczał. Miała pod ręką zapasy żywności, ale bała się drzwi otworzyć. Żyła myszami, głogiem, korzonkami, jakie mogła uzbierać w pobliżu. Chudła, bladła, coraz bardziej traciła siły, większość dnia wolnego od łapania zwierząt, zbierania jagód, spędzała siedząc w jurcie, choć zaduch rozkładającego się ciała Kutujachsyt zatruwał powietrze. Wreszcie los zesłał jej oswobodziciela. Dostrzegła go pewnego wieczora, gdy wracała z wiaderkiem wody. Był to zwierz bury, czarny i duży jak Łysucha. Dziewczynka aż drgnęła z radości, gdyż z początku wydało jej się, że to istotnie Łysucha, że nic nie było, że zaraz wyjdą i Anka i Grzegorz. Lecz gość miał kosmatą, trójkątną mordę, ogromne pazury, a nie miał rogów i ogona. Dostrzegłszy ją zatrzymał się i przysiadł, a potem zaczął tylną nogą skrobać sobie za uchem. Byterchaj wpadła pospiesznie do jurty, drzwi za sobą zatrzasnęła i ciekawie patrzyła przez okienko, co dalej będzie. Zwierz na trzask drzwi strwożył się, podniósł na zadnie łapy i obejrzał wokoło. Było cicho, ciemnawo, tylko jezioro czerwone od łuny wieczornej pluskało w oddali, więc uspokoił się, podszedł do zgliszcza, trącił pyskiem zsiniałą głowę Mergeń i zaczął szarpać ciało. Całą noc prawie hałasował, ruszał i przetaczał bale.
Nad ranem Byterchaj już nie widziała trupów, lecz białe kości i krwawe szczątki rozrzucone wśród węgli... Niedźwiedź opodal spał, wetknąwszy mordę między łapy... Dwa dni ucztował przed drzwiami jurty. Ostatniej nocy miał nawet przeszkodę, walczył z jakiemiś zwierzętami i ryczał gniewnie. Lecz nie odszedł. Nad ranem znowu dziewczynka Spostrzegła go na zwykłem miejscu, śpiącego na słońcu... Pragnienie i głód strasznie męczyły ją, lecz wyjść nie śmiała... Usiadła w kąciku, umierająca prawie i marzyła o tych lasach zielonych, o tych ziemiach nad wielkiem jeziorem, gdzie mieszkają szczęśliwi ludzie, gdzie swobodnie biegają dzieci i cielęta... Ocucił ją szmer w oknie. Ogromna kosmata morda i zbrojna w pazury łapa, wsunęły się prawie jednocześnie, lecz otwór był za mały... Zwierz łypnął ślepiami i cofnął się... Nie dał jednak za wygraną... Słyszała jak chodził dokoła jurty i kłapał po trawach. Wreszcie skoczył niezgrabnie na dach, który zatrzeszczał pod jego ciężarem... Drapanie, szmer zlatującej ziemi, wreszcie ruch dyli pułapu wskazywały, że kopie... Po niejakim czasie okrąglaki rozsunęły się i zwaliły z wielkim hałasem i w jasnym otworze ukazała się głowa z krwawemi ślepiami.
Zwierz zajrzał i spuścił się tyłem do wnętrza. Tu stanął, otrząsnął się z kurzu, wyciągnął nos, zawęszył i poszedł wprost do łoża Kutujachsyt... Ale... po drodze spojrzenie jego spotkało się z błyszczącemi jak karbunkuł oczami Byterchaj...
Zerwał się na tylne łapy, zacharczał i dysząc coraz wścieklej, plwając i kłapiąc zębami, szedł ku niej najeżony, straszny... Dziewczynka nie ruszała się, nie krzyczała i nawet nie wydala jęku, gdy chude jej ciałko przycisnął łapą do ławy...

Śniegi zasypały zamarzłe jeziora, rzadkie lasy i ubogą ziemię. Potężny mróz skuł wszystko na twardy kryształ.
Gmina dowiedziawszy się od myśliwców, że nie widać dymów z jurty trędowatych, posłała umyślnego, aby się przekonać, czy istotnie Bóg zdjął z niej »przekleństwo«. Jakut długo krzyczał bez skutku, wreszcie dzidą drzwi podważył... Dostrzegł wyłamany dach i domyślił się.
— »Niedźwiedź«! — mruknął.
Z tem wrócił do księcia... Wtedy zebranie uchwaliło posłać pieniądze do miasteczka na zakupienie żałobnej mszy, a jurtę spalić.
Nowy posłaniec przeżegnawszy się pobożnie podłożył wiązkę zapalonego chrustu pod zrąb starego, przesiąkłego jadem budynku... Stanął opodal i czekał, aż chmury dymu wyrwawszy się na zewnątrz, upewniły go, że ogień dobrze się zajął. Wtedy wrócił do swoich.
Na miejscu pozostały tylko dwa place popiołu i trochę kości. Cała ta okolica, jak daleko sięgały wędrówki trędowatych, została na długo pustą i nieodwiedzaną... Nikt nie śmiał zrywać tu jagód, łapać ryby, ścigać kryjącej się zwierzyny...
Ale śniedź życia nie wyrwana z korzeniem, nie zniszczona w zarodku przez śmierć poprzednich ofiar, znowu wykwitnie gdzieś na ciałach ludzkich i znowu zaludnią się i zajęczą wyklęte, pustynie.

Warszawa 24 sierpnia 1899.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.