Dramaty małżeńskie/Część druga/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Maurycy Villars, jak powiedzieliśmy przy końcu poprzedzającego rozdziału, uparł się i niechciał umierać.
Upór ten (bardzo wreszcie naturalny), był jednym z najgłówniejszych powodów zupełnej a smutnej zmiany w postępowaniu Hermana Vogla z żoną.
Kasyer Jakóba Lefevre, żeniąc się z siostrzenicą starego kawalera, liczył, jak wiadomo czytelnikom, że Walentyna w krótkim bardzo czasie stanie się dziedziczką, że trzy milionowy spadek jej uchroni go od stoczenia się na dno przepaści, do jakiej z każdym dniem coraz bardziej się przybliżał.
Tymczasem Maurycy Villars, ten rozpustnik zużyty do szpiku kości, ten trup ledwie dyszący, ta dogorywająca lampa, co lada chwila powinna była zgasnąć z powodu braku oliwy, żył i nie dawał się śmierci z energią niewypowiedzianą.
Napróżno Vogel popychał go do nadużyć przeróżnych.
Wymalowany szkielet nic nie odczuwał tego wszystkiego i zawodził nadzieje ugruntowane na blizkim jego zgonie...
Zawód tem był straszniejszym, im mniej był przez Hermana spodziewanym.
Miał z tego powodu żal do żony i czynił ją poniekąd odpowiedzialną za to zupełnie, jak gdyby wychodząc zań, nadużyła niegodnie dobrej jego wiary, jak gdyby nadużyła zaufania.
Ztąd nienawiść rosnąca z dniem każdym, ztąd nieustanne podniecenie przeciw istocie niewinnej.
Czas naglił coraz bardziej,
Oczekiwanie stawało się niemożebnem.
Położenie Hermana było w tej chwili o wiele gorszem, niż na początku opowiadania niniejszego, i, jak pan Roch powtarzał, nie należało mu już zwlekać ani jednej chwili.
Wszystko do koła chwiało się i groziło katastrofą okrutną,
Jeden z weksli, podrobionych przez Karola Laurent, puszczony w obieg z domu bankierskiego Jakóba Lefevre, poznany został jako fałszywy i sądowi złożony.
Śledztwo było właśnie w toku.
Zawezwano Vogla przed sędziego, aby złożył swoję opinię.
Jeszcze go o nic nie posądzano, pryncypał wierzył jeszcze w uczciwość jego nieskazitelną, ale lada chwila mogło coś wypaść, coby wszystkim oczy otworzyło.
Najmniej na pozór znacząca okoliczność, mogła była naprowadzić policyę na ślad winowajcy; a wtedy wszystko stracone, a wtedy trzebaby wybierać pomiędzy samobójstwem a galerami.
W okolicznościach podobnych, szaleństwem by było myśleć o puszczaniu w obieg nowych falsyfikatów, aby niemi dawne popłacić!
Weksle nowe i zlecenia nie honorowane w terminie, zostałyby jako fałszywe poznane.
Ździwionoby się bardzo słusznie, że taka masa papierów podrobionych przeszła przez ręce pana kasyera, bez zwrócenia na siebie uwagi, od ździwienia zaś do podejrzenia krok już jeden tylko.
Akurat za trzy tygodnie, przypadały wypłaty ogromne.
Herman widział zbliżającą się chwilę, w której całe rusztowanie, tak pracowicie przezeń wzniesione, runie z trzaskiem i zmiażdży go swemi szczątkami.
Bezustannie powtarzał sobie:
— Zgubionym, zgubionym bez ratunku!... jeżeli jednak Maurycy Villars umrze za tydzień, mogę być ocalonym jeszcze...
To go dniem i nocą prześladowało.
Dla natury tak z gruntu niegodziwej i przewrotnej, nie potrzeba było więcej nad to, aby do myśli o zbawieniu, przyłączyła się myśl o zbrodni.
„Skoro potrzebną mam jest śmierć człowieka i skoro ten człowiek nie chce umierać, wtedy go zabijamy...“
Oto logika zbrodniarzy.
Herman nie cofnąłby się z pewnością przed podobnem rozwiązaniem sprawy, ale nie tak łatwo jest zabić kogoś, gdy się ma ważne powody, aby pozory uczciwości zachować.
Morderstwo jawne, brutalne, nie leżało w interesie kasyera, po cóżby bowiem miał wzbogacać Walentynę, a sam skończyć pod mieczem oprawcy?
Chodziło zatem o wymyślenie dowcipnego sposobu, któryby dopomógł Maurycemu Villars, do nagłej jego śmierci.
Nie trucizna zatem, nie pchnięcie nożem!
To pozostawia ślady i wprowadza do gry policyę.
To byłoby niezręcznie i głupio.
Trzeba koniecznie czegoś innego.
Czego jednakże?
Kasyer szukał.
W wilją dnia, w którym wymógł podpis Walentyny, powiedział sobie nareszcie:
— Znalazłem!...
Nie długo ujrzymy go przy działaniu.
O godzinie czwartej, wychodząc z banku Jakóba Lefevre, udał się do swego agenta giełdowego.
Tytuły własności pani Vogel, zostały już sprzedane z jego rozkazu.
Odebrał ich wartość, to jest dwanaście tysięcy franków w biletach bankowych.
Zaopatrzony w pieniądze, wsiadł do fiakra i kazał jechać na ulicę Męczenników, stanął przed dużym nowym domem i zapytał odźwiernego:
— Zastałem pannę Adę Bijou?...
Odźwierny, zajęty cały łataniem starych pantalonów jednego z lokatorów, spojrzał uważnie na przybysza i odpowiedział zapytaniem:
— Czy to pan byłeś tu wczoraj i zostawiłeś bilet swój wizytowy z jakimś dopiskiem?...
— Tak, ja...
— Kiedy tak, to proszę... Panna Bijou jest u siebie i czeka na pana... Piąte piętro, drzwi na lewo... Niema dzwonka, trzeba zapukać...
— Dziękuję...
Vogel przebiegł lekko niezliczoną ilość schodów.
Na piątem piętrze przystanął, odpoczął chwilę i zapukał po trzykroć do drzwi wskazanych.
Prawie w tej chwili głos z wewnątrz zapytał.
— Kto tam?
— Baron de Précy — odpowiedział Vogel.
Drzwi się otworzyły.
— Dzień dobry, baronie!... — zawołała właścicielka mieszkania. — Proszę co prędzej!... Muszę być ostrożną aż do śmieszności, ale tak trzeba!... Ci łotrzy, wierzyciele, nie dają mi ani chwili spokoju, odkąd dowiedzieli się, że jestem w Paryżu... Wyobraź sobie, że mam istne procesye na schodach... Musiałam dzwonek skasować... Dziesięć razy na dzień, co najmniej, obrywali sznurek, szarpiąc nim z całych sił jeden po drugim... O! baronie, co to za straszne pijawki z tych ludzi!
— Zawsze tedy pełno wierzycieli, moja biedna Ado!... — przerwał Herman z uśmiechem.
— Zawsze, a nawet więcej niż zawsze! Wiesz dobrze, baronie, że nie mam szczęścia...
— A jednak z Anglii powracasz?
— Yes milord...
— Artur Aldrige, z którym wyjechałaś, ma być dżentelmenem bardzo poważnym...
— Nie narzekam nań wcale... Był to człowiek nadzwyczaj chic... nudny jak słota, lecz bardzo chic... Rozstając się z nim, byłam w posiadaniu pugilaresu, wypchanego banknotami... O! dziesięć razy więcej miałam, niż potrzebowałam na spłacenie wszystkich długów; w razie gdybym była zaraz powróciła...
— Cóż dalej?
— Na nieszczęście, gdy miałam już siąść na pociąg i zmykać do Dowru, napotkałam akrobatę z Cremorn-Gardens, prawdziwego Apolla angielskiego... Śliczny chłopak, co się zowie, lecz bynajmniej nie poważny, co nie, to nie... Apollo angielski wpadł mi w oko i zamiast wsiąść do wagonu, powróciłam do Londynu i wspólnie z nim przepuściłam banknoty z zadziwiającym pośpiechem... Trwało to, dopóki mogło, to jest do ostatniego szylinga... Sprzedałam zegarek na podróż powrotną, lecz niczego nie żałuję... Słowo honoru, że użyłam za moje pieniądze... Pokażę ci fotografię Dicka Tomlison, zobaczysz, jaki okazały...
— Zawsześ hultaj dziewczyna! — powiedział Vogel ze śmiechem.
Cała ta rozmowa miała miejsce w małym przedpokoju, ogołoconym z mebli zupełnie.
— Chodź do salonu, baronie... — rzekła Ada Bijou. — Napisałeś wczoraj na bilecie, że masz powiedzieć mi coś bardzo zajmującego, więc pilno mi usłyszeć...