Dramaty małżeńskie/Część druga/XLIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les maris de Valentine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLIX.
We cztery miesiące po odjeździe Lionela, Walentyna wydała na świat syna.

Pani de Rochegude przeniosła się do hotelu przy ulicy Babylone, ażeby otoczyć macierzyńską pieką przyszłą synowę swoję.
Na mamkę dla dzieciny sprowadzono dwudziestopięcioletnią normandkę.
Notaryusz Chatelet z małą Klarunią byli rodzicami chrzestnemi maleństwa.
Nowo narodzony otrzymał imię Armanda.
Lionel i Walentyna prowadzili ciągłą korespondencyę — i co rano każde ze swej strony wykreślało jeden dzień w kalendarzu, aby w ten sposób skracać chwile tęsknego za sobą oczekiwania.
Nareszcie w dziesięć miesięcy po strasznej nocy w Bas-Meudon, ziściło się marzenie narzeczonych.
Lionel i Walentyna połączeni zostali w obec Boga i ludzi.
Mądre rady hrabiny spełnione zostały, co do joty.
Ślub odbył się w kaplicy Misyj zagranicznych, a potem zaraz młoda para wsiadła do karety podróżnej, zdobnej herbami Rechegudów i Cernayów i udała się do zamku pod Orleanem.
We dwa dni potem znalazła się tamże pani de Rochegude w towarzystwie Klary i mamki
Miodowy miesiąc młodych małżonków ziścił wszystkie ich nadzieje...


∗             ∗

W lat dziesięć potem, w listopadzie, 1869 roku, zarządzający Grand Hotelem, wezwany został w drodze telegraficznej przez jednego z kolegów swoich w Kolonii o przygotowanie apartamentu, składającego się z trzech pokojów, dla hrabiego d’Angelis, mającego przybyć do Paryża tegoż samego dnia wieczorem, w towarzystwie kamerdynera.
Istotnie o trzy kwadranse na dziesiątą, fiakr wyładowany podróżnemi walizami, wtoczył się w dziedziniec hotelowy.
Służący i jasny blondyn z dużemi faworytami zajmował miejsce obok stangreta.
Opuścił kozioł poważnie, bez wszelkiego pośpiechu i stanął u drzwiczek.
Zbliżył się oficyalista hotelowy.
— Czy na pana czekamy? — zapytał.
— Tak sądzę bynajmniej — odpowiedział wysiadający nowo przybyły z wyraźnym akcentem niemieckim. — Musieliście otrzymać chyba depeszę?
— Z kimże mam honor mówić?
— Jestem hrabia d’Angelis...
— Apartament dla pana hrabiego przygotowany... Na kominku ogień rozpalony... Niech pan hrabia raczy udać się za mną... Służący zajmie się przeniesieniem bagaży...
Uprzedzam, że nie rozumie on ani słowa po francuzku...
— Mniejsza o to... mówimy wszystkiemi językami... Czy pan hrabia każe sobie podać kolacyę?...
— Chyba coś bardzo lekkiego... jestem zfatygowany. Niech mi podadzą filiżankę bulionu, zimną kuropatwę i butelkę wina szampańskiego... To wystarczy...
Podróżny przestąpił próg salonu.
— Czy pan hrabia uzna to pomieszczenie za dostateczne? — zapytał oficyalista.
— Najzupełniej. Nie jestem wymagającym.
— Czy pan hrabia życzy sobie służącego pod ręką?
— Koniecznie.
— Jest w przedpokoju kanapa, na której będziesz mógł spać doskonale.
— To dobrze.
— Jeżeliby pan hrabia co potrzebował, to oto guziczek od dzwonka elektrycznego.
Nieznajomy przybyły do Grand-Hotelu, a noszący nazwisko pomerańczyka zamordowanego w Bas-Meudon przez Hermana Vogla i Karola Laurent, był mężczyzną szczupłym, dosyć wysokim, dystyngowanej powierzchowności, nieokreślonego wieku.
Mógł mieć lat trzydzieści sześć albo trzydzieci ośm, ale mógł mieć także około pięćdziesiątki. Z boków wyłysiałej głowy spadały mu na szyję kosmyki włosów, niegdyś złotawego koloru, teraz prawie zupełnie białe, i
Długie faworyty i broda srebrzyły się już także.
Na skroniach liczne drobne zmarszczki zbiegały się w kątach powiek.
Szerokie, sinawe obwódki, okrążały oczy ukryte prawie pod podwójnemi szkiełkami pincenez.
Gdy pan d’Angelis, zdjął kiedy przypadkiem binokle, źrenice koloru stali, zadziwiały surowością i prawie niepodobnem do zniesienia ostrem, dzikiem spojrzeniem.
Całość fizyognomii, z daleka wyglądająca na młodą jeszcze, z blizka staro się przedstawiała.
Podróżne ubranie hrabiego, oznaczało dobrze bogatego człowieka.
Okrywał go wielki płaszcz podbity kosztownem futrem.
Czapka z tego samego futra stanowiła nakrycie głowy i w razie potrzeby mogła być na uszy opuszczoną.
Wysokie miękkie futrzane buty, sięgały do kolan samych.
Z pod płaszcza wyglądała kurtka z czarnego aksamitu, takaż sama kamizelka i długi turkusowego koloru krawat, zapięty szpilką z brylantem. Ciężki prześlicznej roboty łańcuch przy zegarku i skórzany ozdobiony srebrem pasek od sakwojaża, uzupełniały strój wewnętrzny.
Hrabia d’Angelis, gdy pozostał sam w saloniku, zrzucił płaszcz, zdjął binokle, wyjął z kieszeni grzebień szyldkretowy, poczesał włosy, stanął przed lustrem zawieszonem nad kominkiem i zaczął się uważnie sobie przypatrywać.
Potem uśmiechnął się i zatarł ręce.
Ruch ten i uśmiech świadczyły, że był ogromnie zadowolony ze swojej osoby...
A jednak wyraz fizyognomii zaprzeczał zupełnie temu.
Pan d’Angelis kontent był chyba z rysów twarzy, ale nie ze śmiertelnej bladości cery.
Nie chodziło mu widocznie o powodzenie u kobiet, nie o tem myślał, ażeby się podobał bo nawet mruknął po cichu:
— Nie do poznania... słowo honoru nie do poznania... Najbaczniejsze oko musi się oszukać...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.