Dramaty małżeńskie/Część druga/LV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Blizko godzinę całą jechał ex-kasyer przez aleją Cesarzowej i około jezior, a nie sprawiało mu to przykrości, robiło owszem wielką przyjemność
Kontent był, że mógł na oko przynajmniej zajmować miejsce w szeregu wybrańców fortuny.
Pochlebiało mu, że urzędnicy, robotnicy i w ogóle cała klasa pracująca, patrząc na niego, musiała myśleć sobie:
— Jacyż oni szczęśliwi, ci milionerzy!...
Uśmiechnął się zadowolony.
Nagle jakaś myśl przemknęła mu po głowie i zasępiła oblicze.
— Milioner! — mruknął. — Mogłem nim zostać od dawna, gdyby nie fatalność, co wszystkie mądre kombinacye w niwecz obróciła...
Gdyby nie nieszczęśliwa przyjaźń z Maurycym Villars, miliony po nim miałbym był dzisiaj w ręku!...
I znowu nagle, gdy dojechał do końca jeziora, doznał tak gwałtownego wzruszenia, że o mało przytomności nie stracił.
Wspaniały. ekwipaż, zaprzężony we dwa karo gniade czystej rasy bieguny, minął się z jego skromnym powozikiem.
Na koźle stangret i lokaj upudrowani, w kapeluszach, z galonami, w akselbantach i krótkich spodniach, z dumą i chłodem anglików patrzyli przed siebie...
W głębi młoda kobieta i młodziuteńkie dziewczątko.
Na przedzie dwóch małych chłopców, jednego prawie wieku.
Młoda kobieta, jasna blondyna prawdziwie patrycyuszowskiej piękności, nadzwyczaj elegancko choć skromnie ubrana, mogła mieć lat dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć najwyżej.
Młoda jej towarzyszka, piękna jak anioł szatynka, najwyżej ośmnaście wiosen liczyła.
Z dwóch chłopców, jeden mógł mieć lat dziesięć, drugi siadm albo ośm.
Czytelnicy nasi odgadli zaraz zapewne przyczynę gwałtownego wzruszenia Vogla.
Młodą blondynką była Walentyna, albo portret jej żywy, ex-kasyar bowiem nie śmiał wierzyć własnym oczom, i zapytał sam siebie, czy nie uległ czasami złudzenia.
— Za sekundę powozy znowu mijać się będą — pomyślał — przypatrzę się zatem bliżej...
Ale arystokratycznej właścicielce ekwipaża nie chodziło widocznie o kręcenie się, wśród tłumu komedyantek i kokotek, bo wydała jakiś rozkaz stangretowi, a ten natychmiast wycofał się z szeregu i kłusem w stronę Pré Catelan odjechał.
Zawiedziony w nadziejach, Vogel stanął w swoim powoziku.
— Dostaniesz pięć luidorów — rzekł do woźnicy — jeżeli dopędzisz ten oddalający się ekwipaż i nie stracisz go z oczu.
Niestety, szereg zamknął się już znowu i pomimo wielkiej ochoty na zarobek; stangret mniemanego hrabiego Angelisa musiał stracić kilka minut, zanim zdołał skłonić jednego z kolegów, że się zatrzymał i wyjechać mu pozwolił. Skoro mu się to nareszcie udało, puścił się galopem za śladem ekwipażu.
Ma się rozumieć, że rosłe rasowe bieguny miały wielką przewagę nad nietęgą szkapą i powozu widać już nie było. Jakże się tu dowiedzieć, w którą stronę się skierował?
Vogel kazał przystanąć i zwrócił się do jednego z dwóch rozmawiających z sobą obywateli.
— Przepraszam panów — rzekł — czyście czasami nie zauważyli przed kilku minutami bardzo eleganckiego powozu pędzącego jak wiatr?
— Owszem, zauważyliśmy — odrzekli zapytani.
— W którą stronę podążył?...
— W tamtą — wskazał pierwszy obywatel.
— Nie w tą — dodał drugi.
Jeden wskazywał na prawo, drugi na lewo, a obadwaj zdawali się mówić z wielką pewnością siebie.
— Któryż się nie mylił?
Vogel na chybił trafił kazał jechać na prawo i godzinę przeszło objeżdżał lasek na wszystkie strony od jeziora do bramy Maillet, od bramy Maillet do ogrodu aklimatyzacyjnego, od ogrodu Madrid do1 Pré Catelan.
Wszystko napróżno.
Minął chmarę ekwipaży, ale tego, o który mu chodziło, nie napotkał.
— Powracaj — powiedział wreszcie — i stań w miejscu gdzie droga z pól elizejskich na plac Etoile wychodzi... Wszyscy powracający z lasku muszą przejeżdżać przed nami...
Myśl rzeczywiście była dobrą — nie przyniosła atoli tego, co obiecywała.
Tłumy powozów blizko przez dwie godziny snuły się przed uważnemi oczami ex-kasyera, ze dwadzieścia razy może drżał on na widok młodych kobiet blondynek w eleganckich ekwipażach, ale żadna z tych kobiet nie była Walentyną, ani nawet podobną do niej.
Ex-kasyer czuł, że go gorączka trawić zaczyna.
— Albo dobijam do celu, albo ginę — powtarzał sobie. — Jeżeli Walentyna jest w Paryżu, to ją spotkam z pewnością... Ale ja śniłem chyba...
I umysł jego błąkał się bez końca w przypuszczeniach najrozmaitszych.
Majątek pani Vogel pozwalał jej na zbytki, ale skromne jej gusta nie licowały książęcą świetnością ekwipaża, jakiśmy opisali...
Ta upudrowana służba, te kapelusze z galonami, te akselbanty i cały ten przepych, zamiast olśniewać, sprawiałby jej przykrość z pewnością.
Czyż podobna zmiana w jej zwyczajach, była by możebną?
Herman nie umiał dać na to odpowiedzi.
Ale łudziło go nadzwyczajne jakieś podobieństwo...
Chwilami zdawało mu się, że to stanowczo była Walentyna, chwilami opanowywała go niepewność.
Ta czarująca młoda panienka, czyżby była dzieweczką, którą przed laty dziesięciu Klarunią nazywano?...
Kto to wie?... Dzisiaj akurat miałaby lat ośmnaście...
A dwaj chłopcy, siedzący na przodzie powozu?...
Jeden z nich byłżeby jego synem?
I w tem niema nic niepodobnego. W chwili kiedy w Bas-Meudon odegrał nikczemną komedyę samobójstwa, Walentyna była wszakże w odmiennym stanie...
Ale to drugie dziecko? Cóż ono znaczyło?
Wszystkie te pytania i tysiąc innych, kręciły się po głowie łotra, i wywoływały w niej chaos prawdziwy.
Kiedy ostatnie powozy przejechały pola Elizejskie, zupełnie już prawie puste, pierwszy mąż Walentyny kazał się odwieźć na bulwar włoski i wysiadł z najętego powozu.
— Masz dwa luidory — oświadczył stangretowi — inną razą zarobisz owe sto franków.
Postąpił kilka kroków — zatrzymał się i głośno powiedział.
— Nie... ja się nie omyliłem!... Żona moja jest w Paryżu... Jutro rozpoczynam poszukiwania... W ciągu tygodnia, muszę ją odnaleźć.