Dramaty małżeńskie/Część druga/LXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les maris de Valentine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LXIV.

Walentyna zupełnie już spokojna, stała przy kominku i czekała.
Herman Vogel skłonił się z najgłębszem uszanowaniem i podszedł do pani de Rochegude.
Uśmiechał się, ale wyraz tego uśmiechu był jakiś niezwykle dziwny.
Walentyna lekkiem skinieniem ręki fotel mu wskazała.
Ukłonił się po raz drugi i usiadł, nie wymówiwszy ani słowa.
Pani de Rochegude zebrała całą energię.
— Pisałeś pan do mnie — rzekła — a chociaż żądanie pańskie niewłaściwem mi się wydało, postanowiłam przyjąć pana jednakże. Tajemniczy list pański dosyć mnie zaciekawił... Gotową jestem wysłuchać pana, pod warunkiem tylko, że posłuchanie będzie trwać bardzo nie długo... Proszę, o co chodzi?...
— Pani hrabino — odrzekł Vogel — pozwól mi pani naprzód wyrazić sobie moję wdzięczność... Dziękuję pani, po tysiąc razy dziękuję, żeś przystała na naszą we cztery oczy rozmowę, bo nikt jej słyszeć nie powinien...
Walentyna, w miarę, jak mówił jej interlokutor, czuła to samo osłabienie, jakiego u pani markizy de Simeuse doświadczyła.
Wystarczy jedno słowo na wytłomaczenie powodu tej obawy.
Gość nie miał już głosu nosowego i akcentu niemieckiego, lecz się wyrażał jak najczystszy paryżanin.
— Głos ten... — szepnęła hrabina — głos ten... Boża wielki...
Usta Vogla skrzywiły się do uśmiechu.
— Nie po raz pierwszy słyszysz go pani, wszak prawda?... — powiedział nędznik.
— Głos to człowieka, który już nie egzystuje wcale...
— Głos człowieka, który może panią obchodzi trochę? — rzekł Herman.
— Ten głos!... — wykrzyknęła Walentyna. — Pan mnie przestraszasz!... Albo śnię, albo oszalałam... Umarli wszak nie wracają?...
— Ja w to wierzę także, pani hrabino... — odrzekł, śmiejąc się pseudo-d’Angelis. — Zwłaszcza, że legendy wszystkich krajów i wszystkich wieków, wskrzeszają nieboszczyków tylko pod postacią widm niepochwytnych...
— Niepewność, jest rzeczą okropną... — pomyślała pani de Rochegude. — Trzeba tę komedyę skończyć raz i za jaką bądź cenę...
Podniosła oczy na Hermana, rozpartego w fotela i uśmiechniętego, i z pozorną stanowczością powiedziała:
— Wspomniałeś pan coś w liście swoim o mojej przeszłości, a także o jakiejś tajemnicy, zagrażającej niby tym, co mi są drodzy... Cóż to takiego?.. Co pana przeszłość moja obchodził... Kto pan jesteś nareszcie?...
— E! pani hrabino — odrzekł Vogel — od czasu spotkania u markizy de Simeuse, napróżno walczysz pani całą siłą ze swoją pamięcią!... Poznała mnie pani dobrze zaraz owego wieczoru, pomimo lat dziesięciu, które po pani tylko się prześlizgnęły, gdy na mnie ciężkie pozostawiły ślady. Cóż było przyczyną owego nagłego omdlenia pani?... Nie wierzę, ażeby mój głos zmieniony i przybrany akcent, potrafił był oszukać panią... Przypatrz mi się z blizka, a z pewnością nie będziesz pytać, kto jestem, Walentyno...
Jednocześnie twarz Vogla przybrała ów wyraz zmęczenia i grubijaństwa, którego skutki tak boleśnie odczuwała na sobie młoda kobieta w okropnych ostatnich miesiącach pożycia z ex-kasyerem Jakóba Lefevre.
— To on!... — zawołała pani de Rochegude, składając ręce. — Boże wielki, Boże miłosierny, zlituj się nademnął... To on...
— Tak, to ja, kochana pani... — odrzekł Vogel — a widzę, żeś pani nie zbyt zadowolona z mojego widoku... Miałbym prawo obrazić się trochę o to, ale...
Walentyna prawie już nic nie słyszała.
Spiorunowaną była literalnie.
Duszę jej owładnęło takie straszne, dojmujące cierpienie, że powtarzała jedynie, nie wiedząc nawet o tem wcale:
— Żyje!... żyje!...
— Tak, żyje! — odparł Vogel. — Żyje i żyć będzie długie jeszcze lata... Nigdy na seryo o śmierci nie myślałem...
— Ale to oświadczenie o samobójstwie napisane i podpisane własnoręcznie?... — szepnęła Walentyna.
— To prosta komedya... albo raczej tragikomedya tylko...
— A trup, którego wzięto za pana?...
— Człowieka, z którym miałem burzliwe bardzo przejście...
— I którego pan zamordowałeś!... — zawołała hrabina.
— Ależ kochana pani, cóż znowu za szkaradne posądzenie!... — odrzekł żywo Herman. — Nie było to wcale morderstwo, był to tylko pojedynek...
— Pojedynek bez świadków?...
— Z jednym świadkiem, który egzystuje w Paryżu i świadczyć będzie, skoro zażądam tego.
Po krótkiem milczeniu, ex-kasyer zaczął:
— W chwili naszego rozłączenia się, byłem w bardzo ciężkich okolicznościach. Policya ścigała mnie, biorąc za kogo innego. Podobno czuwała i później, bo narażała mnie ciągle na grube niebezpieczeństwo.
— Pomyłka, pan powiadasz? — przerwała Walentyna.
— Naturalnie!
— Śmiesz pan więc utrzymywać, że gdy cię ścigano jako fałszerza, to przez pomyłkę tylko.
— Ma się rozumieć! Byłem ofiarą fałszerstwa i nic więcej.
— Byłeś pan wspólnikiem fałszerza, boś puszczał w obieg weksle fałszywe!... Spłaciłam je wszystkie.
Vogel skłonił się uniżenie.
— A! — powiedział — pani je zapłaciła?
— Zależało mi na tem, aby za jakąbądź cenę ocalić honor pańskiego nazwiska.
— Jestem pani wdzięczny nieskończenie. To rachunek do załatwienia między nami. Uregulujemy go, niech pani nie wątpi i zapewniam, że pani nic nie straci. Ażeby uniknąć zajść nieprzyjemnych, zmuszony byłem emigrować. Po kilku miesiącach odniosłem się po informacye. Doniesiono mi, że policya nie myśli już o mnie wcale. Nie wiedziałem, że pani załatwiła bankiera Jakóba Lefevre, byłem przekonany zatem, że stróże sprawiedliwości poznali, chociaż trochę za późno fatalną pomyłkę swoję. Powróciłem do Francyi, przybyłem do Paryża i pobiegłem do Bas-Meudon.
Herman jako wielki komedyant, umiał nadać swojej ruchliwej twarzy wyraz sentymentalny i ciągnął wzruszonym głosem.
— Serce moje biło nadzieją i miłością. Miałem odzyskać panią, a ja tak panią kochałem.
— Pan mnie kochałeś! — przerwała Walentyna, wzruszające ramionami. Nie, pan mnie nigdy nie kochałeś.
— Więc dla czegóż ożeniłem się z panią?
— Dla tego, że byłam siostrzenicą Maurycego Villars. Wiedziałeś pan, że był milionerem, liczyłeś ne spadek po nim. To dla tego jedynie uczyniłeś pan ze mnie swoję ofiarę.
Herman zaprzeczył gestem.
— Więc we mnie wszystko się pani wydaje podejrzanem. Moje czyny, moje słowa i myśli moje nawet. To niedobrze, proszę pani. To bardzo niedobrze! Bogu jednemu wiadome, jak pani źle o mnie sądzi, ale niech się dzieje wola Boża. Ja cię zawsze kochałem, Walentyno, a zresztą, czy w chwili mojej ucieczki nie miałaś zostać matką?
Nędznik zwiesił głowę i głosem jakby złamanym prawił dalej:
— Niestety! zamiast wyznaczonej radości, spotyka mnie okrutny zawód! Cios, który we mnie uderzył, cios to tak straszny, że o mało pod nim nie upadłem. Opuściłaś pani Bas-Meudon nazajutrz po moim odjeździe, na próżno szukałem śladów twoich. Wylewałem gorzkie łzy; przeklinałam los okrutny i z całej duszy śmierci pragnąłem. Przez całe dziesięć lat żyłem w męczarni, przez całe dziesięć lat poszukiwałem pani nieustannie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.