Dramaty małżeńskie/Część druga/LIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przybywszy do Bas-Meudon, poszedł Vogel brzegiem Sekwany.
Wszystko, co spotykał po drodze, znajdowało się w tym samym stanie, co przed dziesięciu laty, ale zawód go czekał u celu podróży.
Po za zardzewiałemi sztachetami tak dobrze znanego mu ogrodu, spostrzegł aleje zarośnięte gęstą, wysoką trawą, co świadczyło, że willa w zupełnem była zaniedbaniu.
W pawilonie, który niegdyś zajmował ogrodnik Lambert, drzwi i okiennice były pozamykane, dach groził zawaleniem.
Na sztachetach wisiała karta, a na niej wypisane dużemi literami ogłoszenie następujące:
Resztę anonsu spłukały deszcze zupełnie.
Ex kasyer pochwycił za łańcuch dzwonka, odgłos którego tak go niegdyś piekielnie przeraził.
Teraz dźwięczał napróżno — nikt a nikt się nie ukazał.
Dom był zatem pusty zupełnie.
— Do dyabła!... — mruknął. Herman. — Nitka Arjadny zerwaną... to nie bardzo wygodne!...
Zawrócił z powrotem.
Najbliższe domostwo znajdowało się, jak wiemy, w odległości przynajmniej dwustu metrów.
Mieściła się w niem jedna z tych wielkich pralni, które dwa razy na tydzień przywożą z Paryża bieliznę swoich klijentów i dwa razy ją na tydzień do Paryża odwożą.
Vogel przypomniał sobie nazwisko, jakie ongi wypisane było na szyldzie.
Nie zmieniło się wcale.
Właściciel zakładu, gruby człowieczyna z szeroką, jowialną twarzą, stał w tej chwili przed domem.
— Przepraszam pana — odezwał się Herman — czy nie zechciałby pan mnie objaśnić?...
— Jeżeli tylko będę wiedział, o co chodzi, dla czegoby nie — odpowiedział, śmiejąc się zaczepiony.
— Wszak to dom umeblowany do wynajęcia z ogrodem — rzekł Herman, wskazując w stronę byłej swojej siedziby.
— Czybyś pan go chciał wynająć?...
— Przedewszystkiem pragnąłbym go zobaczyć, a na karcie nie objaśniono, do kogo się zgłosić w tym celu... Czy nie wie pan, jak się nazywa właściciel?...
— Doprawdy, że nie. Wiem tylko, że kupił willę ktoś z Paryża, co zajmuje się interesami i że nie tęgi zrobił nabytek.
— Dla czego?
— Bo z pewnością, że mu jej nie wynajmie nikt i nigdy.
— Dom jednakże dobrze jest, jak się zdaje, pobudowany, a ogród duży...
— Dom bardzo wygodny, nie przeczę, ale pomimo to, od czasu pewnego wypadku stoi ciągle pustkami...
— Od jakiego wypadku?...
— Od czasu jak pewien łotr, po którego przyszłą policya, w łeb sobie w nim wypalił. Śladów krwi dotąd nie udało się zatrzeć. Szorowali podłogi co sił starczyło, ale się na nic nie zdały... Czerwone plamy, jak były tak są, a rozumie pan, że nie każdemu przypada to do gustu...
— Czy to teraz niedawna przytrafiło się to samobójstwo?...
— O nie!... To już z dziesięć chyba lat temu... Dziesięć lat straty dla właściciela... a w dodatku, o lokatorze ani słychu, ani się nawet kto zapyta... Najlepiejby zrobił, gdyby sprzedał... Tylko, czy znajdzie kupca...
— Czy nieszczęśliwy, co się zastrzelił, miał jaką rodzinę? — zapytał Vogel.
— Miał bardzo ładną żonę, jak zapewniały służące, bo sama ona, nie wychodziła nigdy... była też tam jeszcze mała dziewczynka siostra męża, czy żony, nie umiem panu powiedzieć...
— I cóż się z niemi stało?...
— Wyjechały zaraz po wypadku nie słyszałem odtąd nic o nich...
— Dziękuję panu — powiedział Herman — już się zdecydowałem...
— Poszukać właściciela?...
Vogel, powiedziawszy to, skłonił się uprzejmemu właścicielowi pralni i powrócił na stacyę.
Na twarzy, nad którą w tej chwili nie czuwał, odbiło się głębokie zniechęcenie.
Zagadka, którą usiłował rozwiązać, stawała się coraz zawilszą.
Jak tu odnaleść ślad od tak dawna zgubiony?
Ex-kasyer znał skromne gusty Walentyny i zamiłowanie jej do samotności.
Najzupełniej był przekonanym, że pomimo ogromnej sukcesyi, otrzymanej tak niespodzianie, żyła skromnie z młodszą swoją siostrą, żyła zdala od świata.
Co przedsięwziąć, ażeby je odnaleść?
Wszelkie poszukiwania są niepewne, były traceniem czasu napróżno.
Jedna tylko droga mogłaby doprowadzić do odkrycia prawdy, ale Vogel za nic na świecie nie użyłby tej drogi.
Nie chciał wdawać się tym razem z agencyą Rocha i Fumela.
Pan Roch był z pewnością dotąd właścicielem posesyj w Bas-Meudon i według wszelkiego prawdopodobieństwa, wiedział, co się stało z Walentyną.
Ale, ażeby go o to zapytać, potrzebaby mu się pokazać, potrzebaby wyjawić mu tajemnicę przeszłości i zdać, się na jego dyskrecyę, a wreszcie przystać na wszelkie jego warunki.
Vogel wolałby wyrzec się w zupełności swoich zamiarów, aniżeli popełnić podobne głupstwo.
— Mam dość pieniędzy na to, ażeby poczekać — powtarzał sobie. — Szukać będę ostrożnie i pomału znajdę. Młoda kobietą i młoda panieneczka bardzo ładne obydwie, przytem posiadające rapem trzy kroć sto tysięcy liwrów renty, nie mogą być zupełnie nieznane. Zresztą nazwisko Vogel, lubo nie dystyngowane, nie jest przecież tak pospolite, jak Durand, Leblanc, Bernard, albo Leroux... W trzy dni będę miał listę wszystkich Voglów mieszkających w Paryżu...
Ex-kasysr chociaż wiedział doskonałe, że Walentyna uważała się za wdowę i że była nią legalnie, a zatem mogła rozporządzać swoją osobą, nie przypuszczał ani na chwilę, żeby wyszła powtórnie za mąż.
Dla czego?
Zapytany, nie umiałby dać w tym względzie rozumnej odpowiedzi.
Po prostu nie przyszło mu to wcale do głowy.
Najpewniejszym był, że Walentyna nazywa się dotąd panią Vogel.
∗
∗ ∗ |
Z kilku słów, zamienionych pomiędzy fałszywym „Grafem von Angelis“ a ex hrabią de Lorbac, czytelnicy nasi domyślili się już, w jaki sposób dwaj łotrzy żyli w ciągu ubiegłych lat dziesięciu w Niemczech.
Nie uważamy za potrzebne wchodzić w różne tego życia szczegóły, ciekawe wprawdzie i malownicze, ale nienależące wprost do rzeczy, a zatem nie interesujące nas bezpośrednio.
Z zasobów, zdobytych różnemi niegodziwemi rzecz prosta sposobami, nie pozostało Voglovi w chwili powrotu do Paryża nic, nad obfitą garderobę, kilka precyozów mniejszej wartości i sześciu biletów bankowych po tysiąc franków każdy.
Sześć tysięcy owe dołączone do dwudziestu tysięcy, których pochodzenie znamy, pozwalały na utrzymanie się w Paryżu przez kila miesięcy pod warunkiem ścisłego obliczanie się z wydatkami.
Herman opuścił więc Grand hotel i wynajął na ulicy Caumartin mały umeblowany apartamencik w antresoli za cenę umiarkowaną.
Karol Laurent założył urząd służącego i odgrywał rolę poufałego przyjaciela, załatwiającego interesy pana hrabiego.
Imię Fritz zachował.
Nadzieja ex-kasyera spełzła na niczem.
Napróżno studyował rocznik handlowy o dwudziestu pięciu tysiącach adresów.
Napróżno płacił drogo ludzi, rozsyłanych na zwiady po wszystkich dzielnicach okolicy.
Nie dowiedział się niczego.
Pewnego dnia jednakże zabłysnął mu promyk nadziei w pośród bezskutecznych usiłowań.
Jeden z jego emisaryuszów odszukał na ulicy Pas-de-la-Male w Marais, pewną panią Vogel.
Ulica i kwartał bardzo były dla milionerki niewłaściwe, wobec jednak dziwacznych gustów Walentyny i jej chęci usunięcia się od świata, bardzo było prawdopodobnem, że na jej ślad natrafiono.
Herman pobiegł na miejsce wskazane.
I rozczarował się szkaradnie.
Mieszkała istotnie pod dostarczonym mu adresem pani Vogel, ale szanowna matrona miała lat z górą sześćdziesiąt i od piętnastu lat opłakiwała małżonka, który za życia zajmował podrzędne na świecie stanowisko.
Sprzedawał na bulwarach lornetki.
Fałszywy hrabia d’Angelis uczuł się okrutnie zniechęconym.
Przypuszczał, że Walentyna wyjechała zapewne na wieś w jakie nieznane ustronie, że tym sposobem nigdy jej nie odszuka, i że świetny zamiar przemienienia młodej milionerki w kurę niosącą złote jaja, nigdy się nie urzeczywistni.
Wobec tej perspektywy, obawy jego wzrastały.
Na co mu się zdał powrót do Francyi, do Paryża?
Co się z nim stanie, skoro wyczerpie fundusze, za małe na to, żeby starczyły na długo?
Obrzydł sobie śmiertelnie.
Tyle zrobić złego po to, aby skończyć na ławie sądu kryminalnego, aby drżeć ciągle przed policyą, widzieć ją, rozgrzebującą przeszłość, rzucającą mu w twarz własne jego nazwisko, to rzecz nierozkoszna zaiste.
Gotów był nie cofać się przed niczem, ale pod warunkiem, że gra wartą będzie świeczki.
Nie obawiając się już wyzysku Karola Laurent, przywrócił mu całe swoje zaufanie i sympatyę, A czuł nawet pewną ulgą, powierzając mu kłopoty swoje.
Ex-hrabia de Lorbac nie przestawał myśleć o pewnym projekcie, o którym nieraz wspominał w czasie, gdy mieszkał na bulwarze Clichy.
Przypominamy sobie, że w tej epoce żądał był od Vogla, gdy ten był kasyerem Jakóba Lefevre, wzoru do wyrżnięcia trzech płyt mosiężnych, na których możnaby było podrabiać bileciki bankowe francuzkie i angielskie.
Znowu teraz uchwycił się tego projektu.
— Byłoby to przedsięwzięcie wspaniałe — odpowiedział Herman — ale dzisiaj, tak jak i wtenczas, wydaje mi się niebezpiecznem.
Karol Laurent wzruszył ramionami.
— Każda praca nasza jest niebezpieczną, wiem o tem tak dobrze, jak i ty. Z pewnością bardzoby mi było wygodnie i wesoło żyć z procentów od kapitału, gdybyśmy go mieli. Ale niestety, golizna piekielna. Radźmy sobie zatem, jak możemy i u dyabła, nie myślmy o przeszkodach! Nie możemy wybierać w środkach, a zresztą kto nie ryzykuje, niema nic!
— Dobrze! — odpowiedział Vogel. — Ale czy przynajmniej mamy jakie takie szanse powodzenia?
— Czy możemy liczyć na jakiekolwiek pomyślne rezultaty?
— Najzupełniej.
— Zabieraj się zatem jak najprędzej do roboty i basta.
— Nie radzisz mi z przekonaniem.
— Przyznaję, że nie mam wielkiego przekonania, ale może się mylę.
— Z pewnością, że się mylisz. Wkrótce się przekonasz o tem.
Zaraz nazajutrz Karol Laurent zaprzągł się z nadzwyczajną gorliwością do grawerstwa, a Vogel węszył w dalszym ciągu po mieście i pewny swojego incognito, nie omijał żadnego z miejsce publicznych.
∗
∗ ∗ |
We trzy tygodnie po przybyciu do Paryża, dwaj łotrzy, korzystając z prześlicznej pogody, wybrali się na przechadzką.
Było to jednego z tych dni rozkosznych, które czasami, ale bardzo rzadko trafiają się w początkach zimy.
Pożółkłe liście nadawały uroczemu laskowi Boulońskiemu pewien wdzięk swego rodzaju.
Elegantki wielkiego świata uwijały się po Polach Elizejskich i alei Cesarzowej, w około jeziora i w alei Akacyj.
Ekwipaże wszelkiego rodzaju i przeróżnych stylów, od skromnego jednokonnego „victoria” do amerykana zaprzężonego w czwórkę i powożonego przez dżentelmena, od faetonów do wielkich pojazdów galowych, ciągnęły sznurem od wejścia do Pól Elizejskich, aż do wzgórz Montmartre
Graf von Angelis zmuszony żyć nadzwyczaj oszczędnie, patrzył na to wszystko wzrokiem pożądliwym, trawionym był żądzą zbytku lubo gustów nie miał nigdy zbyt wybrednych, ekwipaż bowiem wynajęty na pół dnia z remizy, obiad za półtora luidora w modnej restauracyi, krzesło w teatrzyku i uśmiech jakiej przejezdnej Venus, wystarczały dla zaspokojenia jego ambicyi.
Na dziś wynajął na ulicy Basse-Rempart, mały powozik świeżo odlakierowany i mogący doskonale uchodzić za powozik prywatny.
Koń był dobry, stangret porządnie ubrany, w kapeluszu z kokardą, w wysokim kołnierzyku i w czerwonych skórzanych rękawiczkach.
Vogel rozparł się na poduszkach i przybrał obojętną minę człowieka, który piechotą nigdy nie chodzi.
Kazał jechać do lasku.
Woźnica bardzo prędko dotarł do placu Zgody, ale ztąd musiał już zwolnić biegu i ciągnąć w szeregu na pola Elizejskie.
Mniemany hrabia Angelis, w binoklach, z doskonałem cygarem w ustach, przypatrywał się przejeżdżającym pięknym kobietom, i cały zajęty tę przyjemnością nie przeczuwał, iż spotka go ważny wypadek, który o losie jego zdecyduje.