Dramaty małżeńskie/Część druga/XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les maris de Valentine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXX.

— Tak... my jesteśmy złodzieje, a pan dostałeś się do jaskini zbójeckiej! — powtórzył Lorbac wesoło. — Doskonale powiedziane, kochany hrabio... Moglibyśmy obrazić się, ale że jesteś pomerańczykiem, nie możesz znać dobrze zwrotów języka francuzkiego... Będziemy pobłażliwi.. Radzę jednak hrabiemu szczerze, po przyjacielsku, ażebyś się nie ociągał z dowodem uczynności, o jaki prosimy... Wierz mi, pośpiech potrzebnym jest dla własnego twego dobra.
— To ma znaczyć — odrzekł Angelis, który pomimo oburzenia zachował zimną krew swoję — to ma znaczyć, że zamierzacie okraść mnie i sponiewierać jednocześnie!... Praktykujecie rzemiosło rozbójników z pozorami wielko światowców!... Żądacie pieniędzy albo życia, ale pokrywacie zbrodnie elegancyą... Rabujcież łotry, ale przynajmniej otwarcie!... Użyjcie siły, jeżeli ją posiadacie, bo ja sile tylko ulegnę!...
Karol skinął na Vogla i rzekł:
— Jeżeli o to chodzi, zaraz zastosujemy się do twego życzenia drogi hrabio.
Nędznicy wydobyli rewolwery i skierowali lufy na pomerańczyka.
— Czy w obec tej alternatywy zrobisz pan, o co prosimy? — zapytał fałszerz — czy też postawisz nas w smutnej konieczności roztrzaskania ci łba kulami?...
Angelis patrzył obojętnie na broń wymierzoną ku sobie.
Musimy przyznać, że miał sporą dozę odwagi, lecz potrzeba i to dodać, że nie brał na seryo pogróżek mniemanego Lorbaca, nie przypuszczał możności zabójstwa.
Karol Laurent tupnął nogą i zawołał:
— No cóż, u wszystkich dyabłów!... decydujesz się, czy nie?...
— Czego więc chcecie? — zapytał pomerańczyk.
— Oddaj bilety bankowe, czeki i przekazy, jakie masz przy sobie, a ponieważ czeki i przekazy nie będą ważne bez twego podpisu, zatem siadaj tu przy tym stole, bierz pióro, maczaj je i pisz cesyę na rzecz naszę...
— A cóż dla mnie pozostanie?
— To nie nasza rzecz, kochany hrabio, zanadto jesteśmy delikatni, abyśmy się mieszać mieli w sprawy pańskie osobiste...
— Jeżeli uczynię zadość żądaniu, cóż wtedy ze mną zrobicie?...
— Mógłbym powiedzieć, że cię natychmiast wypuścimy na wolność... ale skłamałbym w takim razie... Bardzo bo łatwo mogłaby przyjść panu ochota zadenuncyowania nas, a my chcemy oszczędzić mu zachcianek niewczesnych... Zresztą nic a nic złego zrobić z hrabią nie zamierzamy... Zamkniemy cię w piwnicy, gdzie znajdziesz wygodny fotel, umyślnie tam dla ciebie zaniesiony... Nie będziesz miał czasu na nudy... Jutro około piątej po południu, wypuszczą cię i będziesz mógł, jeżeli ci tak serce podyktuje, pomówić o nas z panem prokuratorem cesarskim, albo zastępcą jego... Nas wcale to już obchodzić nie będzie... Będziemy całkiem bezpieczni!... Wiesz pan zatem wszystko, czego się masz trzymać... Nie potrzeba nam próżnych słów twoich, ale czynów... Decyduj się, ale prędko!... Przykroby nam było bardzo w danym razie, gdybyśmy własnoręcznie musieli przeprowadzić operacyę... Niech nam pan wierzy, panie hrabio...
— Śmielibyście dotknąć mnie zatem? — zawołał Angelis.
— O! z jakim gustem jeszcze!
— Nikczemni! — syknął pomerańczyk przez zęby. — Nikczemni! sądzę, że mam prawo do obrony osobistej, a zobaczymy, kto będzie śmiał się ostatni!...
Jednocześnie z szybkością błyskawicy, wyciągnął rewolwer z kieszeni i wystrzelił najprzód do Karola Laurent a potem do Hermana.
Pierwsza kula drasnęła lekko w ramię fałszerza, druga obcięła pukiel włosów Voglowi.
— A, zbrodniarzu!... — mruknął Laurent, w przystępie wściekłości. — Co to, jak psów wściekłych nas traktujesz? Przerachowałeś się, mój panie! Ognia, Hermanie!
Cztery wystrzały rozległy się jednocześnie.
Pomerańczyk ugodzony w głowę, nie wydał ani krzyku ani westchnienia.
Wypuścił broń z ręki, runął na wznak jak długi i skonał.
Jedna z kul mózg mu przeszyła.
Vogel cofnął się przerażony.
— Nie żyje! — jęknął głucho. — Nie żyje!... Zabiliśmy człowieka!...
— Co się czulisz, do stu katów! — krzyknął fałszerz. — Zdechł, a my żyjemy; ale nie jego to przecie zasługa, że żyjemy!... Mam ołów w ramieniu z jego łaski, a gdyby był zmierzył o parę milimetrów niżej, leżałbyś, ty kochanku, na jego miejscu... Nie czul się zatem, schowaj łzy krokodyle na potem.
— Co poczniemy? — zapytał Vogel.
— To samo, co bylibyśmy zrobili w każdym razie. Zgon hrabiego Angelisa w niczem projektów naszych nie zmienia... Wyprujemy kieszeń i wypaproszymy z niej skarby... Cesye ja wypiszę w jego zastępstwie... Nie będzie już przeciwko temu reklamował...
— Cóż z trupem zrobimy?
— Zaniesiemy go do piwnicy i na klucz zamkniemy... Nie znajdą go tak zaraz na poczekaniu,
— Czy widzisz? — jąkał Vogel — krew płynie, koło purpurowe rozszerza się na podłodze...
Laurent nie mógł powstrzymać zniecierpliwienia i wrzasnął:
— Czem ty się u dyabła zajmujesz, mój kochany?... Nie zrobisz jajecznicy, jeżeli jaj nie potłuczesz... Pomóż mi, zamiast lamentować. Weźno, jeżeliś łaskaw, oto pod pachy kochanego nieboszczyka.
Vogel spełnił żądanie.
Pseudo-Lorbac pochylił się z otwartym scyzorykiem w ręku, przerżnął okrycie, potem żakiet i zaczął szukać owej kieszeni, mającej skarby zawierać.
Nie znalazł jej nigdzie.
Dopiero w kieszeni wierzchniej dopatrzył sterczący portfel skórzany, oprawny w srebro, z cyframi Angelisa i koroną hrabiowską.
Chwycił go z pośpiechem gorączkowym.
Znalazł cztery bilety po tysiąc franków, pół tuzina fotografij kobiecych, lecz ani śladu cennych papierów, jakich się spodziewał.
— Co to, do kroćset dyabłów! — mruknął. — Czyżbyśmy tyle trudów dla mizernych czterech tysięcy franków ponieść mieli? A to byłby pech prawdziwy, boć głowy stawiliśmy na kartę... Czyżby Angelis nie zabrał ze sobą papierów wartościowych? Niepodobieństwo! A zresztą... kto wie?... Był pewny, że jedzie na schadzkę miłosną i zostawił może przekazy w mieszkaniu. Dobrze zatem, pójdziemy do mieszkania i znajdziemy je z pewnością...
Przetrząsnął wszystkie kieszenie.
Wyjął portmonetkę, klucz od lokalu i kółko stalowe z kluczykami.
— Podzielimy się... — rzekł Vogel.
— Jest w portmonetce dwadzieścia luidorów, dwa bilety bankowe i trochę monety drobnej, porachujemy się później... Zegarek biorę dla siebie, ładny jest i ma herby grawerowane, no ale o tem wszystkiem potem... teraz pomóż mi... wynieśmy trupa do piwnicy i zmykajmy...
Wzięli martwe ciało, jeden za nogi, drugi pod pachy i mieli wychodzić.
Zanim atoli ruszyli, puścili na ziemię smutny ciężar, spojrzawszy na siebie, skamienieli z przerażenia.
Ktoś zadzwonił u bramy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.