Dramaty małżeńskie/Część druga/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Młody doktór Favier, człowiek głębokiej nauki, będący w modzie w owej epoce, a przedewszystkiem poszukiwany przez aktorki i kokoty, jadł właśnie kolacyjkę pod nr. 8, w kompanii pań i panów z półświatka.
Przybiegł na wezwanie w ubraniu wieczorowem, w czarnym fraku, w kamizelce spiętej na jeden guzik, w białym krawacie i z kamelią w dziurce ubrania.
Wchodząc do gabinetu, spojrzał najpierw na Adę.
— A!... — pomyślał — to śliczna jakaś dziewczyna... dziwna rzecz, że ją dziś pierwszy raz widzę...
Skłonił się Hermanowi, ukląkł przy sofie i pochylił nad starcem.
— Co to?... — zawołał — a toż to pan Maurycy Villars!...
— Rzeczywiście... — odpowiedział Vogel niezmiernie ździwiony.
— Co mu się stało?...
— Nie będzie to nowiną dla pana, skoro znasz mego starego przyjaciela, że się cnotą wstrzemięźliwości nie odznaczał i że dziś przy stole był trochę... jakby to powiedzieć...
— Poprostu pijany — dokończył doktór.
— Pił dużo win mocnych — objaśnił Herman, a następnie wypił masę przeróżnych likierów. Zdawało mi się, że jest dobrze podciętym, nie uważałem jednak, ażeby mógł być chorym. Aż tu przed jakiemi pięciu minutami począł skarżyć się na gorąco i zażądał podania sobie szampana mrożonego. Podałem mu pełną szklankę i tę jednym haustem wychylił. Po wypiciu podniósł się z twarzą zmienioną okrutnie, krzyknął przeraźliwie i padł na wznak bez przytomności. Przeraziłem się straszliwie... otworzyłem drzwi i zawołałem o pomoc... Dziękuję panu za pośpiech, z całego serca dziękuję...
— Nie ma za co — odpowiedział doktór. — To obowiązek mój przedewszystkiem.
Mówiąc to, doktór Favier ujął za puls Maurycego Villars; następnie rozpiął na nim koszulę i przyłożył rękę do lewej strony piersi umierającego.
— Przyjaciel mój żyje — wszak prawda, panie doktorze? — zapytał Vogel ze wzruszeniem udanem znakomicie. To, co go spotkało, przeminie bez żadnych następstw?
Doktór nie zaraz odpowiedział.
— Panie, błagam cię, przemów!! — powtórzył fałszywy baron. — Milczenie pańskie niepokoi mnie okrutnie.
— Pan Villars żyje jeszcze — oświadczył doktór — ale to niewiele znaczy.
— Przypuszcza pan, że grozi mu niebezpieczeństwo?
— Bardzo wielkie.
— Lecz chory może być jeszcze uratowanym?
— Nie śmiem się tego spodziewać.
— Cóż to jest za choroba tak niespodziewana i gwałtowna?
— Uderzenie krwi na mózg.
— Przecież są jakieś sposoby na podobne uderzenia, przecież bywają nieraz dobrym wieńczone skutkiem?
— Chyba puszczenie krwi i synapizmy.
— Zarządź pan zatem co prędzej i jedno i drugie.
— Niepodobna.
— Dla czego?
— To i tamto, działając na organizm, przesycony jadłem i napojami, sprowadziłoby śmierć nieochybną i natychmiastową.
— Więc trzeba nieszczęśliwego zupełnie bez pomocy zostawić?
— Trzeba go najprzód odwieźć do domu a następnie zawezwać lekarza, który stale pana Villarsa kuruje, bo ten, znając z gruntu usposobienie swego pacyenta, będzie mógł spróbować środków, na jakie ja się nie odważę.
— Doktorze, błagam, nie odstępuj nas w nieszczęściu, jedź z nami na ulicę Amsterdamską.
— Jeżeli pan sobie życzysz... lubo to się na nic nie przyda.
— Proszę cię, doktorze.
— Dobrze! Jestem na usługi. Uprzedzę tylko moich przyjaciół i zaraz tu powrócę. Najpierw atoli trzeba unieść ciało i położyć, jak się należy.
Maurycy Villars, chudy i wyschły, nie więcej ważył niż dziecko.
Z łatwością przyszło go ułożyć na sofie w pozycyi człowieka śpiącego.
Doktór wyszedł z gabinetu.
Herman, pozostawszy sam z Adą Bijou, powiedział z ironią:
— Na cóż, moja czuła przyjaciółko, czy zawsze jeszcze bierzesz mnie za truciciela?
— Nie — mruknęła dziewczyna tonem bynajmniej niezdradzającym głębokiej wiary.
— Słyszałaś, co mówił doktór? Nasz przyjaciel dostał uderzenia krwi do głowy... nic nad to w świecie prostszego...
— Zapewne.
— Nic ci nie pozostaje, drogie dziecię, jak włożyć kapelusik na śliczną główkę i powrócić co prędzej do siebie. Znajdziesz z pewnością powóz na bulwarze. Nie potrzebuję dodawać, że w razie spełnienia się przepowiedni doktora, to jest w razie, gdyby przyszło komu opłakiwać naszego przyjaciela, to, co było umówionem pomiędzy nami, to jest cena należna ci za udział w tym nieszczęśliwym wypadku, wypłaconą ci zostanie bez zwłoki. Uregulujemy rachunki.
— Dobrze, będę czekać — odpowiedziała kurtyzana i rzuciwszy ostatnie, pełne grozy spojrzenie na nieruchome ciało starca, wyszła.
Vogel przywołał kelnera.
— Podaj rachunek — zawołał — i zobacz, czy powóz pana Villars czeka przed hotelem.
— Dobrze, proszę pana.
Kelner wybiegł i powrócił za chwilę.
— Oto rachunek — powiedział. — Powóz tego biednego pana stoi od godziny. Toż to się stangret zmartwi, gdy zobaczy swego pana w takim stanie.
— Każ podjechać od ulicy Laffite.
— Dobrze, proszę pana.
W tej chwili wszedł doktór Favier w okryciu i z kapeluszem w ręku.
Dwóch służących zniosło starca zemdlonego i usadowiło w kącie powozu.
— Siadaj, doktorze, obok niego — powiedział Herman.
— A pan?
— Ja siądę na kozioł z woźnicą.
Powóz skręcił na ulicę Amsterdamską, konie szły wolno jak z karawanem, lecz, że odległość nie była zbyt wielką, stanęli na miejscu w pół godziny niespełna.
Służba jak zawsze, oczekiwała powrotu swego chlebodawcy.
— Pan baron na koźle? — zawołał lokaj.
— Józefie — odparł Vogel — pan twój miał atak apopleksyi... bardzo jest chory...
— O Boże!
— Trzeba go rozebrać, położyć do łóżka i pobiedz natychmiast po doktora domowego... Ażeby prędzej się załatwić, wsiadaj do powozu...
— Nie potrzeba, panie baronie... doktór mieszka obok, na ulicy Medyolańskiej...
W pięć minut potem, Maurycy Villars, ciągle bezprzytomny, leżał na nizkiem, szerokiem łożu swojem, w dziwacznym pokoju wybitym żółtym atłasem.
Lustra otaczające łóżko, oprawne także w atłas żółty odbijały i pomnażały w odbiciach siną twarz wuja Walentyny, otwarte jego oczy i wykrzywione wargi.
Był to widok i straszny i wstrętny zarazem.
Doktór ujął znowu za puls chorego i znowu poruszył głową znacząco.
— Jak pan znajduje? — zapytał Vogel.
— Bardzo źle — odpowiedział lekarz. — Jestem przekonany, że jutra nie doczeka... Jeżeli to człowiek religijny, dobrze pan zrobisz przywołując księdza...
— Nie potrzeba — mruknął Vogel. — Przyjaciel mój był filozofem... Jeżeli prawdą jest, że nadchodzi jego ostatnia chwila, umrze tak, jak i żył...
— Tem gorzej dla niego... pomyślał doktór, chociaż nie był nabożnisiem.
Nadszedł lekarz domowy.
Zgodził się w zdaniu z eleganckim swoim kolegą, zadecydował, że dla Maurycego Villars niema już ratunku.
— Oddawna już grom ten wisiał nad nim — dodał. — Radziłem mu ciągle, żeby się oszczędzał... Nie chciał słuchać i oto skutek!... Był zuchem co się nazywa! Ledwie dychał, a dokazywał!... Niemam tu nic do roboty... Przyjdę jutro, o ósmej rano... skonstatuję śmierć i basta...
— Zostanę przy moim przyjacielu — jąkał Vogel głosem łzami napełnionym... Chcę być z nim i przy nim do ostatniej chwili...
Lekarze wyszli razem.
Mąż Walentyny został sam w pokoju, w którym Maurycy Villars walczył ze śmiercią...