Dramaty małżeńskie/Część druga/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Oszołomiony strasznym a niespodzianym ciosem, zapomniał, że powóz na niego czeka.
Szedł piechotą krokiem chwiejnym, ze zwieszoną na dół głową.
— Obywatelu! — zawołał stangret — cóż to, wypuściłeś mnie z pamięci? — To wcale niepięknie z twojej strony.
Vogel zawrócił.
— Gdzie pojedziemy, obywatelu? — zapytał automedon.
— Ulica Ś-go Łazarza — odparł prusak machinalnie.
— Tam, zkąd pana zabrałem?
— Tak.
— Dobrze.
Woźnica zaciął konia i zamruczał sobie pod nosem.
— Przysiągłbym, że facet ma zajączki w głowie, a może nawet waryat kompletny...
Gdy zajechał przed bank, kasyer wysiadł, zapłacił za jazdę i udał się do biura, sam dobrze nie wiedząc, co robi.
Trapił go rodzaj halucynacyi piekielnej.
Widział przed sobą przepaść rozwartą, i pojmował, że obecnie nic go już nie uchroni od stoczenia się na dno tej przepaści.
Podła natura zwyciężyła jednakże w ostatniej chwili; nie myślał już teraz o samobójstwie, myślał o ucieczce jedynie...
— Jak zemknąć? — zapytywał się uparcie. Ażeby wynieść się z Francyi, ażeby żyć na obczyźnie, potrzeba pieniędzy, dużo pieniędzy, a ja ich nie posiadam wcale! Gdzie co znaleźć?... gdzie co ukraść?... To, co jest w kasie, niedaleko mnie zaprowadzi... A przytem Jakób Lefevre posiada klucz drugi i może odkryć złodziejstwo w pięć minut po wyjeździe moim... Telegrafy szybko działają.. Złapią mnie na granicy...
Można sobie wyobrazić, jaką ma fizyognomię człowiek, nawiedzony podobnemi myślami.
Gdy Herman przechodził przez sale bankowe, kilku urzędników zauważyło zmianę w jego rysach i dziwne jakieś obejście,
Jeden z nich zapytał ze współczuciem:
— Czy nie słaby pan jesteś, panie Vogel?
— Dla czego pan się o to pytasz? — odparł Herman, opamiętawszy się nagle.
— Dla tego, że pan bardzo źle wyglądasz...
— Dużo chodziłem... Czuję się zmęczonym... ale to zaraz przejdzie — objaśnił mąż Walentyny.
Poszedł do gabinetu swego.
Zaledwie usiadł wpadł na nowo w koło myśli fatalnych, wydawało mu się, że ściany pokoiku, w którym przebywał, że krzesło, które ma pod sobą, kręci się do okoła.
Chciał powstać, aby się otrząsnąć z okrutnych przywidzeń, ale mu sił zabrakło.
Teraz koła ogniste zaczęły mu latać przed oczami, potem poczuł straszny szum w uszach, następnie cisza i ciemności go ogarnęły.
Przestał widzieć, przestał słyszeć...
W pół godziny woźny biurowy z papierami pukał do okienka przy kasie.
Nie odpowiedział mu nikt, za firanką cisza panowała zupełna.
Wiedziano jednak, że kasyer nigdzie nie wychodził.
Jeden z urzędników wszedł do gabinetu i zastał Hermana leżącego bez czucia na ziemi.
— Do licha — pomyślał — miałem racyę, mówiąc przed chwilą, że bardzo dziś źle wygląda.
Dano znać Jakóbowi Lefevre.
Zjawił się natychmiast i rozkazał zawezwać doktora.
Woda zimna i trzeźwiące sole, przywróciły przytomność Voglowi.
Otworzył oczy, a widząc przy sobie pryncypała i kilka osób innych, zadrżał, przypuszczając że go aresztuje, dobroć atoli rozlana w twarzy bankiera, uspokoiła go zupełnie.
— Co mi się stało? — zapytał głosem zagasłym.
— Zemdlałeś, biedaku — odpowiedział zwierzchnik. — Co za zmartwienie miałeś w ciągu tych paru godzin, na jakie cię uwolniłem?... Możeś się czego niedobrego dla siebie dowiedział?...
Herman potrząsł głową przecząco..
— Ani zmartwienia nie miałem, ani złej nowiny się niedowiedziałem — odpowiedział.
— Chory jesteś zatem?
— Nie wiem... Czuję się bardzo osłabionym, zdaje mi się, że niepotrafię ustać na nogach.
Doktór po zbadaniu chorego, oświadczył, że potrzebuje on wypocząć, ale że po zatem niema żadnego niebezpieczeństwa.
— Kochany Hermanie — rzekł Jakób Lefevre, odpocznij-że sobie... Uwalniam cię na czterdzieści ośm godzin, a w potrzebie urlop przedłużę... Dopiero przy końcu miesiąca będziesz mi potrzebnym, mamy zaś jeszcze pięć dni do pierwszego...
— Przyjmuję urlop z wdzięcznością — odpowiedział Vogel, szczęśliwy, że się może wynieść, nie obudzając podejrzeń.
— Poślę jutro na ulicę Pépinière, dowiedzieć się o twojem zdrowiu — oświadczył Jakób Lefevre.
— Niech się pan nie trudzi, bardzo proszę, to niepotrzebne zupełnie...
— Dla czego?
— Dla tego, że pragnąłbym parę dni urlopu spędzić na wsi u jednego z przyjaciół moich... Powietrze wiejskie najwięcej mi bodaj pomoże...
— Dobrze, ale pamiętaj, żebyś mi napisał jak się masz i czy mogę liczyć na ciebie w terminie?...
— Uczynię to, proszę pana...
— No, a teraz korzystaj zaraz ze swobody... każę ci powóz sprowadzić...
Herman bąknął parę słów podzięki, wyszedł z biura i kazał zawieźć się na ulicę Pépinière.
Ani pomyślał o tem, aby do Bas-Meudon pojechać.
Powiedział o projekcie udania się na wieś, aby zyskać zupełną swobodę w Paryżu.
Gdy atoli ujrzał się sam w ponurem i brudnem mieszkaniu swojem, w którem od kilkunastu miesięcy rzadko się kiedy pokazywał, gdy poczuł ponownie osłabienie i ociężałość w głowie, gdy ściany znowu kręcić mu się w oczach zaczęły, a podłoga zdawała się z pod nóg usuwać, strach go zdjął okrutny, strach śmierci w opuszczeniu zupełnem...
Czyż miałby zginąć, jak pies bez domu, w rowie przydrożnym zdychający?...
Otworzył okno, przywołał ojca Remy i polecił mu sprowadzić fiakr, bo nie miał nadziei, aby potrafił dojść piechotą do stacyi drogi żelaznej...