Dramaty małżeńskie/Część druga/XXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les maris de Valentine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIX.

Pomerańczyk i Karol Laurent zapuścili się w ciemną aleję kasztanową.
Herman szedł tuż za nimi, stąpając jak kot, po cichutku.
Słyszał, jak Karol mówił do towarzysza:
— Droga jest ponurą nieco, kochany hrabio.
Angelis odpowiedział:
— Mniejsza o to, jaką jest droga, skoro wiem, że na końcu onej szczęście mnie oczekuje.
— Gdyby Bijou słyszała pana, miałaby prawo być dumną!
— Nie z miłości mojej, lecz ze swej nieporównanej urody dumną być winna.
— Szalenieś pan zakochany!
— Wy, francuzi, nie możecie znać się na tem, wy wszystkie kobiety kochacie! My, mieszkańcy północy, gdy oddamy serce jednej, to już na śmierć i na życie. Przed spotkaniem Ady, nie wiedziałem co to jest miłość prawdziwa. Uwielbiam ją! Niech żąda, czego chce odemnie, byle nie nazwiska mego. Po za niem otrzyma wszystko, co będzie chciała.
— Myślę, że to wystarczy — rzekł fałszerz, śmiejąc się głośno.
— Dalekoż jeszcze do mieszkania? — zapytał hrabia.
— Bardzo już niedaleko... Snop światła, który widzimy, z otwartych drzwi dochodzi.
— Czyś pan pewny, że Ada przyjechała?
— Jak pewnym jestem mojej przyjaźni dla pana...
— O! jakże mi serce bije gwałtownie...
— Za chwilę, będzie głośniej jeszcze biło.
Ostatnie to były słowa zamienione pomiędzy dwoma niby przyjaciółmi przed dojściem do progu domu...
— Idę naprzód, jako przewodnik... powiedział Karol Laurent, odchodząc do sieni i otwierając drzwi do salonu na rozcież.
Nagłe przejście z ciemności do światła olśniło na chwilę pomerańczyka, oswoił się jednak zaraz z jasnością i spojrzał do koła.
— Urządzenie nie wykwintne, wszak prawda? — powiedział fałszywy Lorbac z uśmiechem.
— Rzeczywiście, zwłaszcza, że świetna uroda Bijou potrzebuje ram olśniewających — oświadczył pomerańczyk.
— Ada rzadko tu przebywa... a w dodatku ma gusta nadzwyczaj skromne...
— Czy w tym pokoju raczy mnie przyjąć?
— Tak, na początek... Potem prawdopodobnie dalej pana poprowadzi...
— Czy mnie z nią sam na sam zostawisz?
— Ma się rozumieć...
— Nieporównanyś przyjaciel! — szepnął Angelis.
— Cieszę się z tej opinii — odparł Laurent i zwrócił się do drzwi, jak gdyby wyjść zamierzał, a właściwie dla tego, aby dać znać gestem Voglowi, czającemu się w cieniu przedsionka, iż nadeszła chwila działania.
Kasyer zrozumiał znak wspólnika.
Wszedł i zamknął drzwi za sobą.
Twarz jego śmiertelnie blada wyrażała niczem niezachwiane postanowienie.
Dość było nań spojrzeć, aby się przekonać, że gotów jest na wszystko, nawet na morderstwo.
— Panie hrabio — przemówił głosem stłumionym — mam honor powitać pana...
Na dźwięk tego głosu, Angelis zadrżał, odwrócił się szybko i spojrzał na Vogla ździwiony, lecz nie zaniepokojony bynajmniej.
Na myśl mu nie przyszło, żeby wpadł w zasadzkę okrutną.
— Co ja widzę? — zawołał po chwili — jeżeli się nie mylę, to pan baron de Précy...
Herman skłonił się i odpowiedział:
— Tak, to ja jestem...
— Zachwyca mnie obecność pańska tutaj, szanowny baronie — zawołał hrabia — pozwól mi jednak zapytać, jakim się tu trafem znalazłeś?
— To nie traf żaden... Moja obecność, jakkolwiek dziwi pana, jest zupełnie naturalną... bo jestem u siebie...
— U siebie? — powtórzył pomerańczyk osłupiały.
— Tak, panie hrabio, jestem we własnym moim domu.
Hrabia Angelis wsparł rękę na ramieniu pseudo-przyjaciela swego i rzekł, patrząc ma prosto w oczy:
— Pan mnie tu sprowadziłeś... do pana zatem należy wyjaśnienie tej zagadki...
— Zaraz to uczynię — odparł cynicznie Lorbac — i sądzę, że gdy hrabia dowiesz się szczegółów sytuacyi, ułatwisz nam załatwienie interesu przyjemnie i elegancko...
— Słucham zatem...
— U, to rzecz bardzo prosta!... jak powiada jakiś aktor w jednej z komedyj grywanych w Palais Royal — zaczął Karol Laurent, naśladując głos aktora. — Zapewniłem cię, kochany hrabio, że jedziesz do pięknej osóbki, w której się po uszy zadurzyłeś!... Było to kłamstwo niewinne...
Potrzebowałem tego dowcipnego pretekstu, aby cię namówić na przyjazd do tego domu... Sposobik mój nie był widocznie złym, skoro mamy honor mieć pana tutaj...
Angelis nic dotąd z tego wszystkiego nie zrozumiał.
— A więc — zaczął uniósłszy się trochę — a więc zażartowałeś pan sobie ze mnie, i jeszcze się tem przechwalasz?
— Cóż znowu? — odpowiedział Lorbac — gdzież jabym śmiał żartować z pana hrabiego... Nigdy w życiu! Źle pan sobie tłómaczy moje intencye... Nie pozwoliłbym sobie nigdy żadnych żartów niewczesnych...
— Po cóż zatem było to kłamstwo? Po co te preteksty? Dla czego sprowadziłeś mnie pan do tego domu?...
— A ba!... wytłómaczenie się z tego jest sprawą bardzo delikatnej natury, liczę jednakże wiele na pańskie pojednawcze usposobienie... Wystaw sobie, drogi hrabio, iż wpadłeś w moc dwóch dżentelmenów, prześladowanych przez los okrutnie... O! ten los, ten los paskudny!... Walczyliśmy z nim ze wszystkich sił naszych, walczyliśmy z odwagą i wytrwałością, godnemi największego powodzenia... a jednak zostaliśmy pokonani, i w taki haniebny sposób, iż musimy dziś zaraz uciekać z Paryża i nawet z Francyi, ażeby uniknąć następstw pewnych czynów naszych nierozważnych, opowiadanie których za dużoby nam czasu zajęło.
— Pocóż mi pan prawisz to wszystko? — przerwał Angelis. — Poufne sprawy pańskie, jako też pana barona de Précy, wcale mnie nie obchodzą...
Karol Laurent wzniósł oczy i ręce w górę, z gestem patetycznym:
— O! w jakim żeś pan błędzie zawołał. — Nasze sprawy muszą zainteresować pana, ponieważ pan jeden tylko jesteś w możności uchronić nas od brzydkich konsekwencyj i ponieważ na ciebie jednego tylko rachujemy w tym razie...
— Na mnie jednego? — powtórzył Angelis. Czy ja śnię?...
— Nie, nie... hrabio, to nie sen wcale, to rzeczywistość najzupełniejsza... Ale pozwól mi dokończyć:
Pieniądze, to główny czynnik wojny... Tak samo potrzebne na to, aby się naprzód posuwać, jak i na to, aby rejteradę wykonać w dobrym porządku...
Otóż, nie mamy wcale pieniędzy!... Czyż te sprawiedliwie?... Nie, po stokroć nie!... Niesprawiedliwość to krzycząca!... Rola pańska jest w tym wypadku całkiem jasną, a sądzę, że trudnoby było znaleźć piękniejszej!...
Zastąp hrabio szlachetną swoją hojnością ślepy traf rządzący światem, wynagródź nam niesprawiedliwość losu!...
Czy zrozumiałeś mnie pan teraz...
Pomerańczyk patrzył z kolei to na Hermana, to na jego wspólnika.
— Zdaje mi się, że pieniędzy chcecie? — mruknął.
— Doskonale się panu zdaje — odparł fałszerz bezwstydny.
— O ileż wam chodzi? czy o jaką setkę luidorów?
— Fe! za kogóż nas też bierzesz, panie hrabio? Cóżbyśmy robili ze stoma luidorami?... Potrzebujemy dużo... bardzo dużo...
— Kiedyż ja nie mam przy sobie dużo.
Karol Laurent dotknął końcem palca lewego boku Angelisa.
— Wybacz kochany hrabio — odpowiedział — masz ładną sumkę w biletach bankowych, w czekach i przekazach, tu w kieszeni bocznej, starannie zaszytej, ale łatwej do wyprucia... To, co kieszonka ta zawiera, jest nam potrzebnem nieodzownie i będziemy ci wdzięczni, gdy nam to oddasz do rozporządzenia.
— A gdybym odmówił?
— Nie odmówisz, kochany hrabio... Zanadtoś rozumny na to, ażeby odmawiać czegokolwiek swoim dobrym przyjaciołom, szczególniej, gdy ci dobrzy przyjaciele są silniejszymi od ciebie, panie hrabio...

— Ależ wy jesteście złodzieje, a ja wpadłem w jaskinię zbójów!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.