Dramaty małżeńskie/Część druga/XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wiemy, w jak strasznej chwili bankier, komisarz, agent Jobin i dwóch pomocników tegoż, wiezionych przez furmana, znającego miejscowość, przybyli do bramy ogrodu.
Wiemy, jakie wrażenie zrobił odgłos dzwonka na Hermanie i na Karolu Laurent.
Widzieliśmy, jak ten ostatni zdobył się na odwagę, jak wyszedł z mieszkania, aby pod osłoną ciemności szpiegować, co się dzieje u bramy.
Rozkaz otworzenia w imię prawa został bez skutku, ślusarz zatem zabrał się do roboty.
W niespełna trzy minuty zrobił, co do niego należało.
Przedstawiciele sprawiedliwości znaleźli się w ogrodzie, lecz to była dopiero połowa zadania.
Potrzeba było do domu się dostać.
Ślusarz zabrał się znów do pracy. — Zaledwie poruszył zamek, gdy na raz rozległy się cztery wystrzały, potem krzyk bolesny i stuk ciała padającego na podłogę.
Komisarz i agenci zadrżeli.
— Co tam się stało? — zawołał Jakób Lefevre.
— Mordują kogoś!...
Jobin potrząsł głową.
— Nie sądzę, proszę pana... — odpowiedział.
— Cóż to zatem być może?
— Albo się mylę — odpowiedział agent bezpieczeństwa — albo winowajca, którego szukamy, sam sobie wymierzył sprawiedliwość...
Mylił się Jobin, lecz każdy inny na jego miejscu ten sam by błąd popełnił, tak wyśmienicie Karol Laurent urządził przedstawienie samobójstwa.
— Nieszczęśliwy! — rzekł Jakób Lefevre. — Bóg świadkiem, że nie chciałem śmierci jego...
— Nie żałuj go pan... — odpowiedział Jobin filozoficznie. — Doskonale wiedział, co robi, zaręczam pana!... Przyszłość nie przedstawiała mu się zbyt przyjemnie; lepszy zawsze grób niż galery...
Podczas wymiany tych zdań, dwaj mordercy uciekali oknem jak wiemy.
Drzwi przedsionku ustąpiły.
Pozostało otworzenie salonu.
Nie zabrało to wiele czasu.
Wszyscy przybyli weszli do pokoju o szarem obiciu, pełnego jeszcze dymu po wystrzałach rewolwerowych.
Migające światło jedynej świecy, rzucało drżący blask na trupa, leżącego na wznak z rękami rozkrzyżowanemi i na rewolwer tuż obok, w którym brakowało czterech nabojów.
— Nie omyliłem się!... — rzekł Jobin. — Człowiek ten, sam jeden tu się znajdował, nie podobna zatem przypuszczać morderstwa...
A zwracając się do bankiera dodał:
— Czy poznajesz pan swego kasyera?...
Jakób Lefevre, z widoczną odrazą, pochylił się po nad ciałem i patrzył przez chwilę,
— Strasznie go zmieniły kule — odpowiedział — lecz pomimo to, poznaję tego człowieka... Nie mogę wątpić, ten sam kolor włosów i brody...
Tak, to on... to Vogel...
Jeden z agentów przetrząsł odzienie nieboszczyka i wyjął z kieszeni portfel z cyframi: H. V.
— Poznaję także ten portfel... — zawołał bankier. — Należał do Vogla, chował w nim listy do siebie adresowane.
Jebin wodził oczami po wszystkich kątach pokoju.
Arkusz papieru położony na stoliku obok świecy, zwrócił jego uwagę.
Wziął go do ręki i po przeczytaniu pierwszych wierszy, zawołał:
— Jeżeliby była jeszcze jaka wątpliwość co do rodzaju śmierci, to ten oto kawałek papieru obala wszelkie przypuszczenia...
— Cóż to jest? — zapytał komisarz.
— Jest to po prostu zeznanie samobójstwa, napisane i podpisane przez samobójcę...
Zaczął czytać na głos:
„Bóg jest sprawiedliwy!”
Po przeczytaniu tego dokumentu, nastała chwilowa cisza, poczem zabrał głos komisarz sądowy:
— Dochodzenie kryminalne — rzekł — upadło samo przez się wobec tego, co widzimy — ale jegomość ten miał wspólników z pewnością.
— Będziemy ich szukać — odezwał się Jobin — i znajdziemy.
— Obecnie — ciągnął urzędnik — nie pozostaje naw, jak spisać stosowny protokół... jakoż...
— Za pozwoleniem — przerwał Jakób Lefevre. — Ku wielkiemu memu ździwieniu, dowiedziałem się dziś właśnie od notaryusza, pana Chatelet, że kasyer mój ożenił się przed kilku miesiącami, że małżeństwo to swoje trzymał w tajemnicy przed wszystkimi, i że na żonę jego i jej siostrę spadła ogromna sukcesya.
— Czy też wiedział on co o tem? — zapytał Jobin.
— Nie umiem panu odpowiedzieć... Spadek, o jakim mowa, otoczony jest jakiemiś szczególnemi i romansowemi okolicznościami, których zrozumieć nie mogłem, mając głowę zaprzątniętą własnemi sprawami. Jeżeli wspomniałem tu o pani Vogel, to dla tego jedynie, że powinna ona być tutaj.
— Tutaj? — powtórzył komisarz. — Sądzisz pan, że jest tutaj?
— Mieszkała tu z mężem swoim.
— Dla czegóż się więc nie pokazuje?
— Zaraz się wszystkiego dowiemy — rzekł Jobin.
Pozapalał świece zgaszone przez Karola Laurent, wziął lampę, wyszedł z salonu, minął przedsionek i udał się schodami, prowadzącemi na pierwsze piętro.
Jako szczwany policyant, oryentował się doskonale i trafił, gdzie mu było potrzeba, lubo pierwszy raz był w tym domu.
Jednego z podwładnych sobie agentów, pozostawił przy trupie w salonie; resztę członków komisyi zawezwał za sobą.
Na korytarzu pierwszego piętra przystanął.
— Patrzcie, panowie — rzekł — klucza nie wyjęto, ale go po dwakroć w zamku przekręcono. Drzwi zatem są mocno zamknięte, i ktokolwiek się po za niemi znajduje, jest więźniem przynajmniej chwilowo.
Chwycił za klucz i drzwi otworzył.
Na progu ukazała się Walentyna nawpół nieżywa ze strachu, z twarzą bladą, łzami zalaną i rękoma, jak do modlitwy złożonemi.
Klarunia kryła się w fałdach jej sukni.
Na widok nieznajomych, młoda kobieta cofnęła się i wyjąkała:
— Kto jesteście i czego chcecie?
Komisarz rozpiął okrycie i wskazał szarfę trójkolorową, oznakę swego urzędu.
— Uspokój się pani — powiedział. — Nie masz się czego obawiać, przynosimy ci pomoc i opiekę. Ci panowie zaś należą do policyi bezpieczeństwa publicznego.
Bankier wysunął się naprzód.
— A ja, proszę pani — dodał — nazywam się Jakób Lefevre i byłem zwierzchnikiem męża pani...
— Pan Lefevre? w towarzystwie komisarza i agentów policyjnych? — krzyknęła Walentyna, która już nie o siebie się lękała. Co się stało? Co to były za wystrzały? Gdzie się mój mąż obraca?
— Uzbrój się pani w odwagę — rzekł komisarz wzruszony. — Mamy ci zwiastować niespodziewaną i nader bolesną nowinę. Przygotuj się pani, do ciosu istotnie strasznego.
— O! — krzyknęła Walentyna — Herman nie żyje?...
Komisarz nic na to nie odpowiedział.
— Nie żyje! — powtórzyła młoda kobieta — nie żyje... Zamordowany został, wszak prawda?
— Mylisz się pani, sam sobie odebrał życie.
— Nie... nie... to niepodobna. Ja wam mówię, że to niepodobna!
— Czytaj pani.
Komisarz podał w tej chwili Walentynie kartkę napisaną i podpisaną przez Vogla.
Przeczytała ją, westchnęła głęboko i padła zemdlona...