Dom tajemniczy/Tom V/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dom tajemniczy |
Wydawca | Dziennik dla Wszystkich i Anonsowy |
Data wyd. | 1891 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Pantins de madame le Diable |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Ależ... zauważył Doyen, rzuciwszy okiem na celę, zdaje mi się, że jest pustą.
— Czybyś się omylił, Tabareau?... zapytał dyrektor.
— Nie... nie... odrzekł dozorca, pewny jestem tego, co mówię. Jest w niej waryatka, ale się chowa...
Dozorca podniósł latarkę do góry i oświetlił jak mógł najlepiej celę.
Pan Doyen dojrzał w pół cieniu wyciągniętą postać kobiety.
Janina de Simeuse leżała na słomie w zupełnej nieprzytomności, pochyliła głowę na lewe ramię i zdawało się, że nie widzi, ani słyszy.
Możnaby sądzić, że śpi, albo nie żyje, gdyby nie oczy szeroko rozwarte, patrzące gorączkowo przed siebie.
Doyen drżał, wpatrując się w tę twarz zniszczoną, ale mimo to majestatycznej piękności.
— Te rysy są mi gdzieś znane... rzekł do siebie... pewny jestem, że nie pierwszy raz widzę tę nieszczęśliwą istotę... Już ją gdzieś... kiedyś widziałem... ale gdzie i kiedy?... Napróżno staram to sobie przypomnieć... nic zgoła nie pamiętam... Bądź co bądź, wzruszająca to postać, idealny to typ Ofelii — typ, jakiego szukałem i o jakim marzyłem długo napróżno... Oto model!... Znalazłem go!...
Starając się być uprzejmym, dyrektor przerwał monolog artysty zapytaniem:
— No i cóż panie Doyen, jak pan znajdujesz ten numer?...
— Znajduję, że ta biedna dziewczyna jest wyjątkowo piękną i żal mi jej ogromnie... odpowiedział Doyen... Jakim sposobem rodzina mogła ją tak opuścić?...
— Prawdopodobnie, że niema rodziny...
— Zkąd pochodzi?...
— Zabraną została w nocy przez patrol policyjny z szynkowni, uczęszczanej przez złodziei i fałszerzy pieniędzy...
— Więc niewiadomo, kto ona jest, ile lat liczy i z czego w obłęd popadła?...
— Nic nie wiemy i nazywamy ją numerem, pod jakim została zapisaną w księgach zakładu...
— Ta nieszczęśliwa... ciągnął artysta... zajęła mnie... nadzwyczajnie... Pragnąłbym coś dla niej uczynić.»
— O!... panie Doyen!... wykrzyknął dyrektor, któremu bardzo chodziło o to, aby zjednać sobie łaski ulubieńca faworyty królewskiej... ponieważ tak zainteresowała pana ta biedna istota, wydam natychmiast rozkaz, ażeby ją wyprowadzono z tej celi i nadal nie używano względem niej tego sposobu... chyba w ostateczności...
— Tembardziej będę panu wdzięcznym za to... odrzekł malarz... że ta właśnie chora służyć mi będzie za model do obrazu, o jakim panu wspomniałem... do obrazu zamówionego u mnie przez hrabinę du Barry...
— Cóż za honor dla mojej pensyonarki!... co za honor nadzwyczajny, panie Doyen!... ale cóż, kiedy niezdolną będzie zrozumieć i ocenić swojego szczęścia...
— Gdyby nie była waryatką... odrzekł z uśmiechem artysta... nie byłaby już Ofelią...
Dyrektor uznał uwagę za bardzo słuszną, dodał, że nawet waryacya biedaczki zdolną jest obudzić zazdrość, skoro natchnęła artystę do stworzenia arcydzieła dla królowej piękności, i wydał rozkaz dozorcy, ażeby wyprowadził uwięzioną na podwórze, a traktował odtąd ze wszelkiemi względami należnemi protegowanej pana Doyen.
Pierwsza część rozkazu bezzwłocznie została spełnioną. Janina de Simeuse jednakże, wyrwana z ciemności podziemnych i wyprowadzona na światło dzienne, pozostała tak milcząca, nieczuła i zlodowaciała, że, jak się zdawało, nie odczuła wcale ulgi, jaką jej wyświadczono.
Malarz, którego wzruszenie wzrastało, patrzył na Janinę z zachwytem, połączonym z przerażeniem i napróżno szukał w pamięci, kiedy mianowicie pozowała przed nim twarz, podobna do tej zupełnie... Chwilami przebiegało mu przez głowę jakieś przelotne wspomnienie, ale niknęło zaraz.
Nie powinno to tak bardzo nas znowu dziwić. Janina de Simeuse, wesołe, rozkosznie uśmiechnięte dziewczę, malowana dla narzeczonego, w całym blasku patrycyuszowskiej urody swojej, nie była z pewnością numerem 913, gasnącym powoli w posępnych murach Salpetrière...
Przypatrzywszy się uważnie przez kilka minut młodej dziewczynie, dyrektor pochylił się ku artyście i rzekł:
— Pozwól, panie Doyen, że panu udzielę dobrej rady...
— Nietylko pozwalam, ale proszę cię o nią, dyrektorze...
— A więc śpiesz się, jeżeli zamierzasz malować tę kobietę, śpiesz się... Nie trać ani dnia, ani godziny... nie odkładaj na jutro tego, co dziś zrobić możesz...
— Dla czego?...
— Bo ci może zabraknąć modelu przed skończeniem obrazu...
— Sądzisz pan, że młoda dziewczyna musi umrzeć wkrótce?... wykrzyknął Doyen,
— Jestem zupełnie tego pewny... Wszystkie symptomaty blizkiej śmierci dostrzegam na tej bladej twarzy; a możesz mi pan wierzyć, panie Doyen, bo mam duże doświadczenie w tym względzie...
— Tem lepiej... odrzekł artysta... śmierć będzie wybawieniem dla tej nieszczęśliwej, jakkolwiek zaś krótko trwać będzie życie jej, dokończę mojej roboty... Dwa, lub najwyżej trzy dni zupełnie mi wystarczą... Nie jestem w tej chwili przygotowany na to, aby się zabrać do dzieła, ale przybędę tu jutro... gdybym przybył za późno, to zamiast namalować Ofelię żywą, namaluję ją nieżywą...
Dyrektor zaproponował panu Doyen, żeby w dalszym ciągu zwiedził Salpetrère.
Artysta odmówił temu wezwaniu.
Nie miał ochoty teraz, gdy już cel zamierzony osiągnął, przedłużać nieprzyjemnego wrażenia.
Pożegnał dyrektora, opuścił haniebny szpital... a kiedy wyszedł za bramę i wsiadł do karety, poczuł, jak gdyby mu kamień spadł z piersi... Po powrocie do domu, nie mógł się pozbyć jakiejś smutnej melancholii, nie mógł żadną miarą odzyskać tego wesołego humoru, który go czynił najprzyjemniejszym z ludzi owej wesołej epoki.
Nazajutrz około południa Doyen udał się do Salpetrière, w towarzystwie dwóch lokai, niosących stalugi i pudełka z farbami.
Tak samo, jak wczoraj, przyjęty przez dyrektora z nadzwyczajną uprzejmością, poprowadzony zaraz został do małego ogródka, należącego do mieszkania dozorcy pierwszego oddziału... Trawniki już się zieleniły... Niektóre z kwiatków, jakie poprzedzają wiosnę, zaczęły się już ukazywać na stwardniałej od ostatnich przymrozków ziemi.
Janina siedziała w tym ogródku równie blada, ale mniej przygnębiona, niż dnia poprzedniego, siedziała na ławce, opartej o pień wielkiej lipy jeszcze z liści ogołoconej.
Długie jej rozpuszczone włosy na chwilę przed przyjściem malarza rozczesane przez jednę z infirmerek, spadały majestatycznie na ramiona, piersi i marmurową jej twarzyczkę.
Oczy podniosła do góry i lazur nieba odbił się w ciemnych źrenicach, ręce skubały machinalnie, owe bezbarwne kwiatki, o jakich wspominaliśmy powyżej.
Gdy wszedł dyrektor, malarz, i jego dwaj służący, piękna księżniczka spojrzała na przybyłych z widocznem przerażeniem i zatrzęsła się cała.
Ale przestrach ten ustąpił zaraz miejsca zwykłemu zamyśleniu, oczy znowu wzniosły się do nieba.
— O! gdyby dłużej pozostała w tej postawie!... szepnął malarz do dyrektora, bo doprawdy zachwycająca!... Nigdy model z profesyi nie umiałby przybrać tak uroczej, a jednocześnie tak wzniosłej i prostej pozy!...
— Jeżeli życzysz pan sobie, powiedział dyrektor, to każę przywołać dwóch dozorców i przytrzymać ją jak stoi...
Malarz wzruszył ramionami.
— Dziękuję za dobre chęci, odpowiedział, uśmiechając się ironicznie, ale to sposób nie dobry...
Gdy przygotowano stalugi, Doyen usiadł, wziął paletę i pędzle i zajął się pracą z zapałem.
Po trzech godzinach, kończył już szkic przepyszny, przewyższający pod względem artystycznym wszystko, co kiedykolwiek dotąd stworzył artysta.
Kopiując dokładnie naturę, nie idealizując nic, dokonywał niezwykłego arcydzieła.
Dyrektor nie pojmujący wartości malowidła, ale usiłujący pochlebiać sławnemu malarzowi, nie wyczerpany był w pochwałach, a unosił się najbardziej nad podobieństwem.
— O... wykrzykiwał, doskonale... doskonale...
Możnaby przysiądz, że te wielkie oczy zwrócą się zaraz ku nam!... że te karminowe usteczka przemówią!... Co pan ma za talent, panie Doyen!... co za talent!...
Zmęczony zawziętą pracą, a jeszcze bardziej banalnemi pochwałami, artysta powstał, pożegnał dyrektora i wyszedł.
Na trzeci dzień, faworyt pani du Barry zabrał się do płótna, dzięki któremu byłby z pewnością stanął w rzędzie mistrzów XVIII-go wieku, gdyby nie to, że na nieszczęście praca ta jego, nie miała być nigdy dokończoną.
Wieleż to w historyi malarstwa wszystkich epok możnaby naliczyć podobnych na pół wykonanych arcydzieł!...
Opuszczając Salpetrière, ażeby już doń więcej nie wrócić, Doyen polecił ponownie biedną obłąkaną względom dyrektora i doręczył dzikiemu dozorcy dwadzieścia pięć luidorów, z których dziesięć przeznaczył dla niego, a piętnaście na jakiekolwiek osłodzenie wzruszającego położenia Ofelii, zapisanej pod 913 numerem.
— Co się dostało, trzeba schować!... mruknął Tabareau, ale niech mnie wszyscy dyabli zaraz porwą, jeżeli wydam chociaż grosz jeden na tę marną istotę... Waryatki nie potrzebują niczego... Dostają darmo życie i mieszkanie, a ja nie żałuję im zimnych kąpieli i bata... Trzeba mieć przedewszystkiem litość nad sobą...
Po powrocie do ogromnej i wspaniałej pracowni swojej przy ulicy Platrière, kazał Doyen umieścić szkic, jaki zrobił w szpitalu, na stalugach, czerwonym aksamitem pokrytych.
Potem usiadł przed temi stalugami i zaczął przypatrywać się swemu dziełu, wyszukując z godną uwagi cierpliwością, wad, których nie było, szczególniej zaś męczył swoję pamięć, kiedy i gdzie widział już tę twarz, a przynajmniej twarz tak bardzo do tej podobną.
Nagle zadrżał i tonem człowieka wyzwolonego z nieznośnej niepewności, wykrzyknął, jak Archimedes:
— Znalazłem!... znalazłem!...
Przypomniał sobie istotnie.
— Tak... tak, mówił głośno do siebie, to główka z medalionu markiza Renégo de Rieux, główka młodego dziewczęcia idealnej piękności... Te same rysy, te same oczy, to samo czoło otoczone bujnemi, czarnemi włosami... Tylko spojrzenie tamtej nie było podobne i to mnie w błąd wprowadzało. Dziwnie uderzające podobieństwo... Dwie siostry bliźnięta nie byłyby tak uderzająco jednakie... obie zarówno młode... ale jedna bogata i szczęśliwa zapewne, bo kochana była przez szlachetnego i godnego młodzieńca... bo wszystko w życiu uśmiechało się do niej... bo stąpała po kwiatach... ale zabrakło jej ziemi pod stopami... i umarła... druzgocząc serce Renégo!... druga była równie młoda... równie piękna, a może i równie kochana... ale cóż za okropny grom zniweczył to wszystko!... Tej przeznaczenie daleko okropniejsze jeszcze... nie umarła... ale jest waryatką!...
Serce artysty ścisnęło się, oparł się łokciami o kolana, głowę schował w dłonie, a dwie grube łzy stoczyły się po pobladłych jego policzkach.
Kiedy uspokoił się trochę, wstał i powiedział do siebie:
— Widok tego szkicu, wielką mi boleść sprawia... każe go pokryć jutro krepą...