Dramaty małżeńskie/Część druga/XXXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Hrabia Lionel de Rochegude, kończył półroczny urlop i zamierzał podać się do dymisyi.
Opanowało go zniechęcenie tak wielkie, że o żadnych projektach na przyszłość nie myślał, że z przeszłości żadne go wspomnienie już nie wzruszało...
Splin to był prawdziwy i nieznośny.
Wiara też tylko, szacunek dla godności własnej i nazwiska, a przedewszystkiem miłość dla matki, nie pozwalały mu na samobójstwo, ciągnął więc żywot uciążliwy z rezygnacyą skazańca.
Stan podobnie opłakany nie uszedł bacznego oka pani de Rochegude, ale, że nie czuła dość w sobie siły na to, ażeby zaradzić złemu, nie przedsiębrała nic i liczyła jedynie na czas, jako na najlepszego lekarza na wszelkie cierpienia duszy.
Kiedy atoli dowiedziała się, że Lionel stanowczo zamyśla opuścić służbę wojskową, rozpacz ją ogarnęła.
Nie przypuszczała wcale, aby syn chciał niweczyć karyerę tak honorową, karyerę, w której ojciec takie świetne zebrał laury.
Bo i co będzie robił Lionel, gdy powróci do życia prywatnego, skoro nic go nieobchodzi, skoro zobojętniał na wszystko?...
Bezczynność bardziej jeszcze powiększy splin i można będzie obawiać się wszystkiego.
Pani de Rochegude z uwagi na to, zabrała się do dzieła i porywającą wymową zwalczyła postanowienie jedynaka.
Nie zdolny oprzeć się gorącym prośbom i łzom matki, uległ jej, lubo niechętnie, podarł prośbę napisaną i przygotowaną do wysłania i powrócił do regimentu, stojącego garnizonem w małej mieścinie jednego z departamentów wschodnich.
Towarzysze, niewiedzący nic o tem wszystkiem, co przeszedł w czasie nieobecności, nie mogli się dość nadziwić zmianie, zaszłej w postaci i zwyczajach kolegi.
Lionel spełniał obowiązki sumiennie, ale machinalnie, i nie był już bynajmniej tym świetnym oficerem, tym doskonałym kompanem, którego elegancka oryginalność i awanturki miłosne, służyły za przedmiot wesołych pogawędek całego pułku.
Teraz ponurym był, milczącym, obojętnym i zniechęconym ten młody człowiek, bogato pod każdym względem obdarzony od natury, bo wyróżniający się urodzeniem, ujmującą powierzchownością, tęgiem zdrowiem i inteligencyą wybitną.
Niewytłomaczona metamorfoza musiała ukrywąć tajemnicę jakąś.
Wiedzeni ciekawością i szczerem jednocześnie współczuciem, przyjaciele Lionela usiłowali wszelkiemi sposobami rozwiązać tę zagadkę.
Nie gniewały pana de Rochegude badania, jakim go poddawali.
Poprzestawał na tem, że nic nigdy nie odpowiadał.
Nie mamy potrzeby zapewniać, że towarzysze Lionela za nadto byli dobrze wychowani, ażeby mogli być natrętami.
Po niejakim czasie pozostawili też go w spokoju i nie starali się dochodzić, co przed nimi ukrywał.
Nie trzeba z tego, cośmy powiedzieli, wnosić, że pan de Rochegude unikał kolegów swoich.
Nic podobnego miejsca nie miało.
Hrabia żył życiem ogólnemm, jadał razem z oficerami i uczęszczał na zebrania oficerskie, ale był zawsze tak pogrążony w zadumie, że gdy go kto kiedy zapytał niespodzianie, drgnął, jak człowiek nagle ze snu obudzony.
Wiemy, gdzie myśli jego wybiegały, znamy wspomnienia, wśród jakich błąkał się z rodzajem rozkosznej boleści...
Pewnego popołudnia, młody hrabia, spędziwszy cały ranek na zajęciach służbowych, wybrał się na daleką przejażdżkę konno, a potem poszedł do kawiarni oficerskiej i siadł sam jeden przy małym stoliku, rozparłszy się wygodnie na małej kanapce. Paląc machinalnie wyśmienite cygaro, na stoliku miał przed sobą szklankę absyntu, którego nie pił i gazetę, której nie czytał.
Dokoła niego liczni towarzysze rozmawiali lub grali.
Ani szmeru jednakże rozmów, ani wybuchów głośnego śmiechu, ani uderzenia bil Lionel nie słyszał wcale.
Z głową w tył przechyloną śledził dymek cygara, wzbijający się pod pożółkły sufit i niby chiński palacz opium, snuł jednocześnie marzenia swoje.
Widział chatkę przy ulicy Mozarta, a na progu tej chatki, pod wonnemi kwiatami pnącej się róży, widział blond główkę panny de Cernay.
Niespodziewane uczucie ocknęło go na raz jeden.
Sparzyło go oto dopalone do końca cygaro.
Rzucił je, ażeby zapalić drugie, bo palił obecnie daleko więcej niż przedtem, bo palił nieustannie, szukając w nadużyciu czarodziejskiej rośliny Jana Nicot, odrętwienia moralnego, w którem tak dobrze mu było.
I znów przypadkiem oko jego padło na jednę ze szpalt rozłożonego dziennika.
Przeczytał machinalnie kilka wierszy tak dlań niezrozumiałych, jak gdyby wydrukowane były w obcym zupełnie języku.
Ale pomimo to zadrżał, a serce zabiło mu gwałtownie.
Imię Walentyny wpadło mu w oczy, a nie mógł ani usłyszeć, ani przeczytać tego imienia bez wielkiego wzruszenia.
Walentyna, o której wspominał dziennik, nie była z pewnością tą sierotą, do której należał duszą całą; ale dosyć było nosić to samo imię, ażeby mieć prawo do najszczerszej pana de Rochegude sympatyi.
Zaczął czytać uważniej i na czwartym wierszu zadrżał znowu, zbladł okropnie, zapytywał sam siebie, czy nie jest igraszką halucynacyi.
Nazwisko znienawidzone — nazwisko Vogel, widział wypisane ognistemi literami na papierze dziennika.
Nazwisko to mogło nic nie znaczyć, ale postawione obok imienia Walentyny, mylić się nie pozwalało.
— To o niej mowa! — szepnął.
I po raz trzeci rozpoczął artykuł.
Widocznie redaktorowi wydało się ważnem i ciekawem zdarzenie, które opisywał, bo pomieścił je na pierwszej stronnicy pod ektownym tytułem: „Dramat z życia rzeczywistego”, a tytuł złożyć kazał dużemi literami, ażeby zwracał uwagę.
Przytoczymy tu artykuł ów dosłownie, bo mamy przed sobą dziennik i z niego czerpiemy, ale nia potrafimy opisać, co się działo w umyśle i sercu Lionela, gdy czytał co następuje:
„Cały Paryż zajmuje się w tej chwili dramatem z życia rzeczywistego tak romantycznym, a tak powikłanym, że najwprawniejsi pisarze dramatyczni nie podobnego wymyślićby nie potrafili.
„A jednakże za co ręczymy, wszystkie fakty szczegóły tego dramatu są z rzeczywistego życia czerpane.
„Materyał to do napisania jakich dwudziestu tomów, temat do sztuki w dziesięciu co najmniej obrazach.
„Zwracamy na to uwagę panów Ponson de Terrail i d’Ennery i nie żądając nic za to, po nad jeden egzemplarz powieści od pierwszego i jednego krzesła w orkiestrze na pierwsze przedstawienie od drugiego. Książce przepowiadamy dziesięć wydań, sztuce sto przedstawień zapełnionych.
„Dajmy tylko pokój ogólnikom i powiedzmy w krótkości.“
∗
∗ ∗ |
Lionel przerwał na chwilę czytanie i otarł chustką spocone czoło.