Dramaty małżeńskie/Część druga/LXXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les maris de Valentine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LXXI.

Hermana Vogel chciał pójść za Walentyną, ale zniknęła mu wśród tłumów.
— Interes zatem skończony... — myślał sobie ex-kasyer — a skoro się na balu znalazłem, pozostanę jeszcze godzin z parę.
Zamknął drzwi od korytarza, przeszedł mały i powrócił do swojej loży.
Można wyobrazić sobie jego zdumienie, gdy na fotelu, który dopiero co zajmował, zobaczył jakąś czarną postać zamaskowaną i zakapturzoną.
— Kto jesteś — zapytał popędliwie.
— Kto ja jestem?... — powtórzyła postać głosem zmienionym — zdaje mi się, że pan widzisz, kto jestem... Domino...
— Jakim sposobem dostałeś się do tej loży?...
— Naturalnie, że nie drzwiami... przez poręcz przeskoczyłem...
— Zanadto jesteś śmiałym!...
— Rzeczywiście, że się mogę pochwalić...
— Jesteś bezczelnym po prostu!... Ta loża do mnie należy, proszę wyjść...
— Tak mi tu dobrze, że pozostanę...
— Proszę wyjść!... — bo zawołam policyanta, ażeby cię wyrzucił i odprowadził do kozy...
Zamaskowana osobistość wzruszyła ramionami.
— Nie zawołasz policyanta, kochany hrabio, daję ci słowo honoru!...
— Znasz mnie? — wykrzyknął Vogel zaniepokojony.
— Doskonale!
— Kto więc jesteś?
Domino zrzuciło kaptur, odwiązało maskę i mniemany d’Angelis zobaczył szyderczą twarz Karolą Laurent.
— To ty — mruknął były mąż Walentyny, usiłując się uśmiechać.
— We swojej własnej osobie... Od dziesięciu lat co najmniej nie byłem na balu opery, przyszła mi otóż dziś ochota, rozerwać się trochę...
— Dla czego mnie nie uprzedziłeś?...
— Bo może nie byłbyś mnie przyjął do swej loży... Nie chciałem narażać się na przykrość odmowy.
— Od jak dawna jesteś tutaj?
— Od przybycia tej damy, której nazwiska wymówić nie chcę, ażeby nas kto czasami nie podsłuchał..
— Słyszałeś?
— Wszystko, ma się rozumieć! Tak interesującej pogawędki słucha się obu uszami. Winszują ci, kochany hrabio! Wiedziałem, żeś chwat, ale przeszedłeś moje oczekiwania. Słuchałem cię z prawdziwie artystyczną przyjemnością. Mistrzem jesteś, słowo honoru! To też osiągnąłeś rezultat wspaniały! Żegnaj życie awanturnicze. Jesteśmy bogaci! Nic nam nie przeszkodzi zostać ludźmi uczciwymi, jeżeli serca nasze tego zapragną.
Herman Vogel udawał, że podziela w zupełności uwagi swego interlokutora.
— Udało mi się — rzekł — w rzeczy samej; jednego tylko żałuję.
— Czego?
— Że twoje niespodziewane przybycie pozbawiło mnie możności sprawienia ci niespodzianki o tak szczęśliwym dla nas obrocie rzeczy.
— Czy naprawdę miałeś zamiar sprawić mi taką niespodziankę?
— Natychmiast po powrocie do domu!... Czy wątpisz?
— Troszeczkę. Znam cię dobrze, mój kochany i wiem, żeś egoista. Bo dla czegoż tak ukrywałaś przedemną swoje zabiegi?
— Nie wiedziałem, co z tego wszystkiego wyniknie i nie chciałem, abyśmy obaj durzyli się próżnemi nadziejami.
— Więc się podzielimy?
— Powiedziałem ci już kiedyś i powtarzam teraz, że podzielimy się jak bracia. Na dwie części równe. Po siedmset pięćdziesiąt tysięcy franków bierzemy.
— Trzydzieści siedm tysięcy pięćset liwrów renty — mruknął ex-Lorbac. — Można będzie żyć zupełnie dostatnio za te pieniądze, Przynajmniej dla mnie, który nie lubię zbytków, najzupełniej wystarczy. Wyrzekam się raz na zawsze moich olbrzymich, ale olbrzymie niebezpiecznych projektów i dzisiaj zaraz niszczę przeklętą pracownię.
— A ja — odrzekł Vogel — wiedząc, jakim jesteś niedowiarkiem i nie chcąc narażać się na upokarzające podejrzenia, żądam, abyśmy odtąd aż do przyszłej soboty, to jest, dopóki nie odbierzesz swojej części, nie rozstawali się ani na jednę chwilę. Będziemy razem wychodzić i razem powracać. Żądam tego, mój drogi, stanowczo i bezwarunkowo.
— Ależ — oświadczył Karol Laurent — będę najchętniej cieniem twoim, najlepszy mój przyjacielu. Z przyjemnością, ani cię na krok jeden nie odstąpię.
Prowadząc powyższą rozmową, pseudo-Angelis myślał sobie:
— Czy ty, głupcze, naprawdę wierzysz, żem gotów pozbyć się na rzecz twoją, połowy majątku z takim zdobytego trudem! Doprawdy, że mnie litość bierze! Zła to gwiazda, co ci kazała szpiegować mnie dzisiejszej nocy! Za tydzień już cię na świecie nie będzie, za tydzień nie będziesz już potrzebował pieniędzy, daję ci słowo na to, mój przyjacielu najlepszy.
Lorbac zaś myślał ze swej strony:
— Ten łotr i oszust myśli, że mnie potrafi oszukać swoją niby dobrodusznością, ale się myli szkaradnie. Taki egzemplarz, jak Vogel, nie odda tak ogromnej sumy dobrowolnie, to wątpliwości nie ulega. Będzie mnie chciał wciągnąć w jaką zasadzkę, ale będę ostrożny, będę się miał na baczności.
Program, ułożony przez ex-kasyera, wykonany został co do joty.
Przez cały tydzień po balu w operze obaj kamraci nie rozłączali się ani na chwilę i żyli w najlepszej zgodzie.
— Ponieważ będziemy bogaci — powtarzał Herman — to pal dyabli ekonomię!
I wydawali bez rachunku.
Jadali w najpierwszych restauracyach, pili najkosztowniejsze wina i na nie sobie nie żałowali.
Zdawało się, że przedewszystkiem o to im chodziło aby rzucać pieniędzmi na wszystkie strony.
Ponieważ nic zgoła nie potwierdzało podejrzeń Karola Laurent, przeto z dniem każdym stawał się on coraz mniej podejrzliwym.
Nadeszła nareszcie sobota i Herman postanowił pozbyć się natrętnego kamrata.
— Zjemy obiad na polach Elizejskich — rzekł do niego — a musi być takim, o jakim Lukullus nie marzył.
— I owszem! — wykrzyknął Karol Laurent.
Plan Vogla bardzo był prosty.
Chodziło o nową edycyę sposobu stosownego względem Maurycego Villarsa.
Czytelnicy nasi przypominają sobie ową kolacyę w Angielskiej kawiarni, w której mniemany baron de Précy, pomógł do śmierci wujowi Walentyny de Cernay.
Herman zamierzył zaaplikować ten sam środek względem Laurenta, z tą tylko różnicą, że gdy ex-Lorbac, był człowiekiem młodym i silnym, potrzebaby mu zadać silniejszej daleko trucizny.
Vogel wybrał kwas pruski.
Wybór był dobry, ale truciciel sądził, że tem łatwiej poradzi sobie ze swoim współbiesiadnikiem, im więcej tenże będzie pijanym, i tak gwałtownie namawiał go do picia, że obudził uśpioną podejrzliwość Karola.
Otrzeźwiał w jednej chwili i udając coraz bardziej pijanego czuwał. W środku obiadu ex-Lorbac już niby tylko bełkotał niezrozumiale, zataczał się za każdem poruszeniem i rozlewał na gors koszuli zawartość każdej szklanki.
Przyniesiono deser, potem kawę, likiery i cygara.
Karol Laurent usiłował wstać, ale żadną miarą nie mógł tego niby dokazać.
Nakoniec udało mu się stanąć na nogi, ale zaraz się znowu zatoczył, stracił równowagę, upadł na kanapę i chrapać zaczął...
Cała ta komedya odegraną została z takim prawdziwym talentem, że Herman został najzupełniej oszukanym.
Wpatrywał się w uśpionego kamrata z szyderczym na twarzy uśmiechem.
Tymczasem Laurent wcale nie spał, niedomknięte powieki pozwoliły mu śledzić wzrokiem, wszystko, co się działo w gabinecie.
Widział, jak Herman wlał dwa kieliszki musującego szampana, jak wyjął z kieszeni maleńką flaszeczkę, owiniętą w papier niebieski, ja odkorkował flaszeczkę, i jak z niej dziesięć czy dwanaście kropel puścił do jednego z kieliszków.
— Komedya skończona — pomyślał sobie Karol Laurent. — Zaczyna się tragedya... Baczność!...
I zaczął bardziej jeszcze chrapać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.