Dramaty małżeńskie/Część druga/LVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Obietnicę odnalezienia w krótkim czasie Walentyny, lub przynajmniej osoby tak uderzająco do niej podobnej, stawiał Vogel tym razem z pewnem już prawdopodobieństwem powodzenia.
Bo młoda kobieta, którą spotkał nad brzegiem jeziora, z pewnością nie ukrywała się wcale.
Przepych jej zaprzęgu świadczył, że błyszczeć lubiła.
Żeby ją spotkać ponownie, potrzebował tylko uczęszczać stale w miejsca, w których high-life paryzki chętnie się ukazuje, a szczególniej do lasku Bulońskiego.
Było to i bardzo prostem i bardzo łatwem.
Pseudo-hrabia Angelis wyrozumował sobie, że nie należy mu rachować na przypadek i że nie powinien stawiać się w tak niewygodnem położeniu, w jakim był wówczas, gdy, pozostając w pośród ciżby ekwipaży, nie mógł podążyć odrazu za odjeżdżającym powozem.
Zrzekł się zatem jazdy kołowej, wybrał z maneżu Pelliera pięknego wierzchowca, na jakim mógł bez skrupułu pokazać się najwykwintniejszy dżentelmen i kazał go sobie przyprowadzać co dzień o drugiej, jeżeli pogoda sprzyjać będzie.
Zaraz nazajutrz jeździł już po lasku Bulońskim aż do zmroku, ale bez żadnego rezultatu.
Następnego dnia to samo.
Pośpieszamy dodać, że się tem bardzo nie zraził.
Niebo pokryte chmurami, z po za których nie przebijał najmniejszy promyk słońca, silny wiatr, poruszający gałęziami drzew i wzbijający tumany suchych liści, nie zachęcał wcale do spaceru.
Mało było widać powozów, szczególniej odkrytych..
Jeżeli przejeżdżały, to tylko landa szczelnie pozamykane.
Ale trzeciego dnia słońce się od samego rana ukazało — atmosfera się ociepliła, a po południu było, co się nazywa, ładnie.
Powozy, jeźdźcy i amazonki, tłumnie do lasku napływały.
Herman przybył jeden z pierwszych i za miejsce obserwacyjne obrał sobie aleję, prowadzącą od bramy Dauphine do końca jeziora.
Pewnym był, że zobaczy ztąd wszystkie powozy, bo przez Muettę, oraz przez bramę Maillet przejeżdża ich bardzo niewiele.
Wolnym kłusem przebywał przestrzeń, jakąśmy wskazali, a uważnie śledził każdy wehikuł, a zwłaszcza każdą karetę.
Nagle zadrżał.
Ktoś mu położył rękę na ramienia.
Zbladł, ale zaraz przyszedł de siebie i odwrócił się z uśmiechem na ustach, bo posłyszał głos dźwięczny, wesoły, który wykrzyknął:
— A co? wcale się nie omyliłem! To naprawdę hrabia d’Angelis!
— We własnej swojej osobie, baronie — odpowiedział Vogel, podając rękę na przywitanie jeźdźcowi, który go zaczepił.
Jeździec ten był to tęgi, trzydziestoletni mężczyzna, brzydki, ale pomimo to dość przyjemny i sympatyczny.
Był w żałobie, a siedział na przepysznym koniu irlandzkim wartującym najmniej pięćset luidorów.
— Jesteś więc w Paryżu, kochany hrabio? — zapytał.
— Jak pan widzisz — odpowiedział Vogel.
— Od kiedy?
— Od kilku tygodni.
— Przyjechałeś pan na długo?
— Kto to może wiedzieć? Czyż ja wiem kiedy dzisiaj, co będę robił jutro? — Żyję z dnia na dzień, ulegam kaprysom moim. Dopóki mi się miasto podoba, dopóty w niem przebywam. Skoro tylko zacznie mnie nudzić, uciekam. Zdaje mi się, że już nawet kiedyś przy jakiejś sposobności wypowiedziałem panu to wyznanie mojej wiary.
— Szczęśliwy z pana człowiek, bo jako ptak wolny. Spodziewam się, że pana Paryż nie znudził dotąd jeszcze?
— Wcale nie.
— Nie myślisz pan porzucić go tak prędko?
— Z pewnością że nie.
— Wybornie! Cieszę się z tego spotkania, panie hrabio, i oddaję ci się do dyspozycji. Może jako urodzony paryżanin, potrafię się panu przydać się na co?
— Przyjmuję towarzystwo z całego serca. — Jesteś pan prawdziwie uprzejmym dżentelmenem.
— Jestem obowiązanym panu i nie zapomniałem o tem.
— A ja zupełnie zapomniałem o tej bagatelnej przysłudze! — Jakże się powodzi panu?
— Dosyć dobrze...
— Cóż pan porabia obecnie?
— Zjadam trzecią sukcesyą... Wuj, na którego wcale nie liczyłem i który za życia w najgwałtowniejszej potrzebie nie dałby mi był stu luidorów — zapisał mi sto tysięcy dukatów... To akurat tyle, że wystarczy na trzy lata...
Więc pan przejesz te trzykroć sto tysięcy liwrów?
— Będą tacy, co je wspólnie ze mną przejadać będą i w ostatnia dniu trzeciego roku będziemy najzupełniej na czysto.
— A następnie?
— Następnie? — otrzymam zapewne jaki nowy spadek, czwarty, potem piąty, szósty i tak dalej... To mój fach, kochany hrabio... Ale co się pan tak wpatrujesz w tamta drogę?...
— Nie wpatruję się, tylko szukam...
— Szuka pan kogo?...
— Tak...
— Przepraszam za niedyskrecyą... ale mężczyzny czy kobiety?...
— Nie mogę nie być szczerym względem pana... Czekam na kobietę..:
— Ładną?
— Tak mi się przynajmniej zdaje...
— Pokażesz mi ją pan, gdy będzie przejeżdżać, a zanim mnie opuścisz, ażeby jej towarzyszyć, dasz, mi swój adres, bo pragnę koniecznie, abyśmy zobaczyli się jeszcze...
— Oto moja karta... — odpowiedział Vogel.
I dodał, rzuciwszy okiem na kartę Hermana:
— Jesteśmy sąsiadami... Prześlicznie....
Baron ile Beuzeval, prawdziwy dżentelmen, zawiązał stosunki z mniemanym hrabią d’Angelis w dziwnych, chociaż nie zbyt nadzwyczajnych okolicznościach.
Dwa lata temu, pan de Beuzeval, szlachetny i dzielny chłopak, chociaż rozrzutnik niepoprawny, znajdował się w Hamburgu, gdzie w tym samym czasie bawił i Vogel także.
Młody francuz w towarzystwie pewnej śpiewaczki, mulatki, głupiutkiej, ale bardzo ładnej, dokończał właśnie przejadania drugiej, jaką otrzymał, sukcesyi.
Mieszkał w tym samym hotelu, co pseudo-hrabia.
Jadali przy jednym stole i od czasu do czasu, zamieniali ze sobą słów parę.
Baron grywał grubo, ale nie miał ani za grosz szczęścia.
Pewnego wieczoru zgrał się tak, że literalnie nie wiedział co począć ze sobą, a tu miał, jeszcze kobietę na karku.
Vogel spostrzegł to jego zakłopotanie.
A właśnie, w tym czasie, wbrew zwyczajowi, wygrywał znaczne sumy.
Z uprzejmością, jaka się dosyć często napotyka pomiędzy graczami, ex-kasyer ofiarował dyskretnie usługi swoje baronowi, a ten przyjął je bez żadnej ceremonii...
Skoro mu nadeszły pieniądze z Francyi, zwracał zaraz pożyczkę zaciągniętą, ale nie zapomniał o wyświadczonej przysłudze, którą cenił, nadzwyczajnie.
Nie mamy potrzeby dodawać, że pan Beuzeval uważał Vogla za rzetelnego dżentelmena i za grubo bogatego człowieka