<<< Dane tekstu >>>
Autor Kajetan Abgarowicz
Tytuł Do celu
Podtytuł Obrazek z życia Rusinów galicyjskich
Pochodzenie Rusini
Wydawca Księgarnia Spółki Wydawniczej Polskiej
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia „Czasu”
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Burza srożyła się szalona.
Wiatr huczał i świstał, szarpiąc w kawały słomiane dachy chacin przytulonych do stoku góry, wyrwane snopki niósł z wściekłością hen ponad wsią, w pole, łamał, z korzeniami wyrywał drzewiny owocowe, rosnące przy chatkach.
Iwan szedł pospiesznie, nie zwracał uwagi ani na burzę w przyrodzie, ani na zniszczenie, jakie w około szerzyła. W nim szalała burza straszniejsza i sroższe zniszczenie sprawiała. Szarpała ona i rwała w kawały węzły, które duszę jego ze światem wiązały; obalała, niszczyła podstawy, podwaliny, na których niebaczny gmach życia zbudował.
Wiatr zerwał mu z głowy kapelusz, nie spostrzegł nawet tego. Szedł z rozwianym włosem, z bladem obliczem. Zdawało mu się, że czuje ból okrutny w każdym nerwie. Jakiś szał zimny, sceptyczny opanowywać go zaczynał. Śmiał się tylko dziwnym, obłąkanym prawie śmiechem.
— Apostoł... apostoł... — powtarzał zcicha, śmiejąc się szydersko. — Apostołem jam pragnął być, tłumy za sobą pociągać... na nowe szlaki naród cały prowadzić... A jednej dziewczyny nie zdołałem sobie zjednać... słowem natchnionem zaczarować... Apostoł!... apostoł...
Zszedł na dół, tam jedna droga wiodła do dworu, druga w las. Na rozdrożu stanął, namyślając się. Po chwili skierował się do lasu.
— Po co tam pójdę? — myślał — Co tam będę robił? Pójdę, by ludzie się ze mnie śmiali, lokaje urągali. Co tam będę robił?
I szedł wprost przed siebie. Już jest pomiędzy pierwszemi drzewami. Wchodzi pomiędzy coraz gęściejsze. W około niego wznoszą się, pną się w niebo dęby-starce, dęby-olbrzymy, kilka pokoleń ludzkich pamiętać mogące.
Wiatru już nie czuje, bezsilnym on pośród tych bohaterów świata roślinnego. Choćby najstraszliwszy — to złamie, wyrwie z korzeniami jednego, dwa olbrzymy, na skraju rosnące, ale odbije się ubezwładniony, zawstydzony od muru omszałych, starych pni. Tylko wierzchołki szumią i gną się. Tylko drobne gałązki zlatują odłamane, fruwając w powietrzu zielenią liści.
On przechodził pomiędzy tymi milczącemi, dumnemi olbrzymami i czuł w tej chwili całą swą małość, swą nicość. Każdy z tych dębów martwych, duszy pozbawionych, jest użyteczniejszy niż on, ma swe przeznaczenie w życiu przyrody, a nawet ludziom więcej korzyści przyniesie.
Im głębiej zapuszczał się w las, tem większy spokój panuje tu obok niego na dole; tem straszniejszy szum, tem groźniejszy huk ponad nim... i aż tam... tam bardzo wysoko — w chmurach.
Nagle blask jakiś, nieznany dotąd jego oczom, oślepił go zupełnie, a huk straszliwy zagłuszył go całkiem. Siłą jakąś niewidzialną rzucony, padł pomiędzy plebs roślinny, krzewiący się pokornie w cieniu olbrzymów. Tuż obok niego zwalił się potężny konar dębu i omal, że nie przygniótł go swoim ciężarem. To piorun przyszedł pobratymcy huraganowi w pomoc i rozłupał najwznioślejszego, najzuchwalszego z olbrzymów.
Niedługo leżał Iwan ogłuszony. Nawet grom nie zdołał uspokoić jego boleści. Jemu się zdawało, że tylko wraz z życiem pozbyć się jej potrafi. Wstał zdrów, nic mu się nie stało. Zaczął iść dalej bezmyślnie w głąb lasu.
Raptem przystanął, zaczął się rozglądać wkoło. On tu kiedyś był... Przypomina sobie znane drzewa... Tak! tak... tam pomiędzy paprociami kryje się niski, ciosowy krzyżyk, mchem obrośnięty, zielem otoczony. A na nim dojrzeć jeszcze można napis: Tanas Gudz i datę śmierci... Tak on tu często bywał. Pod tym krzyżem spoczywa ciało niesłusznie posądzonego, ciało jego uczciwego ojca.
Zbliżył się do krzyża i padł przed nim na kolana, tak ciężko i bezładnie, że aż ziemia jęknęła, a jemu się zdało, że to dusza ojca użaliła się nad nim, odczuła boleść synową. Spłoszona tym jękiem podziemnym ptaszyna, która ukryła się przed burzą pomiędzy paprocie, frunęła w górę, z żalem spoglądając na człowieka, wypędzającego ją z bezpiecznego schroniska.
Iwan oparł głowę na poprzecznicy krzyża, straszne ciężkie myśli cisnęły się do niej. Nie modlitwa... nie! od dawno zapomniał się modlić; nie miał matki, któraby mu przypomnieć mogła.
Rozpacz szalała w jego duszy, jako wicher ponad lasem; ale tam w tej duszy uczonego męża nie było dębów olbrzyma, któreby się huraganowi oprzeć mogły; był tam jeden tylko nadpruchniały już, choć silnie napozór wyglądający — dębem honoru go zowią; ale cóż się stanie, gdy grom uderzy? gdy piorun go roztrzaska, połamie i kawałkami drzazg na wszystkie strony rozniesie?
A pioruny biją co chwila.
Opuścił głowę, która gięła się pod ciężarem widziadeł straszliwych, które mu mózg żarły, niby roztopionym ołowiem skronie paliły. Przyciskał skronie do zimnego kamienia i szeptał cicho, cicho.
— Ojcze! ojcze! ojcze! czemuż mię tu zostawiłeś?... Na boleść i rozpacz, na walkę beznadziejną, na zwątpienie.
I cisnął znowu czoło do ciosu zimnego, jakby pragnął zlać się z nim w jedne nierozdzielną całość i stać się głazem martwym.
Nagle jakieś wspomnienie bolesne, jak błyskawica przez mózg mu przebiegła, zaszarpało najodleglejszemi nerwami. Zadrżał całem ciałem i zaczął mówić gwałtownie, rozpaczliwie, żal straszny drgał w każdem słowie. Był to jęk duszy chorej, nadziei pozbawionej, ginącej.
— Po co oni odkrywali mi widnokręgi, których objąć wzrokiem nie zdołam?... Po co wskazywali cele, do których napróżno dążyłem, napróżno dążą inni? Po co wlali mi w duszę pragnienia, których nie zaspokoję? Niech będzie przeklęta ta chwila, w której na ziemię przyszedłem... i ta ręka, która mię w inny świat wprowadziła. Jacyż szczęśliwi ci maluczcy. Żyją, jak ptactwo niebieskie, nie znają boleści duszy, ni żądzy ideału. Nie znają rozczarowania.
Ostatnie słowa mówił coraz wolniej, głowę opuszczał coraz niżej, tak, że przechyliła się na drugą stronę poprzecznicy. Słowa zamierały mu już na ustach, myśl już tylko straszliwa, piekielna, jak robak wewnętrzny, gryzła mu, żarła duszę.
— Po co ty żyjesz? — szeptała mu. — Twoje ideały... gdzież one?... Naród, któremu chciałeś pracę twą, myśl, geniusz twój w ofierze złożyć, jest albo ciemny i głupi, albo podły i przewrotny; dziewczę, które ukochałeś, jest zwykłą zalotnicą, niewartą wspomnienia. Nic ci nie pozostaje... żadnego światełka w tej nocy straszliwej... Po co masz żyć? Nic ci po tem życiu głupiem! Nic cię z niem nie wiąże! Skończ raz tę głupią farsę!
On klęczał ciągle, do opuszczonej, w dół zwieszonej głowy krew nabiegać zaczęła; bladość z twarzy ustępowała, lecz w duszy panował ciągle chłód grobowy, tylko szeptał bezwiednie.
— Ojcze! ojcze! po coś mię tu zostawił?
Naraz podniósł głowę w górę, znowu jakaś myśl nowa zrodziła się w niej i wyrwała go z apatyi, która go zewsząd ogarnęła.
— Muszę, muszę tamtym do Wiednia napisać — szeptał pospiesznie — żeby się nie łudzili, zamków na lodzie nie budowali. Biedne chłopcy, dobre chłopcy, po co mają się łudzić, niech wiedzą. Śliczny im biuletyn poślę, raport przedniej straży.
Wstał. Popatrzył jeszcze raz na krzyż, na otaczające drzewa, na pogięte, pogniecione paprocie, i spokojnym, pewnym krokiem poszedł z powrotem. Jakaś zimna obojętność, lodowata, martwa maską twarz mu okryła. Przed wyjściem z lasu przygładził ręką rozwiane włosy, otrzepał okurzone odzienie i wzniósł oczy w górę zobaczyć, co tam się dzieje?
Burza ustała już. Chmury gnane szalonym wichrem, popłynęły gdzieś daleko na wschód, uroniwszy zaledwie kilka kropel zimnego deszczu i kilka gromów potężnych. Przeleciały, nie pozostawiając innego śladu, prócz chwilowego oziębienia w powietrzu. Dlaczegóż burza w duszy człowieka nie przechodzi tak szybko? dlaczego łamie ona i druzgoce ideały jego, których naprawić, do życia na nowo powołać, nikt już nie potrafi?
Na niebie słońce świeciło już jasno i malowało na wschodzie tęczę różnobarwną, odwieczny łuk nadziei, a w duszy rozdartej poety panowała noc ciemna, ponura, która skrywała ruiny i zgliszcza, sprawione przez ostatnią burzę, a pośród ruin tych pełzała myśl wstrętna i zimna, jak gad jadowita: Po co ty żyć będziesz?
Znać odpowiedział już w duszy na to pytanie, bo twarz miał zupełnie spokojną, tylko na ustach osiadł gorzki uśmiech, odpowiadający na pytanie jasno, zrozumiale: Nie będę! Nie warto!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kajetan Abgarowicz.