Dramaty małżeńskie/Część druga/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les maris de Valentine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Upłynęło kilka miesięcy od zamążpójścia Walentyny.
Po mroźnej zimie przyszła wiosna ciepła i woniejąca.
Prawie przez sześć tygodni płynął po powierzchni Sekwany biały szron, wytwarzający przy arkadach mostu sewrskiego wielkie zatory.
Po silnych mrozach nastały deszcze ulewne; rzeka wezbrała i, wylewając zmącone wody po przez bulwary, zatopiła wioski nadbrzeżne.
Można sobie wyobrazić, jak smutno było w podobnych warunkach w osamotnionym domu w Bas-Mendon.
Walentyna, zostawszy panią Vogel, mieszkała jednak ciągle w ponurej willi, w której według przedślubnych zapewnień Hermana, miała przepędzić kilka tygodni jedynie, to jest tyle czasu, ile go będzie potrzeba na urządzenie i umeblowanie rozkosznego gniazdeczka.
Wiosna zapowiadała się cudownie.
Ciepły wiatr południowy zastąpił zimne huragany północne. Słońce na niebie jasnem przyświecało rozkosznie,.
Zieloność poczynała okrywać drzewa, ziemia w pierwsze kwiatki się stroiła.
Przez całą zimę Walentyna ani razu nie wydaliła się z Bas-Meudon.
Vogel umiał zawsze znaleźć jakiś powód, aby jej nie zabrać do Paryża.
W samych początkach pożycia, prosiła go kilka razy, ażeby pozwolił jej wyjechać za sprawunkami dla siebie i Klaruni, zapewniając, że sama da sobie wszędzie radą, iż nie oderwie go ani od kasy, ani od książek rachunkowych, że jednak nie otrzymała nigdy pozwolenia, postanowiła nie nalegać więcej.
Służąca, młoda dziewczyna, dosyć rozgarnięta, przysłana przez pana Roch, wystarczała jako tako do usługi.
Ogrodnik pomagał jej niekiedy w cięższej robocie.
Walentyna od zamążpójścia, zgodziła się na egzystencyę smutną i monotonną, jaka jej przypadła w udziale.
Cisza i spokój, po strasznych cierpieniach i nieustannej trwodze, miały nawet dla biedaczki pewien urok.
Wiemy, że miała dla Hermana szacunek i wdzięczność, wiemy, iż sądziła, że jest gorąco kochaną, powtarzała też sobie z przekonaniem, że dostała człowieka najlepszego i najszlachetniejszego w świecie. »
Herman nie dał jej dotąd powodu uskarżania się na siebie:
Młodość, uroda, słodycz charakteru Walentyny, zmiękczały twarde serce prusaka.
Nie śpieszył ze zrzuceniem obłudnej maski i odgrywał w dalszym ciągu komedyę czułości.
Walentyna w obec tego nie była wcale godną pożałowania, życie wydawało jej się dość znośnem.
Duży pokój na pierwszem piętrze zmieniono w sypialnię młodego małżeństwa.
Sprzęty z ulicy Mozarta i kilka wygodnych kanapek, przywiezionych przez Vogla, zastąpiły umeblowanie, nabyte przez Rocha razem z nieruchomością.
Portret Klotyldy de Cernay zawieszony po środku ściany, uśmiechał się do córki ukochanej.
Pani Vogel zabrała się na nowo do malowania.
Skoro zmęczyła ją robota artystyczna, zajmowała się Klarunią, uczyła ją tego, co sama umiała, uczyła mianowicie rachunków, historyi i geografii.
Niekiedy brała się do igły, a dla odpoczynku i rozrywki odczytywała stare romanse Walter-Scota, kupione jej przez męża.
Przy tych zajęciach rozmaitych, czas choć powoli schodził jednakże, i młodej małżonce nie dłużyły się zanadto godziny oczekiwania na powrót Hermana z Paryża na obiad do domu.
Egzystencya taka jednostajna, żeby nie powiedzieć nudna, nie dawała żadnego z tych uroków, o jakich marzą młode dziewczęta, lecz był to przynajmniej spokój serca i umysłu, jednem słowem, najzupełniejsza bezczynność ducha...
Po dwudziestu latach takiego istnienia, nie może kobieta powiedzieć, że żyła, może jednak powiedzieć, że nie cierpiała nigdy.
Uznalibyśmy bez wahania Walentynę za bardzo szczęśliwą, gdyby takiem było jej przeznaczenie, i z radością nakreślilibyśmy słowo: „Koniec“, u spodu niniejszego rozdziału.
Niestety! niemożliwe to jednakże.


∗             ∗

Było to w pierwszych dniach kwietnia 1859 roku..
Na wieży kościoła parafialnego w Bas-Meudon wybiła dziewiąta wieczorem.
Ciemna noc bezksiężycowa, którą jednakże miryady gwiazd czyniły jako tako przejrzystą, rozpostarła swe cienie po nad spokojnemi wodami Sekwany i po nad wzgórzami jej brzegów, co do koła wielkiego miasta tworzą taki wieniec przepiękny.
I Walentyna siedziała w pokoju bez światła, na sofie pod oknem otwartem.
Postać jej w długim peniuarze z białej wełny, rysowała się wdzięcznie w półcieniu.
Twarzyczki nie było widać, ale było słychać nierówny oddech piersi wzburzonej.
Od czasu do czasu przykładała rączkę to do głowy to do serca.
W ogrodzie, w alei kasztanowej, śpiewała mała Klarunia głosem świeżym, cieniutkim, śpiewkę jakąś dziecinną.
Zapukano do drzwi z lekka.
Walentyna zadrżała.
Powtórzono pukanie.
— To ja, proszę pani... Marieta... — odezwała się służąca.
— Możesz wejść... — odparła pani Vogel.
Drzwi się otworzyły.
— Jakto!... — zawołała Marieta — pani siedzi bez światła!... To niewesołe wcale... Na miejscu pani, bałabym się okrutnie... Czy pani każe zapalić lampę, czy świece?...
— Nie, nie potrzeba... Czego chcesz, Marieto?...
— Przyszłam się zapytać, czy można podawać do stołu...
— Nie jeszcze, moja kochana, bo pan jeszcze nie powrócił...
— Ale to już dziewiąta, a nawet więcej trochę... Od dwóch godzin wszystko gotowe... Już teraz obiad wart nie wiele... a wkrótce na nic się nie przyda...
— Co to szkodzi?... Jakiś nieprzewidziany interes zatrzymał pana w mieście, ale przyjedzie przecie nie zadługo... Trzeba poczekać...
— W dodatku — zaczęła służąca, chcąc na swojem postawić — panna Klarunia narzeka, że bardzo głodna... Śpiewa sobie, kochane, biedactwo, ale bodajby nie zachorowała z głodu...
— Masz racyę Marieto — rzekła Walentyna, siostrzyczka moja czekać nie powinna... Jeżeli pan za kwadrans nie przyjedzie, to usiądziemy do stołu...
— Dobrze, proszę pani...
Śpiew ucichł — Klarunia weszła do pokoju.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.