Dramaty małżeńskie/Część druga/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Czyś bardzo głodna, kochanko?... — zapytała Walentyna.
— Tak jest, siostrzyczko... — odpowiedziała Klarunia — ale to mi się trafia co dzień prawie... dodała. — Pan Herman tak często się opóźnia...
— Nie winien temu... Mieszkamy tak daleko...
— Dla czegóż nas do Paryża nie zabierze?...
— Sądzę, że nie długo to nastąpi... Dla niego samego jest to koniecznem... Na taką odległość nie podobna być akuratnym...
— Myślałam, że pan Herman wychodzi z biura o czwartej... — zaczęła Klarunia.
— Tak, ale bardzo częste wypadają mu zajęcia nadzwyczajne, pozabiurowe...
— Z początku zawsze na czas przyjeżdżał?...
— Bo zajęcia, o jakich wspomniałam, rzadziej przypadały... Nie narzekaj nigdy na Hermana, pieszczotko moja... Obwiniając go, skarżąc się na niego, okropną mi sprawiasz boleść...
— Ja się też nie skarżę wcale... Byleś ty mnie tylko kochała jak zawsze, będę zadowoloną i szczęśliwą...
— O, ja cię kocham, moja najdroższa!... — zawołała Walentyna. — Kocham cię nad wszystko w świecie!...
Za całą odpowiedź, Klarunia wskoczyła siostrze na kolana, objęła szyję jej rączkami i ucałowała serdecznie.
Ale nagle zawołała:
— Płaczesz!... Dla czego płaczesz, siostrzyczko?... Kto lub co cię zmartwiło?...
— Nikt mnie nie zmartwił... — odpowiedziała młoda kobieta głosem złamanym. — Nie płaczę wcale...
— A ja ci powiadam, że masz buzię mokrą od łez...
— Zkad możesz to widzieć, po ciemku?...
— Nie widzę, ale czuję dobrze... masz twarz zlaną zupełnie... To bardzo źle, że kłamiesz!...
Klarunia, wypowiedziawszy to, zeskoczyła z kolan, pobiegła do kominka, zapaliła świecę i powróciła do siostry.
Napróżno pani Vogel przykładała chusteczkę do oczu zaczerwienionych, łzy, jak perły grube płynęły jej z oczu nieustannie.
— A widzisz, siostrzyczko — powiedziała smutno dziewczynka — widzisz, że miałam racyę... O! jak mi boleśnie patrzeć na te łzy twoje!... Gdybym znała przyczynę twojego zmartwienia, starałabym się pocieszyć cię przynajmniej...
— Zaręczam ci, że płaczę bez żadnej przyczyny... — szepnęła Walentyna. — Nie mam najmniejszego ku temu powodu... Jestem trochę słaba i rozdenerwowana... ot i wszystko... Uściskaj mnie, a zaraz złe przeminie...
Klarunia tego tylko pragnęła.
I otoczyła znowu szyję swej siostry rączkami, a Walentyna namiętnie tuliła ją do piersi i niezdolna zapanować nad wzruszeniem, gwałtownie załkała.
Upłynęło kilka minut.
Słusznie mogliby zapytać nasi czytelnicy, o co Klarunia pytała Walentyny.
Zkąd te łzy?...
Z jakiej przyczyny, te wybuchy płaczu gwałtownego?...
Chcąc odpowiedzieć na te pytania, musimy dać koniecznie niektóre krótkie objaśnienia.
Po okresie absolutnego spokoju i pożycia małżeńskiego, które względnie było szczęśliwem, nastąpiła całkowita zmiana w nawyknieniach i obejściu kasyera Jakóba Lefevre.
Herman Vogel, trzymający się zrazu jak najściślej godziny, w której codziennie do Bas-Meudon powracał, zaniedbywał powoli tę ścisłość.
Opóźniał się prawie już codziennie, a często późną dopiero nocą powracał.
Lecz nie dosyć tego jeszcze.
W miarę, jak upływały tygodnie i miesiące, prusak widocznie obojętniał dla Walentyny, a nie troszczył się bynajmniej, iżby tę wzrastającą oziębłość ukrywać.
Biedne młode stworzenie poczuło, że nie jest kochanem i zadawało sobie pytanie, jaka bezwiedna jej wina mogła spowodować tak gwałtowny przedział pomiędzy nią a jej mężem.
Herman ponury i strapiony, wyglądał na ofiarę rozdrażnienia.
Zdawało się, że żywi tajemną jakąś urazę do małżonki, że ta uraza goryczą go przepełniała.
Sztywność, granicząca z grubijaństwem, zastępowała niemiecką jego hipokryzyę.
Nie maltretował wprawdzie Walentyny, nie ubliżał jej w niczem, przemawiał atoli oschle i pogardliwie; a drwił bezlitośnie z jej łez, gdy ich przed nim ukryć nie była w stanie.
Podobne zachowanie się, trudne do zrozumienia po znanych nam wypadkach, wprawiały anielską istotę w rodzaj osłupienia, dręczyły jej umysł pracujący nad rozwiązaniem zagadki przedstawiającej się w ten sposób.
— Jeżeli nie kochał mnie, skoro jawny wstręt tak prędko zastąpił tę czułość pozorną, to dla czego żenił się ze mną?...
Rzecz prosta, iż nie znajdowała żadnej na to odpowiedzi.
Walentyna tkliwą była z natury.
Jakkolwiek poszła za mąż bez miłości, liczyła jednak na przywiązanie, pełne wzajemnej ufności i słodkiego porozumienia.
W miejsce tego wszystkiego, człowiek, z którym związała się na wieki, traktował ją obojętnością, równającą się wstrętowi.
Ustawicznie raniona miłość własna, sprawiała jej cierpienia okrutne.
Cierpiało ciało, cierpiała i dusza także.
Poczęła chudnąć stopniowo, co nadawało jej wygląd młodych męczennic na płótnach Giotta i Cimabuégo.
Cudne oczy powiększyły się w ściągniętym owalu twarzyczki, której perłowy odcień przybierał przejrzystość alabastru.
Delikatnie zarysowane błękitne obwódki uwydatniały kontury powiek zaróżowionych.
Bezwiedna gorycz uśmiechu nadawała dziewiczemu obliczu wyraz smutkiem przepełniony.
Od niejakiego czasu podlegała pewnym osłabieniom, których nigdy przedtem nie doznawała.
Niekiedy zabrakło jej oddechu raptownie; to znów serce bić przestawało, szum napełniał uszy, a przed oczami to ciemność, to ognie przelatały naprzemian.
Pewnego dnia, leżąc przy oknie otwartem na szeslongu, bez widocznej przyczyny wpadła w omdlenie, z dziesięć minut trwające, dopiero łzy i pocałunki Klarunki do przytomności ją przyprowadziły.
Podlegała nadto zachceniom przeróżnym albo uczuwała wstręt niczem niewytłomaczony do rzeczy najzwyczajniejszych.
Często bardzo mówiła sama do siebie:
— Co się ze mną dzieje?... Nie poznaję się zupełnie... Co mnie tak zmienić mogło?... Zdaje mi się, że jestem chorą... bardzo chorą... Bóg widzi, jakbym pragnęła umrzeć, gdyby nie to, że Klarunia zostałaby samą na świecie... Drogie moje maleństwo potrzebuje mnie bardzo... Boże miłosierny, pozwól mi żyć dla niej jeszcze!...
Poznamy niezadługo przyczynę tych tajemniczych, a w gruncie rzeczy niezatrważających zupełnie objawów, jakim podlegała Walentyna.
Kwadrans czasu upłynął od przyjścia Klaruni do pokoju siostry.
Służąca zawołała z dołu:
— Obiad podany... jeżeli pani zechce przyjść z siostrzyczką, to nie pożałuje tego...
— Dobrze, Marieto... odpowiedziała Walentyna. — Zaraz idziemy...
Wzięła Klarunię za rączkę i miała już zejść na dół, gdy naraz stanęła jak wryta.
Dzwonek u bramy zadźwięczał ostro, gwałtownie.
Tylko pan domu, i to zły i niecierpliwy mógł był dzwonić w ten sposób.
— To Herman... szepnęła Walentyna.
Klarunia przytuliła się do siostry wylękniona.
Ogrodnik otworzył bramę.
Chód prędki i nierówny rozległ się pod kasztanami.
Vogel ukazał się w progu.
Walentyna słyszała, jak zapytał Mariety:
— Gdzie pani?...
— W swoim pokoju, proszę pana — odrzekła cicho służąca.
Herman wbiegł gwałtownie na schody i wpadł do pokoju sypialnego...