Dramaty małżeńskie/Część druga/LXXII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Vogel ujął kieliszek, do którego dolał coś z flaszeczki..
Przybliżył się do kanapki i uderzył po ramieniu Karola Laurent.
Ten zamruczał coś niewyraźnie, otworzył oczy i zabełkotał:
— To ty, Hermanku!... Czegóż chcesz?... Jesteś moim przecie przyjacielem, pozwólże mi spać zatem...
— Pójdziesz spać w swojem łóżku!... — Odpowiedział Vogel. — Tu nie możemy przecie nocy przepędzać.... No, wypij, ten jeszcze ostatni kieliszek starego koniaku i chodźmy...
— Stary koniak... — powtórzył Karol Laurent. — To mi się podoba!... koniak, to mój dobry przyjaciel... Pójdę chętnie, jak wypiję... Chciałbym się położyć... Ale, żeby się położyć, potrzeba najprzód wstać... a ja nie zdołam się sam podnieść.
Herman wyciągnął rękę.
Ex-Lorbac czepił się jej, powstał na nogi i postąpił, zataczając się parę kroków.
— To dziwne... — rzekł z głupkowatym uśmiechem. — Nadzwyczaj dziwne!... Podłoga jak z kauczuku... Lżejszy jestem od dziecinnego baloniku... Wydaje mi się, że się unoszę do sufitu...
— No, wypij tylko!... — powiedział Vogel, podając szklankę.
— Wypiję! wypiję! ale się trąćmy koniecznie.
— Ma się rozumieć... twoje zdrowie...
Karol Laurent pochwycił drżącą ręką kieliszek, trącił się z fałszywym Angelisem, a potem zatoczył się tak, że prawie tyłem stanął do towarzysza.
Skorzystał z tego, przechylił głowę w tył, łokcie podniósł wysoko i wypił niby napój jednem tchem.
Herman czekał na skutek niecierpliwie.
Oczekiwanie trwało niedługo.
Karol Laurent jęknął, zaczął wywijać rękoma, jak człowiek śmiertelnie ugodzony, padł twarzą na poduszki kanapy i nie poruszył się więcej.
— Finisz!... — pomyślał Vogel, z tryumfującym uśmiechem, podniósł kieliszek z dywanu, wytarł go starannie, potem nachylił się, odwrócił kamrata, który, jak przypuszczał, za pięć minut miał już być trupem, podsunął ma poduszkę pod głową, przymknął wytrzeszczone dziwnie oczy, ubrał się w palto, wziął kapelusz, zapalił cygaro, wyszedł z gabinetu, zawołał właściciela zakładu, zapłacił rachunek, dorzucił mu jeszcze dwa luidory na piwo i powiedział:
— Mój przyjaciel podpił sobie za bardzo i śpi jak zabity... Zostawcie go w spokoju... Gdy obudzi się za dwie godziny, każecie mu sprowadzić fiakra.
— Niech pan będzie zupełnie spokojny. Nikt nie wejdzie do gabinetu, dopóki towarzysz pański się nie przebudzi... Czy pan życzy sobie powozu?
— Nie, potrzebuję się przejść koniecznie.
Gospodarz skłonił się bardzo nizko gościowi, który okazał się tak wspaniałomyślnym, i Vogel oddalił się przez Pola Elizejskie, z tem radosnem przekonaniem, iż usunął przecie ostatnią ze swej drogi przeszkodę.
Było około dziewiątej wieczorem.
W dziesięć minut później rozległ się dzwonek w gabinecie.
Przybiegł gospodarz i ździwił się wielce, gdy zobaczył dżentelmena, nad którego snem miał czuwać, spokojnego i przytomnego, jak w chwili, gdy przybył tutaj.
Stał w kapelusza i zapinał rękawiczki.
— Sapristi!... to chłop silny, co się nazywa — pomyślał, a głośno zapytał:
— Chcę się dowiedzieć, czy rachunek zapłacony?...
— Zapłacony, szanowny panie.
— Bardzo dobrze... proszę mi podać rozkład pociągów kolejowych i kazać sprowadzić fiakra.
— Powóz stoi, czeka już przed domem na pańskie rozkazy, a rozkład zaraz przyniosę...
Karol Laurent przejrzał podaną ma broszurkę, znalazł co mu potrzeba było, uśmiechnął się z zadowoleniem, wyszedł i wsiadł do czekającego powozu:
— Stacya de l’Est... — rzekł do stangreta. — Dziesięć franków za kurs. Ale co koń wyskoczy!...
Nazajutrz dzień był bardzo zimny.
Termometr opadł przez noc ośm stopni poniżej zera, co dla Paryżanów jest już temperaturą jakby syberyjską.
Ani jeden promyk słońca nie przebijał się po przez gęste ołowiane chmury, zapowiadające obfite śniegi.
Paryżanie, a szczególniej paryżanki, nie wychodzą w takim czasie z domów.
Rzadko można było napotkać jaki powóz w lasku Boulońskim.
Jednakże około godziny drugiej, ekwipażyk zaprzężony w jednego tylko konia, minął szybko aleję, prowadzącą od jeziora ku płaszczyźnie Longchamps i do mostu Suresnes.
Stangret miał zapewne dokładnie wydane rozkazy, bo zatrzymał się przy basenie, do którego wpadają wody z kaskady.
Drzwiczki się otworzyły i ukazała się Walentyna.
Ubrana była cała czarno.
Rotunda, podszyta futrem, okrywała ją całą.
Gęsta koronkowa woalka zakrywała twarz bladą śmiertelnie.
Spojrzała do okoła i zobaczyła pustkę zupełną.
Chmary wron tylko krakały na gałęziach drzew z liści ogołoconych.
Pani de Rochegude skręciła na lewo w wązką ścieżkę, prowadzącą pod granitową skałę, a ztąd po schodkach wyciętych w kamieniu, na wierzchołek miniaturowych Alp, znanych całemu Paryżowi.
Ścieżka ta staje się coraz ciemniejszą, dzięki coraz gęstszej ilości wody, spadającej z wielkim hałasem i zasłaniającej wejście do groty.
Hrabina pożerana gorączką, uszła już z dwadzieścia kroków, nie spotkawszy tego, którego szukała, gdy nagle na pierwszym zakręcie ukazał się Herman, idący na jej spotkanie z uśmiechem na ustach z kapeluszem w ręku.
— Kochana pani wzorowo jest punktualna — wykrzyknął. — Czekam zaledwie piętnaście minut!... Winszuję pani... winszuję. Nie mam zapewne potrzeby pytać, czy pani przyniosła mandat...
Pani de Rochegude, nie odpowiedziawszy ani słowa, wyjęła z mufki szyldkretowy pugilaresik, a z pugilaresiku kawałek papieru, na którego nagłówku znajdowały się te tylko magiczne słowa:
„Bank francuzki wypłaci okazicielowi pięćset tysięcy franków.“
— Musiałam zgodzić się na nikczemne żądanie pańskie — rzekła — i oto mój okup!...
Jednocześnie podała mandat Voglowi, pijanemu z radości.
Nędznik wyciągnął łapę po papier, ale nie zdążył go pochwycić.
Ciężka jakaś ręka pochwyciła go z tyłu, a głos, drżący z oburzenia, szepnął mu do ucha:
— Nikczemną sprawę tego łotra ja z nim załatwię... Schowaj pieniądze, Walentyno... Założysz za to przytułek dla sierot...
Wystraszony Herman odwrócił się szybko i zobaczył pana de Rochegude przed sobą.
— Lionel!... — zawołała Walentyna, poznawszy męża i rzucając się ku niemu.
Ale nie mogła przenieść tak gwałtownego wzruszenia.
Zachwiała się i byłaby upadła, gdyby hrabia nie był wypuścił z rąk fałszywego Angellsa i nie poskoczył do niej.
Podtrzymał ją w swojem objęciu i położył na odłamie skały, gdzie zaraz zemdlała.
Uważając to omdlenie za wypadek bardzo naturalny w podobnem położeniu, pan de Rochegude nie przerażał się niem wcale i powrócił zaraz do Vogla.
— Teraz my się rozprawimy ze sobą — powiedział.
— Przepraszam pana hrabiego — odparł ex-kasyer, przybierając zwykły swój cynizm — ale my nie mamy nic do załatwienia ze sobą... nic a nic zgoła.
— Tak pan sądzisz?
— Tak, panie hrabio.
— No, to się grubo mylisz, rozbójniku! Mamy podwójny ze sobą obrachunek: podłe oszustwo teraźniejsze i zbrodnię z przed dziesięciu laty.
— O jakiej zbrodni pan mówisz? — zapytał bezczelnie Vogel.
— O pojedynku, w którym o mało nie padłem ofiarą.
— Czy to moją wina, że raniłem pana w tem spotkaniu?
— To nie było spotkanie, nędzniku! to było uplanowane morderstwo.
— Nieprawda.
— Prawda... łotrze jeden... ja postępowałem podług wszelkich zasad, a ty użyłeś podstępu! użyłeś broni odpowiednio przygotowanej... Ale Bóg jest sprawiedliwy, musisz mi dać zadośćuczynienie w tej chwili, a nie posiadasz już pistoletów Karola Laurenta!
Herman zadrżał.
— Zkąd on wie, u dyabła, o tem? — pomyślał.
Lionel wyciągnął z kieszeni płaszcza dwa nabite pistolety i podał oba Voglowi.
— Wybieraj. Będziemy się bić tutaj... natychmiast... o dwadzieścia kroków. Żywego musiałbym oddać policyi. Wolę cię zabić zatem!
Zamiast wybrać broń, ex-kasyer cofnął się o parę kroków.
— Zabić mnie chcesz, panie hrabio? — powiedział z wybuchem dziwnego śmiechu — zapewne, że byłoby to bardzo wygodne dla pana, ale mnie wcale się nie podoba! Jestem zupełnie czysty! Przedawnienie prawne zasłania mnie od wszystkiego! Powołam się na pana, gdy będę potrzebował dowieść, żem jest Hermanem Vogel rzeczywiście! Zabrałeś mi pan żonę, a usiłujesz zabrać pieniądze i jeszcze prawisz mi impertynencye. Trochę za dużo tego dobrego! Bić się z panem nie będę. Albom ja głupi? Nie myśl pan o tem! Mam co lepszego do roboty! Obiecuję panu skandal, o którym cały świat mówić będzie! Zaręczam panu, że będziesz starał się kupić moje milczenie, ale będzie za późno! Nie żegnam pana, panie hrabio, tylko mu mówię do widzenia!
I Vogel puścił się pędem, ażeby umknąć jednem z wyjść podziemnych.
Dotarł do jednego z zakrętów i miał już zniknąć.
Ale człowiek jakiś stanął przed nim niespodzianie, pochwycił go za kołnierz i zawołał szyderczo:
— Nie drapniesz, kochany kumciu!
Herman pobladł i zaledwie wybełkotał:
— Karol Laurent?
— W swojej własnej osobie! — odrzekł ex-Lorbac — widzisz mnie przecie, a po pięści czujesz, że widmem bynajmniej nie jestem. Myślałeś, idjoto, żem pijany i podałeś mi truciznę. Nie wypiłem koniaku i gdyś wyszedł głupcze, przekonany, że już po mnie, ja sobie wstałem z kanapy, wziąłem kapelusz i laskę pojechałem do Prowancyi o dziesiątej wieczorem. Przyjechałem, żeby cię nauczyć, mój poczciwcze, jak należy postępować z przyjaciółmi. Cóż mi odpowiesz na to?
Vogel, na wpół nieprzytomny, słuchał jak przez sen słów tych pełnych groźby.
— Wszystko się sprzysięgło na mnie — wybełkotał.
— Panie hrabio — odezwał się Karol Laurent do Lionela — za wielki czyniłbyś honor temu nędznikowi, ryzykując swoje życie. Daj mi pan pistolety. Zapłacę mu dług mój wczorajszy, a jeżeli nie będzie chciał się bić ze mną, to mu w łeb jak psu wypalą.
— Dobrze, będę się bić! — krzyknął ex-kasyer, odzyskawszy trochę energii.
Lionel z widocznym wstrętem podał pistolety pseudo Lorbacowi.
Dziękuję, panie hrabio — odrzekł ten ostatni i proszę pana za świadka. — Bierz kanaljo to cacko i... bez żadnych podstępów, bo, jak, powiedziałem, zastrzelę jak psa. Stój gdzie stoisz, ja się cofnę o dwadzieścia kroków. Będziemy iść ku sobie, a gdy powiem trzy, strzelimy jednocześnie.
Po chwili przeciwnicy, stali, naprzeciw siebie na dwóch końcach skalistego sklepienia.
Hrabia wziął w objęcia Walentynę, ciągle zemdloną, i usunął się za skałę.
— Raz! — odezwał Karol Laurent.
— Jeżeli go zabiję — myślał Vogel — ucieczka będzie możebną.
I nie czekając nawet, ażeby jego ex-wspólnik „dwa“ wypowiedział, pociągnął za kurek i wystrzeli.
Karol Laurent zachwiał się.
— Morderco! — zawołał świszczącym głosem — morderco! morderco!...
Kula ugodziła go w piersi, poniżej lewego ramienia.
Krew trysnęła z rany, piana ukazała się na ustach.
Nie był to już człowiek żywy, ale trup zgalwanizowany nienawiścią i mający tyle jeszcze energii, że podniósł rękę i wypalił.
Herman Vogel padł trupem z roztrzaskaną na dwoje czaszką.
— Tym razem... panie hrabio... wyszeptał Karol Laurent — zapewniam pana... że żona twoja... jest... naprawdę... wdową.
Zaledwie zakończył te słowa, fałszerz runął także na ziemię.
∗
∗ ∗ |
Skoro Walentyna otworzyła nareszcie oczy, zobaczyła się w łóżku swojem, przy którem klęczał Lionel.
— Kochanko moja, skarbie mój — rzekł półgłosem — to był sen tylko straszliwy, ale wszystko się już skończyło, ocknij się bez żadnej już obawy.
Gdy młoda kobieta, ciągle jeszcze drżąca jakby chciała go pytać, o coś spojrzeniem dodał, przyciskając ją do serca.
— Przeszłość już bezpowrotnie zamarła.
∗
∗ ∗ |
Opowiadanie, nasze skończone i to tylko dodać nam pozostaje, że Lionel i Walentyna żyją najzupełniej jak na to zasługują.
Klara de Cernay wyszła w r. 1873 za starszego syna księcia de San Maximo i jest również jak jej starsza siostra, z losów swych zadowoloną, a uchodzi najsprawiedliwiej za najpiękniejszą damę w Paryżu.