Dramaty małżeńskie/Część druga/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wyobraźmy sobie morderców niosących trupa jeszcze ciepłego i krwią broczącego, wyobraźmy sobie morderców zaskoczonych dźwiękiem dzwonka, rozlegającego się w ponurej ciszy nocnej.
W podobnym wypadku może osiwieć w jednej sekundzie nawet najodważniejszy.
Karol Laurent pochylił się do Hermana:
— Czy spodziewałeś się kogo? — wyszeptał.
— Nikogo a nikogo... — odpowiedział kasyer.
— Czy masz w okolicy kogo znajomego, który mógłby niespodzianie odwiedzić ciebie lub twoję żonę
— Nie... — powtórzył Vogel.
— Więc...
Fałszywy Lorbac nie skończył zdania.
Dzwonek przy bramie odezwał się po raz drugi.
Mordercy spłoszyli się okrutnie.
— Strach złym jest doradcą... — mruknął nagle Laurent. — Próżne są może obawy nasze... poczekaj, pójdę zobaczyć...
Pogasił wszystkie światła, oprócz jednej świecy stojącej na stoliku z przyborami do pisania.
Następnie otworzył cicho drzwi salonu i śmiało zapuścił się w aleję kasztanową.
O pięćdziesiąt mniej więcej kroków od bramy, stanął i zaczął nasłuchiwać.
Z wiatrem szmer głosów zmieszanych dolatywał.
Nędznik słyszał rozmowę, ale nie był w stanie nic z niej zrozumieć.
Na raz, odezwał się dzwonek po raz trzeci.
Skoro ostatni dźwięk umilkł w powietrzu, ukazały się niespodzianie dwie duże latarnie i oświeciły aleję.
Karol Laurent, nie przypuszczający nic podobnego, został naraz światłem oblany.
Skoczył co tchu w gęstwinę, lecz go spostrzeżono.
— Otworzyć, w imię prawa! — odezwał się głos donośny. — Przychodzimy z wyrokiem prawomocnym. Ślusarz jest z nami. Skoro dobrowolnie rozkazu nie wypełnicie, wejdziemy przemocą.
Fałszerz zawrócił i jak strzała pomknął do domu.
Wpadł we drzwi i zamknął je na klucz za sobą.
Herman na pół omdlały, upadł na krzesło.
Ujrzawszy kamrata, wlatującego jak bomba, zerwał się na nogi.
— Kto to? — zapytał.
— Policya.
— Zgubieniśmy! — jęknął nędznik.
— Przeciwnie... to zbawienie nasze! — odparł pseudo-Lorbac.
— Jakto?
— Natchnienie... myśl genialna...
— Mów prędzej!... — Wytłomacz się co rychlej.
Karol Laurent wskazał nieboszczyka, leżącego na wznak w krwi ciepłej jeszcze...
— Spojrzyj na tego trupa — rzekł fałszerz — twarz ma zeszpeconą i poszarpaną strzałami. Włosy i zarost tego, co twoje koloru. Kto się domyśli, ze to ciało jest śmiertelnemi szczątkami hrabiego Angelisa, a nie kasyera Vogla. — Czy masz swój portfel?
— Mam.
— Są w nim listy do ciebie adresowane?
— Są... ma się rozumieć...
— Dawaj... Dawaj również twój zegarek i obrączkę ślubną.
— Masz. Co z tem wszystkiem zrobić zamierzasz?
— Ocalę obydwóch nas od rusztowania.
Powiedziawszy to, Laurent ukląki, wsunął portfel do kieszeni trupa, zegarek włożył do jego kamizelki, obrączkę na palec, a po skończeniu tej wstrętnej operacyi, powiedział:
— Siadaj teraz przy stoliku, bierz pióro i pisz...
— Co takiego?
— To, co ci dyktować będę. —
I dyktował, a kasyer pisał co następuje:
„Za wszystko trzeba odpokutować! Sumienie wyrzuca mi niecne postępki moje, sprawiedliwość ludzka ścigać mnie ma obowiązek. Wybiła godzina moja. W chwili, gdy to piszę, policya wyłamuje drzwi mego domu i wyrok na mnie przynosi. Musiałem wybierać pomiędzy śmiercią a hańbą. Wybrałem śmierć zatem.“
— „Śmierć!“ — szepnął kasyer, powtarzając słowo ostatnie.
— Podpisz: „Herman Vogel“ i połóż datę.
— Skończyłem.
— Czas też bo do wszystkich dyabłów! Nadchodzą.
Słychać było otwieranie wytrychem drzwi wchodowych.
Karol Laurent chwycił za swój rewolwer, podniósł z ziemi rewolwer Angelisa, wystrzelił cztery razy, wydał okrzyk rozdzierający i przewrócił komodę.
Potem, nie wymówiwszy ani słowa, wpakował kapelusz pomerańczyka na głowę Vogla, chwycił go za rękę, wciągnął do gabinetu ze staremi sprzętami, otworzył okno i wyskoczył na dwór.
Obadwaj łotrzy znaleźli się w ogrodzie, bez zwrócenia uwagi agentów policyjnych.
Fałszerz przymknął okiennicę, ujął znów Vogla za rękę i obaj dzięki ciemnościom nieprzejrzystym, oddalili się od miejsca zbrodni spełnionej.
Skoro już byli dosyć daleko, Laurent szepnął do ucha kamratowi:
— Czy jest w parkanie jaka furtka, wychodząca na pole?
— Jest — odszeptał kasyer.
— W której stronie?
— W górze ogrodu, po za kląbami,
— Masz klucz od niej?
— Jest w zamku.
— To dobrze. Prowadź.
Furtka, wskazana przez Vogla, rzadko bywała otwieraną.
Zardzewiałe zawiasy stawiły opór niejaki, ale na chwilę tylko.
W pięć minut nędznicy znaleźli się obok wynajętego powozu, który przywiózł do Bas-Meudon Angelisa i mniemanego Lorbaca.
Powóz ten, jak wiemy, stał o dwieście metrów od posiadłości pana Rocha.
Stangret spał na koźle i nie słyszał ani strzałów, ani dzwonka u bramy.
Karol zbudził go trąceniem.
— A... jesteś, obywatelu — rzekł automedon. Wracamy zatem do Paryża?
— Tak, wracamy.
— Gdzie mam odwieźć panów?
— Na róg przedmieścia Montmartre i ulicy Geoffroy-Marie.
Około północy powóz stanął na miejscu wskazanem.
W epoce naszego opowiadania, przy ulicy Geoffroy-Marie, znajdował się zakład, używający złej bardzo opinii.
Długa, ciemna aleja prowadziła do sklepu winnego i jednocześnie jadłodajni, otwartej zwykle noc całą.
Przy końcu alei były schodki, prowadzące do gabinetów, umeblowanie których składało się z kulawego stolika i starej sofy.
Karol Laureat wprowadził Vogla do jednego z tych gabinetów, przyczem rozkazał podać znaną zakąskę i dwie butelki Bordeaux.
— Rozstroiły mnie te sceny — powiedział do Vogla — potrzebuję się wzmocnić koniecznie. Trzeba przytem jakiś czas tutaj przepędzić, nie udamy się bowiem na ulicę Basse-Rempart aż około drugiej nad ranem.