Dramaty małżeńskie/Część druga/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Upłynęło kilka miesięcy od zamążpójścia Walentyny.
Po mroźnej zimie przyszła wiosna ciepła i woniejąca.
Prawie przez sześć tygodni płynął po powierzchni Sekwany biały szron, wytwarzający przy arkadach mostu sewrskiego wielkie zatory.
Po silnych mrozach nastały deszcze ulewne; rzeka wezbrała i, wylewając zmącone wody po przez bulwary, zatopiła wioski nadbrzeżne.
Można sobie wyobrazić, jak smutno było w podobnych warunkach w osamotnionym domu w Bas-Mendon.
Walentyna, zostawszy panią Vogel, mieszkała jednak ciągle w ponurej willi, w której według przedślubnych zapewnień Hermana, miała przepędzić kilka tygodni jedynie, to jest tyle czasu, ile go będzie potrzeba na urządzenie i umeblowanie rozkosznego gniazdeczka.
Wiosna zapowiadała się cudownie.
Ciepły wiatr południowy zastąpił zimne huragany północne. Słońce na niebie jasnem przyświecało rozkosznie,.
Zieloność poczynała okrywać drzewa, ziemia w pierwsze kwiatki się stroiła.
Przez całą zimę Walentyna ani razu nie wydaliła się z Bas-Meudon.
Vogel umiał zawsze znaleźć jakiś powód, aby jej nie zabrać do Paryża.
W samych początkach pożycia, prosiła go kilka razy, ażeby pozwolił jej wyjechać za sprawunkami dla siebie i Klaruni, zapewniając, że sama da sobie wszędzie radą, iż nie oderwie go ani od kasy, ani od książek rachunkowych, że jednak nie otrzymała nigdy pozwolenia, postanowiła nie nalegać więcej.
Służąca, młoda dziewczyna, dosyć rozgarnięta, przysłana przez pana Roch, wystarczała jako tako do usługi.
Ogrodnik pomagał jej niekiedy w cięższej robocie.
Walentyna od zamążpójścia, zgodziła się na egzystencyę smutną i monotonną, jaka jej przypadła w udziale.
Cisza i spokój, po strasznych cierpieniach i nieustannej trwodze, miały nawet dla biedaczki pewien urok.
Wiemy, że miała dla Hermana szacunek i wdzięczność, wiemy, iż sądziła, że jest gorąco kochaną, powtarzała też sobie z przekonaniem, że dostała człowieka najlepszego i najszlachetniejszego w świecie. »
Herman nie dał jej dotąd powodu uskarżania się na siebie:
Młodość, uroda, słodycz charakteru Walentyny, zmiękczały twarde serce prusaka.
Nie śpieszył ze zrzuceniem obłudnej maski i odgrywał w dalszym ciągu komedyę czułości.
Walentyna w obec tego nie była wcale godną pożałowania, życie wydawało jej się dość znośnem.
Duży pokój na pierwszem piętrze zmieniono w sypialnię młodego małżeństwa.
Sprzęty z ulicy Mozarta i kilka wygodnych kanapek, przywiezionych przez Vogla, zastąpiły umeblowanie, nabyte przez Rocha razem z nieruchomością.
Portret Klotyldy de Cernay zawieszony po środku ściany, uśmiechał się do córki ukochanej.
Pani Vogel zabrała się na nowo do malowania.
Skoro zmęczyła ją robota artystyczna, zajmowała się Klarunią, uczyła ją tego, co sama umiała, uczyła mianowicie rachunków, historyi i geografii.
Niekiedy brała się do igły, a dla odpoczynku i rozrywki odczytywała stare romanse Walter-Scota, kupione jej przez męża.
Przy tych zajęciach rozmaitych, czas choć powoli schodził jednakże, i młodej małżonce nie dłużyły się zanadto godziny oczekiwania na powrót Hermana z Paryża na obiad do domu.
Egzystencya taka jednostajna, żeby nie powiedzieć nudna, nie dawała żadnego z tych uroków, o jakich marzą młode dziewczęta, lecz był to przynajmniej spokój serca i umysłu, jednem słowem, najzupełniejsza bezczynność ducha...
Po dwudziestu latach takiego istnienia, nie może kobieta powiedzieć, że żyła, może jednak powiedzieć, że nie cierpiała nigdy.
Uznalibyśmy bez wahania Walentynę za bardzo szczęśliwą, gdyby takiem było jej przeznaczenie, i z radością nakreślilibyśmy słowo: „Koniec“, u spodu niniejszego rozdziału.
Niestety! niemożliwe to jednakże.
∗
∗ ∗ |
Było to w pierwszych dniach kwietnia 1859 roku..
Na wieży kościoła parafialnego w Bas-Meudon wybiła dziewiąta wieczorem.
Ciemna noc bezksiężycowa, którą jednakże miryady gwiazd czyniły jako tako przejrzystą, rozpostarła swe cienie po nad spokojnemi wodami Sekwany i po nad wzgórzami jej brzegów, co do koła wielkiego miasta tworzą taki wieniec przepiękny.
I Walentyna siedziała w pokoju bez światła, na sofie pod oknem otwartem.
Postać jej w długim peniuarze z białej wełny, rysowała się wdzięcznie w półcieniu.
Twarzyczki nie było widać, ale było słychać nierówny oddech piersi wzburzonej.
Od czasu do czasu przykładała rączkę to do głowy to do serca.
W ogrodzie, w alei kasztanowej, śpiewała mała Klarunia głosem świeżym, cieniutkim, śpiewkę jakąś dziecinną.
Zapukano do drzwi z lekka.
Walentyna zadrżała.
Powtórzono pukanie.
— To ja, proszę pani... Marieta... — odezwała się służąca.
— Możesz wejść... — odparła pani Vogel.
Drzwi się otworzyły.
— Jakto!... — zawołała Marieta — pani siedzi bez światła!... To niewesołe wcale... Na miejscu pani, bałabym się okrutnie... Czy pani każe zapalić lampę, czy świece?...
— Nie, nie potrzeba... Czego chcesz, Marieto?...
— Przyszłam się zapytać, czy można podawać do stołu...
— Nie jeszcze, moja kochana, bo pan jeszcze nie powrócił...
— Ale to już dziewiąta, a nawet więcej trochę... Od dwóch godzin wszystko gotowe... Już teraz obiad wart nie wiele... a wkrótce na nic się nie przyda...
— Co to szkodzi?... Jakiś nieprzewidziany interes zatrzymał pana w mieście, ale przyjedzie przecie nie zadługo... Trzeba poczekać...
— W dodatku — zaczęła służąca, chcąc na swojem postawić — panna Klarunia narzeka, że bardzo głodna... Śpiewa sobie, kochane, biedactwo, ale bodajby nie zachorowała z głodu...
— Masz racyę Marieto — rzekła Walentyna, siostrzyczka moja czekać nie powinna... Jeżeli pan za kwadrans nie przyjedzie, to usiądziemy do stołu...
— Dobrze, proszę pani...
Śpiew ucichł — Klarunia weszła do pokoju.
— Czyś bardzo głodna, kochanko?... — zapytała Walentyna.
— Tak jest, siostrzyczko... — odpowiedziała Klarunia — ale to mi się trafia co dzień prawie... dodała. — Pan Herman tak często się opóźnia...
— Nie winien temu... Mieszkamy tak daleko...
— Dla czegóż nas do Paryża nie zabierze?...
— Sądzę, że nie długo to nastąpi... Dla niego samego jest to koniecznem... Na taką odległość nie podobna być akuratnym...
— Myślałam, że pan Herman wychodzi z biura o czwartej... — zaczęła Klarunia.
— Tak, ale bardzo częste wypadają mu zajęcia nadzwyczajne, pozabiurowe...
— Z początku zawsze na czas przyjeżdżał?...
— Bo zajęcia, o jakich wspomniałam, rzadziej przypadały... Nie narzekaj nigdy na Hermana, pieszczotko moja... Obwiniając go, skarżąc się na niego, okropną mi sprawiasz boleść...
— Ja się też nie skarżę wcale... Byleś ty mnie tylko kochała jak zawsze, będę zadowoloną i szczęśliwą...
— O, ja cię kocham, moja najdroższa!... — zawołała Walentyna. — Kocham cię nad wszystko w świecie!...
Za całą odpowiedź, Klarunia wskoczyła siostrze na kolana, objęła szyję jej rączkami i ucałowała serdecznie.
Ale nagle zawołała:
— Płaczesz!... Dla czego płaczesz, siostrzyczko?... Kto lub co cię zmartwiło?...
— Nikt mnie nie zmartwił... — odpowiedziała młoda kobieta głosem złamanym. — Nie płaczę wcale...
— A ja ci powiadam, że masz buzię mokrą od łez...
— Zkad możesz to widzieć, po ciemku?...
— Nie widzę, ale czuję dobrze... masz twarz zlaną zupełnie... To bardzo źle, że kłamiesz!...
Klarunia, wypowiedziawszy to, zeskoczyła z kolan, pobiegła do kominka, zapaliła świecę i powróciła do siostry.
Napróżno pani Vogel przykładała chusteczkę do oczu zaczerwienionych, łzy, jak perły grube płynęły jej z oczu nieustannie.
— A widzisz, siostrzyczko — powiedziała smutno dziewczynka — widzisz, że miałam racyę... O! jak mi boleśnie patrzeć na te łzy twoje!... Gdybym znała przyczynę twojego zmartwienia, starałabym się pocieszyć cię przynajmniej...
— Zaręczam ci, że płaczę bez żadnej przyczyny... — szepnęła Walentyna. — Nie mam najmniejszego ku temu powodu... Jestem trochę słaba i rozdenerwowana... ot i wszystko... Uściskaj mnie, a zaraz złe przeminie...
Klarunia tego tylko pragnęła.
I otoczyła znowu szyję swej siostry rączkami, a Walentyna namiętnie tuliła ją do piersi i niezdolna zapanować nad wzruszeniem, gwałtownie załkała.
Upłynęło kilka minut.
Słusznie mogliby zapytać nasi czytelnicy, o co Klarunia pytała Walentyny.
Zkąd te łzy?...
Z jakiej przyczyny, te wybuchy płaczu gwałtownego?...
Chcąc odpowiedzieć na te pytania, musimy dać koniecznie niektóre krótkie objaśnienia.
Po okresie absolutnego spokoju i pożycia małżeńskiego, które względnie było szczęśliwem, nastąpiła całkowita zmiana w nawyknieniach i obejściu kasyera Jakóba Lefevre.
Herman Vogel, trzymający się zrazu jak najściślej godziny, w której codziennie do Bas-Meudon powracał, zaniedbywał powoli tę ścisłość.
Opóźniał się prawie już codziennie, a często późną dopiero nocą powracał.
Lecz nie dosyć tego jeszcze.
W miarę, jak upływały tygodnie i miesiące, prusak widocznie obojętniał dla Walentyny, a nie troszczył się bynajmniej, iżby tę wzrastającą oziębłość ukrywać.
Biedne młode stworzenie poczuło, że nie jest kochanem i zadawało sobie pytanie, jaka bezwiedna jej wina mogła spowodować tak gwałtowny przedział pomiędzy nią a jej mężem.
Herman ponury i strapiony, wyglądał na ofiarę rozdrażnienia.
Zdawało się, że żywi tajemną jakąś urazę do małżonki, że ta uraza goryczą go przepełniała.
Sztywność, granicząca z grubijaństwem, zastępowała niemiecką jego hipokryzyę.
Nie maltretował wprawdzie Walentyny, nie ubliżał jej w niczem, przemawiał atoli oschle i pogardliwie; a drwił bezlitośnie z jej łez, gdy ich przed nim ukryć nie była w stanie.
Podobne zachowanie się, trudne do zrozumienia po znanych nam wypadkach, wprawiały anielską istotę w rodzaj osłupienia, dręczyły jej umysł pracujący nad rozwiązaniem zagadki przedstawiającej się w ten sposób.
— Jeżeli nie kochał mnie, skoro jawny wstręt tak prędko zastąpił tę czułość pozorną, to dla czego żenił się ze mną?...
Rzecz prosta, iż nie znajdowała żadnej na to odpowiedzi.
Walentyna tkliwą była z natury.
Jakkolwiek poszła za mąż bez miłości, liczyła jednak na przywiązanie, pełne wzajemnej ufności i słodkiego porozumienia.
W miejsce tego wszystkiego, człowiek, z którym związała się na wieki, traktował ją obojętnością, równającą się wstrętowi.
Ustawicznie raniona miłość własna, sprawiała jej cierpienia okrutne.
Cierpiało ciało, cierpiała i dusza także.
Poczęła chudnąć stopniowo, co nadawało jej wygląd młodych męczennic na płótnach Giotta i Cimabuégo.
Cudne oczy powiększyły się w ściągniętym owalu twarzyczki, której perłowy odcień przybierał przejrzystość alabastru.
Delikatnie zarysowane błękitne obwódki uwydatniały kontury powiek zaróżowionych.
Bezwiedna gorycz uśmiechu nadawała dziewiczemu obliczu wyraz smutkiem przepełniony.
Od niejakiego czasu podlegała pewnym osłabieniom, których nigdy przedtem nie doznawała.
Niekiedy zabrakło jej oddechu raptownie; to znów serce bić przestawało, szum napełniał uszy, a przed oczami to ciemność, to ognie przelatały naprzemian.
Pewnego dnia, leżąc przy oknie otwartem na szeslongu, bez widocznej przyczyny wpadła w omdlenie, z dziesięć minut trwające, dopiero łzy i pocałunki Klarunki do przytomności ją przyprowadziły.
Podlegała nadto zachceniom przeróżnym albo uczuwała wstręt niczem niewytłomaczony do rzeczy najzwyczajniejszych.
Często bardzo mówiła sama do siebie:
— Co się ze mną dzieje?... Nie poznaję się zupełnie... Co mnie tak zmienić mogło?... Zdaje mi się, że jestem chorą... bardzo chorą... Bóg widzi, jakbym pragnęła umrzeć, gdyby nie to, że Klarunia zostałaby samą na świecie... Drogie moje maleństwo potrzebuje mnie bardzo... Boże miłosierny, pozwól mi żyć dla niej jeszcze!...
Poznamy niezadługo przyczynę tych tajemniczych, a w gruncie rzeczy niezatrważających zupełnie objawów, jakim podlegała Walentyna.
Kwadrans czasu upłynął od przyjścia Klaruni do pokoju siostry.
Służąca zawołała z dołu:
— Obiad podany... jeżeli pani zechce przyjść z siostrzyczką, to nie pożałuje tego...
— Dobrze, Marieto... odpowiedziała Walentyna. — Zaraz idziemy...
Wzięła Klarunię za rączkę i miała już zejść na dół, gdy naraz stanęła jak wryta.
Dzwonek u bramy zadźwięczał ostro, gwałtownie.
Tylko pan domu, i to zły i niecierpliwy mógł był dzwonić w ten sposób.
— To Herman... szepnęła Walentyna.
Klarunia przytuliła się do siostry wylękniona.
Ogrodnik otworzył bramę.
Chód prędki i nierówny rozległ się pod kasztanami.
Vogel ukazał się w progu.
Walentyna słyszała, jak zapytał Mariety:
— Gdzie pani?...
— W swoim pokoju, proszę pana — odrzekła cicho służąca.
Herman wbiegł gwałtownie na schody i wpadł do pokoju sypialnego...
Nikczemny Vogel odmienił się także od dnia, w którym widzieliśmy, jak odbierał z rąk odźwiernego tajemnicze wezwanie do stawienia się „bez najmniejszej zwłoki“ w agencyi przy ulicy Montmartre, „we własnym interesie wielkiej doniosłości”.
W owej epoce był to piękny, dwudziestosześcioletni młodzieniec, z jasnemi blond włosami, z twarzą pełną i różową, z płową brodą, pretensyonalnie na boki rozczesaną.
Dbały o swoję osobę, myślał tylko o tem wówczas, aby wyglądać zawsze na prawdziwego dżentelmena.
Kilka miesięcy upłynęło zaledwie od czasu, gdy go na nowo przedstawiamy czytelnikom, a jakaż zmiana widoczna zaszła w powierzchowności kasyera; był wprawdzie jeszcze przystojnym, ale wydawał się starszym o jakie lat dziesięć lub piętnaście... Liczne srebrne nitki przeświecały w złotawej czuprynie i w zaroście brody.
Sieć drobnych zmarszczek pokryła skronie, od kątów ocznych szły podłużne kresy, a zżółkłe powieki miały odcień sinawy po brzegach.
Stalowo-niebieskie oczy straciły blask metaliczny; zdawały się raz jakby zagasłe, czy przyćmione chwilami, drugi raz gorzały ogniem dzikim, poczem wyraz ich stawał się jeszcze bardziej ponurym.
Herman ubierał się zawsze u dobrego krawca, lecz nosił teraz strój niedbale.
Dawniej wymuskany i wyświeżony, niby dżentelmen angielski lub jaki baron pruski, posuwając aż do sztywności drobnostkowość w tualecie, obecnie przyjeżdżał do Bas-Meudon w odzieży pomiętej, stosownej dla jakiegoś stałego gościa knajpy drugorzędnej, lecz bynajmniej nielicującej z powagą kasyera, żonatego od pół roku i po zajęciach obowiązkowych, powracającego na wieś do młodej małżonki swojej.
Vogel nosił teraz bieliznę wymiętoszoną, kapelusze powykrzywiane i pod włos szczotką czyszczone.
Widywano go niekiedy bez rękawiczek, z krawatem rozpiętym, z rozwartą na piersiach koszulą, jak gdyby w przystępie wściekłości darł skórę na sobie paznogciami.
Uważny spostrzegacz, napotkawszy Hermana po raz pierwszy, i nie mając o nim żadnych danych z przeszłości, mógłby był sądzić, że ma przed sobą człowieka, wyczerpanego używaniem, rozpustą i nocami spędzonemi przy zielonym stoliku, lub też człowieka, przygniecionego troską okrutną, śmiertelnym niepokojem, dobywającego sił ostatnich do podniesienia skały syzyfowej, która wali się na niego fatalnie i miażdży bez ratunku.
Któreż z tych dwóch przypuszczeń było prawdziwem?
Wkrótce się dowiemy o tem.
Kasyer Jakóba Lefevre, jak o tem wspominaliśmy, wszedł do pokoju na pierwszem piętrze.
Musiał bardzo prędko iść przez całą drogę od stacyi kolei, bo kroplisty pot spływał mu po twarzy, na której bladość żółciowa zastąpiła świetny koloryt dawny.
W lewej ręce trzymał kapelusz.
Prawą ocierał pot z czoła, policzków i włosów.
Całość fizyognomii wyrażała humor okrutny i usposobienie złośliwe, usposobienie człowieka, gotowego zwalić na pierwszego lepszego odpowiedzialność za to, co go niepomyślnego spotkało.
Ażeby jednak wybuchnąć, potrzebował pozoru, cienia choćby jakiegoś ze strony obecnych.
Gdzie tu znaleźć pozór taki?
Jak się przyczepić do Walentyny?
A jednak wybuch złości przynosi ulgę niejaką.
Herman wiedział o tem i pragnął koniecznie wybuchnąć.
Rzucił się na fotel, cisnął precz kapelusz od siebie i obcierał ciągle twarz z potu, nie odzywając się wcale.
— Gorąco ci, mój przyjacielu... zaczęła młoda kobieta.
— Tak, gorąco — odparł krótko Herman.
— Zmęczony jesteś?
— Zmordowany.
— Napijesz się może czegoś orzeźwiającego?
— Czy sądzisz, że można się posilić wodą świeżą? — syknął drwiąco. — Jeść mi się chce... Umieram z głodu... Powiedz, niech mi natychmiast jeść podadzą!...
— Wszystko gotowe — odpowiedziała Walentyna. — Nie jadłyśmy obiadu jeszcze.
— A to znów dla czego? — zapytał Vogel.
— Czekałyśmy na ciebie.
— Powiedz mi, jeśli łaska, z jakiej racyi czekałyście?
— Dla tego, żeś nie powiedział dziś z rana, iż nie myślisz powrócić. I dobrze zrobiłyśmy, oczekując.
Vogel wyprostował się gwałtownie.
Znalazł nareszcie pretekst długo szukany — pretekst wstrętny, co prawda, ale w braku lepszego i takim się zadowolnił.
— Ej, do milion dyabłów! — wykrzyknął. — Czy kpisz ze mnie, czy co... Czy obowiązany jestem spowiadać ci się z moich czynności?... Rozkazałem raz na zawsze, aby nigdy nie czekać na mnie, a nie lubię nieposłuszeństwa!
— Nie zrozumiałam, mój przyjacielu — szepnęła Walentyna.
— Zrozumiałaś wybornie! — odpowiedział Vogel. — Tylko podoba ci się pozować na istotę zapoznaną, opuszczoną!... Podoba ci się przyznawać samej sobie palmę męczeńską!... Byłoby to śmiesznem, gdyby nie było wstrętnem; proszę, żeby mi więcej tego nie było...
— Dobrze... nie będzie — rzekła młoda kobieta głosem złamanym, odwracając się, aby łzy ukryć.
Klarunia spostrzegła, że siostra płacze; serduszko jej wezbrało więc wielkim żalem, i lubo starała się powstrzymać, wybuchnęła jednak głośnem łkaniem.
Herman tupnął nogą i zaklął jak poganin.
Walentyna wzięła dziewczynkę na ręce, starając się ją uspokoić.
— Wyrzuć ją ztąd! — wrzasnął kasyer z wściekłością. — Zamknij bachora w piwnicy, albo gdzie pod strychem, ażebym go nie widział więcej; Przedewszystkiem zaś, żebym nie słyszał jego beków!! — Jeżeli mi będzie jeszcze skrzeczeć nad głową, zamknę ją na jakiej pensyi, i niech tam sobie ryczy, wiele jej się tylko podoba!!
— Hermanie — zawołała Walentyna z przerażeniem — Hermanie, ty nie zrobisz tego!
— Zobaczymy! — odburknął Vogel.
— Przyrzekłeś mi, przysiągłeś mi, że mnie nigdy z siostrą nie rozłączysz — wybąkała męczennica.
— Cóż z tego? przyrzekłem, ale nie dotrzymam przyrzeczenia i basta!
— To byłoby haniebne... zbrodnicze prawie...
— Za wielkie słowa dla takiej błahej rzeczy!
— My nie moglibyśmy żyć bez siebie!
— Tak się gada, ale żyje się jednak przewybornie. — Przekonasz się o tem, jeżeli nieznośny bęben dokuczać mi nie przestanie! — Powiedziałem, ażebyś ją precz ztąd zabrała!
Klarunia, przekonana, że Herman ją wywiezie i uwięzi natychmiast, straciła głowę i coraz głośniej zawodziła.
Walentyna uciekła z nią do drugiego pokoju.
W kwadrans może, gdy powróciła na dół, obcierając oczy zapłakane, Herman siedział chmurny przy stole.
Walentyna poleciła Meriecie, żeby zajęła się Klarunią.
Podczas całego smutnego obiadu, małżonkowie nie przemówili ani słowa do siebie.
Gdy nareszcie skończyły się tortury, Walentyna powstała i chciała odejść do siebie.
— Zostań! — burknął Herman, wyjmując papier jakiś z kieszeni. — Rozkaż Mariecie, niech przyniesie przybory potrzebne do pisania. Potrzebuję twego podpisu.
Młoda kobieta spojrzała na męża ze ździwieniem.
— Potrzebujesz mojego podpisu? — powtórzyła.
— Tak.
— Do czego?
— Mógłbym ci odpowiedzieć krótko a węzłowato, dla tego, że mi się tak podobało — odparł kasyer — będę jednak tyle łaskawym i dam ci niejakie wyjaśnienia.
— Bardzom ci wdzięczna za to — szepnęła Walentyna.
Herman mówił dalej:
— Posiadasz sześć set liwrów dochodu, co zestawia około dwunastu tysięcy franków kapitału...
— Dowody są w twoich rękach — przerwała młoda kobieta.
— Dowody wystawione są na twoje imię — rzekł Vogel — zatem, aby je sprzedać, potrzebuję piśmiennego upoważnienia od ciebie...
— Chcesz je sprzedać? — zawołała Walentyna.
— Cóż w tem tak dziwnego znajdujesz?
— Ta mała sumka, spuścizna po mojej matce, to cały mój majątek przecie.
— Cóż z tego?
— Sześć set franków dochodu — mówiła pani Vogel — to bardzo niewiele, a jednak mogą być one ratunkiem w chwili nieszczęścia. — Jeżeli rozporządzisz inaczej kapitałem, cóż mi pozostanie?
Herman uczynił gest zniecierpliwienia.
— Czy bierzesz mnie za rozrzutnika, czy za szaleńca? — powiedział z goryczą. — Czy sądzisz, żem zdolny roztrwonić te twoje pieniądze? — Dziękuję pani za opinię, jaką posiadasz o mnie!
— Bóg świadkiem, że ci ufam! — Wiem, że chciwym nie jesteś... Dowiodłeś tego, żeniąc się ze mną, choć nie miałam ani szeląga... Po co jednakże realizować te kilka tysięcy franków, gdy tak dobrze są umieszczone?
— Przyznaję, że są na pewnej hipotece, ale dodaję, że umieszczono je po głupiemu. Co to znaczy w tych czasach jakieś kiepskie pięć od sta rocznie... Toż to marnotrawstwo wierutne... Kupię akcyj, o wiele więcej przynoszących i tym sposobem podwoję, a może nawet potroję ci dochody...
— My, kobiety, nie znamy się na interesach, zauważyła Walentyna nieśmiało — zdaje mi się atoli, że tylko wielce ryzykowna operacya może przynieść odsetki tak grube... Po co narażać fundusik, jaki posiadamy?... Pensyę masz bardzo znaczną... nie potrzebujemy pieniędzy...
Vogel słuchał i wzruszał ramionami.
Skoro Walentyna mówić przestała, wziął dzwonek stojący na stole i zadzwonił.
Przybiegła Marieta.
— Przynieś pióro i kałamarz — zawołał.
Służąca wypełniła rozkaz pośpiesznie,
Kasyer Jakóba Lefevre rozłożył na stole arkusz papieru stemplowego, jaki na początku rozmowy wyciągnął był z kieszeni.
— Przypuszczam, że wszystko już wypowiedziałaś, co ci ciążyło na sercu — zaczął — i że musisz oddać mi sprawiedliwość, iż ze świętą cierpliwością nie przerywałem ci tyrady... Ale dosyć tego, nie chodzi już o brednie tylko o posłuszeństwo.
Położył palec na dole arkusza i dodał:
— Tu... w tem miejscu... masz się podpisać...
Umoczył pióro i podał je Walentynie.
Młoda kobieta wstrząsnęła głową.
— Nie — rzekła z mocą — nie podpiszę.
— Z jakiego powodu, jeżeli łaska? — zapytał Vogel, zdumiony oporem niespodziewanym, a oczy mu zabłysły złowrogo.
— Różnie w życiu przytrafić się może — wyjąkała Walentyna. — Zajmujesz dziś stanowisko świetne, ale jutro możesz je postradać. — Ten mały kapitalik będzie wtedy deską ocalenia dla ciebie, dla Klaruni i dla mnie... Nie zgodzę się na nic w świecie na pozbawienia nas tego ratunku.
— Odmawiasz? — powtórzył kasyer po przez zęby zaciśnięte głosem głuchym, świszczącym.
— Odmawiam.
— Zastanowiłaś się dobrze nad tem, co powiedziałaś?:
— Naturalnie.
— To jest twoje ostatnie słowo?
— Tak jest, to moje ostatnie słowo.
Herman palnął w stół pięścią, aż zastawa porcelanowa, srebro i szklanki zadzwoniły przeraźliwie.
Walentyna sądziła, że teraz już burza wybuchnie:!
Ale nie tak się stało.
Zamiast popuścić wodze szalonemu gniewowi, pan kasyer zaczął śmiać się na całe gardło, śmiechem tak dziwnym, że się co do niego łudzić nie można było.
— Niechże będzie — rzekł nakoniec. — Wolno ci moja pani iść wbrew woli mojej, wolno ci niweczyć najlepsze chęci moje; wolno ci upierać się przy swojem... Nie myślę walczyć z tobą; pamiętaj tylko, że jestem panem w moim domu, panem bezwzględnym, rozumiesz? Prawo nawet przyznaje mi tę władzę, rozumiesz?... Oświadczam ci otóż, że oddawna już, obecność twojej siostruni pod moim dachem nużyła mnie i niecierpliwiła, znosiłem jednak becha przez wzgląd na ciebie, po nauczce jednak, jaką tylko co otrzymałem, znosić nie pragnę. Jutro rano zabieram pannę Klarę de Cernay do Paryża i oddaję do klasztoru. Niech ją te sześćset franków żywią i edukują...
Pani Vogel, jak śmierć blada, wyciągnęła rączki do męża.
— Hermanie, błagam cię — rzekła.
Nędznik nie dał jej dokończyć.
— Nie nalegaj! — rzekł drwiąco — Skoda słów marnować napróżno! — Ja także dobrze się zastanowiłem... Przed chwilą usłyszałem twoje ostatnie słowo... a teraz swoje ci wypowiedziałem... Powtarzam raz jeszcze zatem, nie nalegaj!...
Walentyna zrozumiała nareszcie.
Nie chciała za żadną cenę rozłączyć się z siostrzyczką...
Porwała za pióro.
— A jeżeli podpiszę? — zapytała.
Prusak uśmiechnął się cynicznie.
— Jeżeli podpiszesz — odparł — to zupełnie co innego... Jestem człowiekiem bardzo zgodnym... jak wiesz o tem przecie... Co znosiłem dotąd, będę znosić i nadal...
— Czy przysięgniesz, że mi zostawisz Klarcię?
— Czemu nie!
— Czy dasz mi słowo honoru?
— Dam ci słowo, przysięgnę ci, zrobię słowem wszystko, co ci się żywnie podoba...
— Co trzeba napisać?
— Parę słów tylko: „upoważniam okaziciela,“ a pod spodem: „Walentyna Vogel z domu de Cernay“...
Młoda kobieta uczyniła zadość żądaniu.
— Doskonale! — rzekł Herman składając papier stemplowy i wsuwając go do portfelu. — Zatrzymaj sobie bębna, który mnie nie cierpi i którego ja także nienawidzę, i wiedz, kochanko, że dobrocią i małemi ustępstwami, można zrobić ze mną wszystko na świecie... Łagodny jestem, jak baranek...
Radzę ci tylko, abym na przyszłość żadnych buntów nie napotykał, bo się pogniewamy naprawdę...
Powiedziawszy to, mam honor pożegnać panią!... Jest już wpół do jedenastej... Idę spać i radzę ci uczynić to samo... Dobranoc!...
— Dobranoc... jęknęła Walentyna.
Herman podniósł się, wziął świecę ze stołu, dotknął ustami czoła żony i do drzwi się skierował.
W pół drogi przystanął jeszcze.
— Ale, ale, moja droga, ponieważ takbyś rada wiedzieć o wszystkiem, co robię i co robić zamierzam, chcę zatem nie wychodzić z roli grzecznego męża... i oznajmiam, że jutro, gdy spać będziesz jeszcze, opuszczę willę Bas-Meudon...
Nie czekaj na mnie wieczorem...
Ważne, nadzwyczajne zajęcia zmuszają mnie do pracy nocnej, pozostanę zatem w kawalerskiem mojem mieszkaniu przy ulicy Pépinière... Zobaczymy się dopiero pojutrze przy obiedzie... Będę chciał być punktualnym, ale za nic nie ręczę... Jak spóźnię się o dziesięć minut, siadajcie do stołu bezemnie...
Nie czekając odpowiedzi, wykręcił się na pięcie i znikł po za drzwiami.
Nazajutrz bardzo rano powrócił do Paryża.
Zanim udał się do banku Jakóba Lefevre, zamienił na gotówkę tytuły własności należące do Walentyny.
Gwałtowna potrzeba zmusiła go do tej operacyi natychmiastowo.
Bo pan Herman Vogel, czyli baron de Précy, urządził dziś w apartamencie swym przy ulicy Boulogne małą fetkę dla Maurycego Villars, który uparł się i nie myślał wcale umierać...
Maurycy Villars, jak powiedzieliśmy przy końcu poprzedzającego rozdziału, uparł się i niechciał umierać.
Upór ten (bardzo wreszcie naturalny), był jednym z najgłówniejszych powodów zupełnej a smutnej zmiany w postępowaniu Hermana Vogla z żoną.
Kasyer Jakóba Lefevre, żeniąc się z siostrzenicą starego kawalera, liczył, jak wiadomo czytelnikom, że Walentyna w krótkim bardzo czasie stanie się dziedziczką, że trzy milionowy spadek jej uchroni go od stoczenia się na dno przepaści, do jakiej z każdym dniem coraz bardziej się przybliżał.
Tymczasem Maurycy Villars, ten rozpustnik zużyty do szpiku kości, ten trup ledwie dyszący, ta dogorywająca lampa, co lada chwila powinna była zgasnąć z powodu braku oliwy, żył i nie dawał się śmierci z energią niewypowiedzianą.
Napróżno Vogel popychał go do nadużyć przeróżnych.
Wymalowany szkielet nic nie odczuwał tego wszystkiego i zawodził nadzieje ugruntowane na blizkim jego zgonie...
Zawód tem był straszniejszym, im mniej był przez Hermana spodziewanym.
Miał z tego powodu żal do żony i czynił ją poniekąd odpowiedzialną za to zupełnie, jak gdyby wychodząc zań, nadużyła niegodnie dobrej jego wiary, jak gdyby nadużyła zaufania.
Ztąd nienawiść rosnąca z dniem każdym, ztąd nieustanne podniecenie przeciw istocie niewinnej.
Czas naglił coraz bardziej,
Oczekiwanie stawało się niemożebnem.
Położenie Hermana było w tej chwili o wiele gorszem, niż na początku opowiadania niniejszego, i, jak pan Roch powtarzał, nie należało mu już zwlekać ani jednej chwili.
Wszystko do koła chwiało się i groziło katastrofą okrutną,
Jeden z weksli, podrobionych przez Karola Laurent, puszczony w obieg z domu bankierskiego Jakóba Lefevre, poznany został jako fałszywy i sądowi złożony.
Śledztwo było właśnie w toku.
Zawezwano Vogla przed sędziego, aby złożył swoję opinię.
Jeszcze go o nic nie posądzano, pryncypał wierzył jeszcze w uczciwość jego nieskazitelną, ale lada chwila mogło coś wypaść, coby wszystkim oczy otworzyło.
Najmniej na pozór znacząca okoliczność, mogła była naprowadzić policyę na ślad winowajcy; a wtedy wszystko stracone, a wtedy trzebaby wybierać pomiędzy samobójstwem a galerami.
W okolicznościach podobnych, szaleństwem by było myśleć o puszczaniu w obieg nowych falsyfikatów, aby niemi dawne popłacić!
Weksle nowe i zlecenia nie honorowane w terminie, zostałyby jako fałszywe poznane.
Ździwionoby się bardzo słusznie, że taka masa papierów podrobionych przeszła przez ręce pana kasyera, bez zwrócenia na siebie uwagi, od ździwienia zaś do podejrzenia krok już jeden tylko.
Akurat za trzy tygodnie, przypadały wypłaty ogromne.
Herman widział zbliżającą się chwilę, w której całe rusztowanie, tak pracowicie przezeń wzniesione, runie z trzaskiem i zmiażdży go swemi szczątkami.
Bezustannie powtarzał sobie:
— Zgubionym, zgubionym bez ratunku!... jeżeli jednak Maurycy Villars umrze za tydzień, mogę być ocalonym jeszcze...
To go dniem i nocą prześladowało.
Dla natury tak z gruntu niegodziwej i przewrotnej, nie potrzeba było więcej nad to, aby do myśli o zbawieniu, przyłączyła się myśl o zbrodni.
„Skoro potrzebną mam jest śmierć człowieka i skoro ten człowiek nie chce umierać, wtedy go zabijamy...“
Oto logika zbrodniarzy.
Herman nie cofnąłby się z pewnością przed podobnem rozwiązaniem sprawy, ale nie tak łatwo jest zabić kogoś, gdy się ma ważne powody, aby pozory uczciwości zachować.
Morderstwo jawne, brutalne, nie leżało w interesie kasyera, po cóżby bowiem miał wzbogacać Walentynę, a sam skończyć pod mieczem oprawcy?
Chodziło zatem o wymyślenie dowcipnego sposobu, któryby dopomógł Maurycemu Villars, do nagłej jego śmierci.
Nie trucizna zatem, nie pchnięcie nożem!
To pozostawia ślady i wprowadza do gry policyę.
To byłoby niezręcznie i głupio.
Trzeba koniecznie czegoś innego.
Czego jednakże?
Kasyer szukał.
W wilją dnia, w którym wymógł podpis Walentyny, powiedział sobie nareszcie:
— Znalazłem!...
Nie długo ujrzymy go przy działaniu.
O godzinie czwartej, wychodząc z banku Jakóba Lefevre, udał się do swego agenta giełdowego.
Tytuły własności pani Vogel, zostały już sprzedane z jego rozkazu.
Odebrał ich wartość, to jest dwanaście tysięcy franków w biletach bankowych.
Zaopatrzony w pieniądze, wsiadł do fiakra i kazał jechać na ulicę Męczenników, stanął przed dużym nowym domem i zapytał odźwiernego:
— Zastałem pannę Adę Bijou?...
Odźwierny, zajęty cały łataniem starych pantalonów jednego z lokatorów, spojrzał uważnie na przybysza i odpowiedział zapytaniem:
— Czy to pan byłeś tu wczoraj i zostawiłeś bilet swój wizytowy z jakimś dopiskiem?...
— Tak, ja...
— Kiedy tak, to proszę... Panna Bijou jest u siebie i czeka na pana... Piąte piętro, drzwi na lewo... Niema dzwonka, trzeba zapukać...
— Dziękuję...
Vogel przebiegł lekko niezliczoną ilość schodów.
Na piątem piętrze przystanął, odpoczął chwilę i zapukał po trzykroć do drzwi wskazanych.
Prawie w tej chwili głos z wewnątrz zapytał.
— Kto tam?
— Baron de Précy — odpowiedział Vogel.
Drzwi się otworzyły.
— Dzień dobry, baronie!... — zawołała właścicielka mieszkania. — Proszę co prędzej!... Muszę być ostrożną aż do śmieszności, ale tak trzeba!... Ci łotrzy, wierzyciele, nie dają mi ani chwili spokoju, odkąd dowiedzieli się, że jestem w Paryżu... Wyobraź sobie, że mam istne procesye na schodach... Musiałam dzwonek skasować... Dziesięć razy na dzień, co najmniej, obrywali sznurek, szarpiąc nim z całych sił jeden po drugim... O! baronie, co to za straszne pijawki z tych ludzi!
— Zawsze tedy pełno wierzycieli, moja biedna Ado!... — przerwał Herman z uśmiechem.
— Zawsze, a nawet więcej niż zawsze! Wiesz dobrze, baronie, że nie mam szczęścia...
— A jednak z Anglii powracasz?
— Yes milord...
— Artur Aldrige, z którym wyjechałaś, ma być dżentelmenem bardzo poważnym...
— Nie narzekam nań wcale... Był to człowiek nadzwyczaj chic... nudny jak słota, lecz bardzo chic... Rozstając się z nim, byłam w posiadaniu pugilaresu, wypchanego banknotami... O! dziesięć razy więcej miałam, niż potrzebowałam na spłacenie wszystkich długów; w razie gdybym była zaraz powróciła...
— Cóż dalej?
— Na nieszczęście, gdy miałam już siąść na pociąg i zmykać do Dowru, napotkałam akrobatę z Cremorn-Gardens, prawdziwego Apolla angielskiego... Śliczny chłopak, co się zowie, lecz bynajmniej nie poważny, co nie, to nie... Apollo angielski wpadł mi w oko i zamiast wsiąść do wagonu, powróciłam do Londynu i wspólnie z nim przepuściłam banknoty z zadziwiającym pośpiechem... Trwało to, dopóki mogło, to jest do ostatniego szylinga... Sprzedałam zegarek na podróż powrotną, lecz niczego nie żałuję... Słowo honoru, że użyłam za moje pieniądze... Pokażę ci fotografię Dicka Tomlison, zobaczysz, jaki okazały...
— Zawsześ hultaj dziewczyna! — powiedział Vogel ze śmiechem.
Cała ta rozmowa miała miejsce w małym przedpokoju, ogołoconym z mebli zupełnie.
— Chodź do salonu, baronie... — rzekła Ada Bijou. — Napisałeś wczoraj na bilecie, że masz powiedzieć mi coś bardzo zajmującego, więc pilno mi usłyszeć...
Pokój, do którego Ada Bijou wprowadziła Hermana, był jednym z salonów pospolitych, w mieszkaniach kokotek drugorzędnych, nie posiadających ani gotówki ani kredytu u awanturniczych tapicerów, których specyalnością nieograniczone zaufanie do przyszłych gwiazd półświatka paryzkiego.
Kanapa, dwa fotele i cztery krzesła z drzewa czarnego, obite aksamitem granatowym wytłaczanym w kwiaty, stół na środku, etażerka, fortepian wynajęty za dwadzieścia pięć franków miesięcznie, kilka nad kominkiem figurek z imitacyi porcelany sewrskiej, pod oknem żardinierka bez kwiatów, dywan angielski w lichym gatunku, franki aksamitne i małe zasłonki z fałszywej gipiury, oto wszystko, co było w tym salonie.
Były tam tylko dwa przedmioty artystyczne, które zwracały na siebie uwagę.
Przepyszny obraz, przedstawiający młodą kobietę w rajskim kostiumie, leżącą na otomanie i palącą z długiej fajki tureckiej, i posążek mały, modelowany z tej samej kobiety, zupełnie nago stojącej, przegiętej w tył zuchwale, z rękami na głowę zarzuconemi.
Tak obraz, jak rzeźba, przedstawiały Adę Bijou, kochankę malarza znanego, a potem sławnego rzeźbiarza.
Dwa otóż owe arcydzieła, pozostałe ze stosunków „artystycznych,“ ceniła Ada tak, że nawet w najcięższej potrzebie, nie chciała rozstać się z niemi.
Skoro jej ktokolwiek ofiarowywał za obraz lub rzeźbę ogromną nawet sumę, odpowiadała zawsze:
— Nidy! Gdy się zestarzeję, skoro będę pomarszczoną, żółtą i wyblakłą, patrząc na obraz, czy rzeźbę, będę mieć tę pociechę przynajmniej, że byłam kiedyś piękną prawdziwie.
Ada nie posiadała rysów klasycznych, które podziwiać można na zimno, miała jednak w sobie coś, czego określić trudno, coś niepokojącego i szatańskiego zarazem; poruszenia elastyczne, giętkie, wdzięk i świeżość czarującą, nakoniec ten szyk niebezpieczny, co to niektóre dziewczęta z wesołego świata paryzkiego czyni o wiele więcej zachwycającemi, niż wyszłe z mody Wenery olimpijskie.
Ada Bijou miała lat dwadzieścia pięć.
Wysoka, szczupła ale nie chuda, zwinną była jak jaszczurka.
Ramiona spadziste, ręce okrągłe o przepysznych kształtach, odpowiadały figurze tak wciętej w pasie, że bransoleta tłustej mieszczki mogłaby jej służyć za pasek.
Nóżki nie pozostawiały nic do życzenia.
Paluszki jedynie, choć bardzo białe i delikatne, zdradzały kształtem nizkie pochodzenie.
Przed wejściem w świat, Ada Bijou była praczką.
Całość, którąśmy opisali, wieńczyła główka mała a kształtna.
Wyobraźcie sobie las włosów jak jedwab miękkich, koloru miedzi ciemnej, nie nazbyt długich ale gęstych i pokręconych z natury, tak, że ani grzebień z kości słoniowej, ani sztuka najzręczniejszego fryzyera rady sobie z tem dać nie mogły, wyobraźcie sobie masy loczków błyszczących, powstających zawsze na całej tej głowie — a ja wam dopowiem, że wszystko to nadawało fizyonomii młodej kobiety wygląd złośliwego, a rozkosznego chłopaka.
Czoło miała Ada nizkie, wypukłe, oczy czarne, prawie za duże, długie rzęsy płowe, a ciemne powieki.
Nosek mały zadarty, był arcydziełem kokieteryi.
Usta drobne, mocno czerwone, zęby jak u młodego wilczka.
Po bokach dwa cudne dołeczki przy uśmiechu.
Taki sam dołek na środku brody.
Płeć biała i matowa, poznaczona była gdzie niegdzie piegami, starannie welutyną przykrytemi.
Ada wieczorem jedynie używała różu, aby nie wydać się za nadto bladą przy sztucznem świetle salonów.
Przepadała za perfumami i używała ich bez miary.
Najmodniejsze zapachy roztaczały się z jej całej postaci i otaczały atmosferą, działającą na nerwy odurzająco...
W chwili, gdy ją przedstawiamy czytelnikom, miała Ada ogniste włosy, przewiązane wstążką blado-niebieską.
Okrywał ją biały kaszmirowy peniuar, zżółkły od długiego użycia i podarty miejscami.
Wstążka wyblakła, ubranie, któregoby nie włożyła nawet ceniąca się pokojówka, zdradzały niedostatek w najwyższym stopniu.
Dla czego Ada, taka młoda i taka piękna, trzy czwarte swej egzystencyi wegetowała w niedostatku.
Bo panna Ada Bijou była fantastyczką niepoprawną.
Kaprysami a wymaganiami bezmiernemi zawsze od siebie szczęście odpędzała.
Rzecz zadziwiająca w naszej epoce, że ta dziewczyna nie umiała wcale rachować.
Poświęcała ona zawsze świetną przyszłość dla jednej chociażby tylko bieżącej godziny rozkosznej.
Zdarzało się po kilkakroć, że ludzie poważni, milionerzy w wieku dojrzałym, oczarowani jej oryginalną pięknością, pragnęli ustalić jej pozycyę i uczynić sławną, ale ona, powolna z początku, pojmująca instynktem rolę swoję, odgrywała ją z szykiem wysokim, napełniała rozkoszą i dumą serca starych protektorów, a gdy już sądzili, że wcieliła się w życie eleganckie, że się z niem już oswoiła, ni z tego ni z owego wymykała się z pod opieki i przepadała gdzieś bez wieści.
Chcąc mówić jej językiem, zadurzała się w pierwszym lepszym artyście lub dziennikarzu, w studencie lub podrzędnym aktorze i bez wahania puszczała w trąbę dostatki.
Opowiadano o niej zadziwiające historye.
Pewnego dnia, podczas uroczystości w Saint-Cloud, gdzie zawiózł ją dyplomata jakiś, wielki pan i milioner, zakochany tak szalenie, że się publicznie z nią pokazywał, porzuciła go, nie obejrzawszy się nawet za nim, dla tego, żeby pójść, a właściwie wziąć z sobą na kolacyę siłacza cyrkowego w brudnych trykotach, co podnosił zębami ciężary trzysta funtowe.
Podobne wybryki, jak łatwo się domyśleć, czyniły Adę Bijou niemożebną prawie; to też tapicerowie, modniarki i t. p., nie ufając w szczęście swej klijentki, nie tylko odmawiali jej nowego kredytu, ale dopominali się energicznie uiszczenia zaległości.
Dzięki temu, panna Ada zmuszoną była, jak to widzieliśmy, skasować dzwonek, od którego wierzyciele sznurek obrywali.
Taką była kobieta, którą Herman Vogel przyszedł namówić na wspólniczkę lub chociaż na sprzymierzeńca w zbrodni zamierzonej.
— Kochana Ado — rzekł z uśmiechem — masz dwie wielkie zalety...
— Dwie tylko, panie baronie? To nie za wiele! — przerwała panna Bijou z minką wyzywającą.
— Mówię tylko o dwóch zaletach głównych — odparł Herman — o tych, co cię najwięcej zdobią.
— Któreż to?
— Piękność twoja niezrównana, i otwartość zachwycająca, odurzająca, że się tak wyrażę.
Ada się rozśmiała.
— To pewna, że jestem ładną — rzekła — i daleko mniej fałszywą niż moje koleżanki, kłamiące, licho wie dla czego.
— Z tobą, moja kochana — ciągnął kasyer — człowiek wie przynajmniej od razu, czego ma się spodziewać... Nie ukrywasz przed dobrymi przyjaciołmi, że siedzisz w długach po uszy... i masz racyę, że pokładasz w nich zaufanie, pierwszem bowiem ich staraniem będzie naprawić niesprawiedliwość losu względem ciebie i wydobyć cię z położenia, nieodpowiedniego ani twoim zaletom, ani piękności twojej...
— Zrobiłbyś to, baronie?... — zawołała Ada.
— Dla tego tylko przyszedłem.
— Wiedziałeś zatem, że jestem w kłopotach?
— Doskonale.
— Kto ci powiedział?
— Policya moja.
— I znów pchniesz mnie na pełne morze?
— Bezzwłocznie.
— Doprawdy?
— Jak jestem baronem de Precy.
— Jesteś więc czarodziejem... mam wielką ochotę uściskać cię za to.
— Pozwalam na to zachcenie.
Ada zarzuciła białe ramiona na szyję Vogla i ucałowała go w oczy.
Jakkolwiek mąż Walentyny zajęty był ważnemi sprawami osobistemi, zadrżał jednak pod wrażeniem prądu elektryczności, wydzielającego się z całej postaci dziwnej istoty.
Mimowolny jego dreszcz nie uszedł uwagi Bijou.
Zdjęła mu ręce z szyi i odsunęła się trochę.
— No!... no!... baronie — zapytała — czy ty przypadkiem nie zakochałeś się w Adzie?
— Czyżby cię to ździwiło?
— Wcale a wcale.
— Lecz możeby ci było nie na rękę?
— Dla czego?... Czy ty, czy inny, co mnie to obchodzi?... Lepiej może nawet, że to ty będziesz, bo dobry z ciebie chłopak i lubię cię dosyć... Żebyś nie był człowiekiem światowym, może miałabym nawet „słabość“ dla ciebie, lecz ci światowcy, to piekielnie nudny naród!
Vogel wziął dziewczynę za rękę.
— Moja droga Ado — powiedział — wielką jest moja admiracya dla ciebie, lecz muszę wyznać, że piękność twoja nie zapala mnie bynajmniej. Patrzę na ciebie, jak na ładny obraz... Nie przyjdzie nigdy do miłości pomiędzy nami, ani z twojej, ani też z mojej strony.
— A jednak — zawołała Bijou — mówiłeś o wydobyciu mnie z nędzy?
— Obiecałem i słowa dotrzymam.
— Będziesz zatem protektorem moim platonicznym? A to zabawne!! Aha, domyślam się... Jesteś bodaj zajęty jakąś wielką damą, strzeżoną przez męża zazdrośnika... Czytałam coś podobnego w jakimś romansie Balzaca... Tamta, pamiętam, była cyrkówką i zdaje mi się, nazywała się „Malaga”... Czy zgadłam?...
— Jesteś bardzo oczytaną, moja droga, ale pomimo to, bardzo od prawdy daleką... Bawimy się w słowa, a czas ucieka... Posłuchaj mnie, proszę i nie przerywaj...
Ada Bijou zrobiła minkę wyrażającą, że cała w słuch się zamieniła,
Herman prawił dalej:
— Zanadto masz rozumu, aby przypuszczać, że w naszym dziewiętnastym wieku można otrzymać cokolwiek, nic w zamian nie dając... Gdybym naprzykład był dobrym dla ciebie tak z czułego serca, gratis zupełnie, miałabyś prawo uważać mnie za naiwnego kompletnie... Otóż, kochana Ado, przyszedłem tutaj, dla tego, że możesz stać mi się użyteczną, i że chcę ci zaproponować układ pewien.
— Bardzo dobrze — rzekła Bijou. — Ja i to lubię... O cóż idzie zatem?
— Wszystkie twoje długi zostaną zapłacone, a w dodatku zarobisz pokaźną sumę...
— W jaki sposób mogę na to zarobić?
— Zawracając głowę pewnej osobistości...
— Młodzikowi, czy starcowi?
— Starcowi...
— Mam zostać jego kochanką?...
— Ma się rozumieć...
— Na długo?
— Do śmierci jego...
Panna Bijou wyprostowała się i zrobiła minkę komicznie przestraszoną...
— O! uspokój się! — pośpieszył dodać Vogel. To nie potrwa długo...
— Zkąd wiesz o tem?
— Ten, o którym mówię, taki już jest kiepski, że największe starania mogą zaledwie na kilka dni życie jego przedłużyć... w dodatku...
Ada Bijou spojrzała prosto w oczy swojemu interlokutorowi.
— Mój drogi... grajmy w otwarte karty — powiedziała.
— Niech i tak będzie.
— Masz w tem interes, ażeby ten starzec umarł jak najprędzej?...
— Gdybym ci powiedział: Nie, tobyś mi nie uwierzyła...
— Bardzo bogaty?
— Bardzo...
— Czy to twój krewny, po którym masz dziedziczyć?...
— Znów jesteś na fałszywej drodze, moja droga... Żadne a żadne węzły krwi nas nie łączą... Nie zapisze mi ani szeląga.
— Zatem chcesz się ożenić z wdową po nim?
— To stary kawaler...
— Więc chyba go nienawidzisz?
— Jestem jego przyjacielem najserdeczniejszym — odparł Herman krótko.
Ada wybuchnęła szczerym śmiechem.
— Saperlipopette! — zawołała. — Oryginalny masz sposób pojmowania przyjaźni... Winszuję ci, baronie! Zostawmy tedy na stronie wszystkie twoje powody. Skoro chcesz być tajemniczym... powiedz, czego się po mnie spodziewasz... Czy chodzi o współpracownictwo w jednej z tych zbrodni misternych, których sprawiedliwość dosięgnąć nie potrafi?...
Herman zaprzeczył gestem.
— Zbrodnia — powtórzył. — Mówisz o zbrodni?...
— Ma się rozumieć...
— Oszalałaś, moja biedna Ado!...
— Że nie, to nie, ty wiesz o tem najlepiej... Nazywam rzeczy po imieniu, ot i basta... Zastępuję omówienia delikatne wyrażeniami prostemi... Zbrodnia zresztą, o jakiej mowa, wcale mnie nie przeraża... Przecie Fornarina zabiła Rafaela miłością swoją, a nikomu na myśl nie przyjdzie za złe brać jej tego... Potrafię doskonale doprowadzić twego starego przyjaciela do stacyi Cytery, zkąd weźmie bilet i pojedzie na tamten świat pociągiem pośpiesznym... Uczynię to z miłą chęcią, lecz za cenę naprzód ustanowioną... a uprzedzam cię, że będzie bardzo wysoka... — Herman spodziewał się niejakich wymagań ze strony panny Bijou, pewnym był jednak, że potrafi wymagania te sprowadzić do rozmiarów skromnych. Tak się też stało.
Nie będziemy nużyć czytelników opisem targów, a nareszcie warunkami kontraktu zawartego pomiędzy Ada Bijou i mniemanym baronem de Précy, powiemy jedynie, że Ada i kasyer przy rozstaniu porozumieli się co do wszystkich punktów zamierzonej kampanii.
Herman tytułem zadatku zostawił awanturnicy kilka biletów bankowych, niezbędnych dla niej na zaspokojenie przynajmniej najbardziej natarczywych wierzycieli, a przedewszystkiem dostarczycielki strojów.
Postanowiono przytem, że Ada pogodzona z panią Casimir i zaopatrzona przez nią w toaletę wieczorową, gotową będzie punkt na dziesiątą, o której zajedzie powóz i zawiezie ją na ulicą Boulogne do barona de Précy, gdzie będzie Maurycy Villars.
Przed laty dwudziestu narzekano już na wzrastające wymagania życia codziennego i na niesłychaną cenę mieszkań w Paryżu.
Ceny te jednak różniły się bardzo od praktykowanych obecnie.
Herman Vogel, jako baron de Précy płacił w roku 1859 pięć tysięcy franków za apartament, który dziś kosztowałby co najmniej piętnaście tysięcy.
Zajmował obszerne pomieszczenie w pięknym domu przy ulicy Boulogne, na pierwszem piętrze, od frontu, urządzone z prawdziwą elegancyą.
Wszystko tam było, co świadczyć mogło o bogactwie, tak zwanem mieszczańskiem,
Sufity malowane olejno przedstawiały dowcipne połączenie małych amorków i wielkich ptaków, szybujących na tle nieba.
Złoto świeciło na gzemsach, drzwiach i na obiciach do koła pokojów.
Wiemy, że Vogel przed ożenieniem nie mieszkał stale w tym przybytku, umeblowanym przez tapicera Lebel-Girarda, że przybywał tutaj wtedy tylko, gdy wyprawiał przyjęcia wieczorne i kolacyjki dla ścisłego kółka przyjaciół i przyjaciółek.
Tutaj to wynagradzał sobie godziny pracy biurowej i podrzędność położenia; tutaj grał rolę wielkiego pana i milionera, z werwą i wybornem naśladownictwem.
Lokaj wygalowany i znakomita kucharka, płatni drogo, a pędzący życie w ustawicznem prawie „far niente“, wierzyli w dostojność swego chlebodawcy, uważali go z całem przekonaniem za bogacza, należącego do najwyższych sfer towarzyskich, zmuszonego dla zachowania pozorów, podejmować w tajemnicy kompanijki wesołe.
Zadowoleni nieskończenie ze swojej służby, błogosławili szczęśliwą swoję gwiazdę za to, że im taki spokojny kawałek chleba ofiarowała.
Musimy dodać, iż ilekroć „pan baron“ usług ich potrzebował, jedno przez drugie na wyścigi starano mu się dogodzić.
Kucharka przyrządzała kolacye wyśmienite.
Lokaj był arcydziełem swego rodzaju.
Cicho, bez hałasu, bez zamieszania, pomnażał się, że tak powiemy, i wystarczał co najmmiej za trzech służących.
Mieszkanie składało się z przedpokoju, z salonu dużego, z mniejszego, który służył zarazem za buduar, z fuomaru, z pokoju do gry w karty, z obszernej sali jadalnej i trzech pokojów sypialnych, z przyległemi gabinetami do ubierania.
Vogel był zawsze kuso z funduszami i nie mógł pozwalać sobie bardzo na dogadzanie fantazyom pańskim, dlatego też, udając się do Lebel-Girarda, polecił mu unikać wielkiego zbytku, a starać się jedynie o urządzenie kokieteryjne.
Lebel-Girard zastosował się ściśle do wskazówek klijenta swego.
Apartament przy ulicy Boulogne, dzięki mebelkom zgrabnym, a żywym kolorom niedrogich materyj na pokryciach, wyglądał na rozkoszne gniazdko pięknej kobiety.
Wszystkie pokoje podobne były do buduarów.
Jedna z sypialni, łącząca się z wielkim salonem i z przedpokojem, urządzoną została na wygodny gabinet toaletowy dla „dam“, zapraszanych przez „barona“.
Panie te miały tutaj puder w najlepszym gatunku, welutinę, z jakie dwadzieścia rodzajów perfum, blansz, róż, ołówki niebieskie i czarne, puszek do pudru, zajęcze łapki, słowem wszystko, co potrzebnem jest kobiecie do nadawania wdzięku ładnej i tak już buzi.
Dwa olbrzymie lustra stojące pozwalały na dokładne obejrzenie toalety i poprawienie każdej, choćby najbagatelniejszej niedokładności spódniczki lub trenu.
Zwykle po kolacyi przyjaciółki mniemanego pana de Précy spędzały samotnie dziesięć minut w tym specyalnym przybytku i wychodziły zeń tak samo świeże, białe i różowe, jak w chwili siadania do stołu.
Wszystko, co się wyżej powiedziało, świadczy, że Lebel-Girard, dekorator apartamentów high-lifeu i półświatka, znał swoję sztukę, a gust posiadał poprawny.
Pomimo to, rachunek zapłacony gotówką, nie przeniósł sumy piętnastu tysięcy franków.
Godzina dziewiąta wybiła na czterech z kolei zegarach, zdobiących apartamenty barona.
Żyrandole, kandelabry i przeróżne świeczniki, oświecały à giorno wszystkie pokoje.
Herman ubrany czarno, w białym krawacie, miał twarz chmurną, zestarzałą, spojrzenie ponure, wargi zaciśnięte.
Kręcił się samotnie po wielkim salonie, niby dzikie zwierzę w klatce zamknięte.
Zaprosił na dziś dwunastu panów i tyleż młodych kobiet.
Nikt dotąd nie przybył jeszcze.
Prusak nie dziwił się temu wcale, ale rozmyślał nad położeniem swojem okropnem, rozmyślał nad tą obręczą żelazną, która go opasywała i z której jedno tylko było wyjście, wyjście straszne a przerażające.
To tłomaczy jego niepokój, to tłomaczy zmianę w rysach i wyraz spojrzenia ponury.
Służący, imieniem Adolf, niemniej starannie od pana ubrany, lecz o wiele spokojniejszy, siedział w przedpokoju i czytał dziennik wieczorny.
Naraz rozległ się dzwonek.
Vogel zadrżał cały.
— Przyszedł ktoś — mruknął. Tem lepiej... Nie będę sam przynajmniej... Pozbędę się choć na chwilę myśli, co tak mnie przeraża...
Na progu salonu ukazał się służący i zaanonsował:
— Pan hrabia de Lorbac...
Karol Laurent z uśmiechem na ustach, z ręką wyciągniętą, podszedł do Hermana.
— Dobry wieczór, baronie! — zawołał. Tak mi cię pilno było zobaczyć, że przybywam najpierwszy.
— Jak się masz, kochany hrabio? — odpowiedział Vogel.
Karol Laurent przeszedł dziś siebie.
Pozował na wielkoświatowca i na dyplomatę, w sposób, niepozwalający podejrzewać podrobienia.
Nigdy jeszcze nie był tak rzetelnym hrabią.
Zręczny fryzyer ułożył mu włosy tak, że zakryły i czubek łysiejący, i siwizną przyprószone skronie.
Puder rozjaśnił płeć zniszczoną i pokrył gęste a głębokie zmarszczki,
Lekko podcieniowane powieki ożywiały spojrzenie.
Długie wąsy podkręcone zostały do góry.
Faworyty wyperfumowane wiły się kokieteryjnie po bokach twarzy.
Łotr młodziej dziś, niż zwykle wyglądał.
Ubranie czarne doskonale uwydatniało zgrabną figurą.
Kamizelka na jeden guzik spięta, odkrywała przód koszuli śnieżnej białości, spiętej na cztery małe perełki.
W ręku trzymał kapelusz, podszyty białym atłasem, z cyframi w głębi złotem wyszytemi.
Kilka dekoracyj zagranicznych połyskiwało na lewej klapie ubrania, na szyi zawieszoną była wstęga czerwona z żółtemi brzegami, a na wstędze krzyż komandorski, fantastycznego jakiegoś pochodzenia.
Wszystko to razem przedstawiało się wspaniale.
Dwaj panowie uścisnęli się za ręce, następnie Karol Laurent nachylił się i szepnął do ucha gospodarzowi.
— Czy służący nas nie podsłucha?...
— Nie...
— Pewny jesteś tego?
— Najpewniejszy... Jest na swojem stanowisku w przedpokoju...
Czy masz mi do powiedzenia coś poufnego, mój drogi?...
Nowo przybyły skinął głową.
— Mów zatem bez obawy... oświadczył Herman — Słucham...
Herman Vogel i Karol Laurent w życiu powszedniem używali nazwisk prawdziwych, lecz w otoczeniu pseudo-arystokratycznem, w mieszkaniu bogato przybranem, tytułowali się baronem i hrabią, nawet gdy byli sami.
Czy to była ostrożność, czy przyzwyczajenie, nie wiemy, notujemy więc fakt sam bez komentarzy.
Pseudo-Lorbac ujął pod ramię Vogla i prowadząc go do buduaru obok położonego zapytał:
— Czy dużo osób będziesz miał dzisiaj, kochany baronie?
— Sądzę, że około dwudziestu czterech — odpowiedział Vogel.
— Będziemy grali w karty?
— Prawdopodobnie... Możesz się przekonać, rzuciwszy okiem, że wszystko, jak zwykle, przygotowane; stół okrągły na środku do lancknechta lub bakarata; po rogach stoliki do rulety i do ecarté... Powiedz mi, kochany hrabio, czy istnieje jaki związek pomiędzy tem zapytaniem, a tem czemś poufnem, co mi powiedzieć obiecałeś?...
— Tak jest, baronie — odparł Karol Laurent. — Najpierw jednak, proszę cię, wybacz mi...
— Co ci mam wybaczyć?
— Że ośmieliłem się, nie będąc do tego upoważnionym, zaprosić tu pewną osobistość, którą ci przedstawię...
— Mężczyzna? — zawołał Vogel.
— Tak.
Brwi samozwańczego barona ściągnęły się, twarz wyrażała najwyższe niezadowolenie.
— To, kochany hrabio — rzekł tonem ostrym, wcale mi się niepodoba. Wielka to lekkomyślność z twej strony!... Co mam sądzić o twym rozumie i przebiegłości, jeżeli nie jesteś w stanie pojąć, iż każda nowa znajomość jest dla nas piekielnie niebezpieczną?... Możesz wszystko skompromitować, możesz zgubić wszystko bezpowrotnie, wprowadzając do domu barona de Précy jakiegoś naprzykład kogoś, co zna kasyera Vogla! Czyś pomyślał o tem?
— Nie myśl o podobnem niebezpieczeństwie...
— Pewnym jesteś?...
— Dla tego to właśnie zdecydowałem się działać na własną rękę... Nie miałem czasu naradzić się z tobą, a niechciałem nieskorzystać ze sposobności, jaka mi sama w ręce wlazła...
— Mamy zatem interes w zawarciu tej nowej znajomości?...
— Przynajmniej możemy dużo na niej skorzystać...
— Wytłómacz się kochany hrabio, krótko a węzłowato... Goście za chwilę schodzić się zaczną i przerwą sam na sam nasze...
— A więc patrzaj: Znasz to nazwisko?
Jednocześnie Karol Laurent wyjął bilet wizytowy z kieszeni i podał go Hermanowi.
Ten ostatni przeczytał:
— „Graf von Augelis“... Nazwisko niemieckie — dodał — lecz nieznane mi zupełnie...
— Hrabia Angelis — podjął Karol Laurent, jest pomerańczykiem, dobrze wychowanym, mówi poprawnie po francuzku, jest prawie w twoim wieku i tak samo jak ty pięknym jest mężczyzną; bardzo jest nawet podobnym do ciebie...
— Za wielki to honor dla mnie! — powiedział Vogel z uśmiechem.
— Te szczegóły, chociaż potrzebne, nie mają tak wielkiego znaczenia — ciągnął pseudo-Lorbac, teraz nastąpi coś bardziej interesującego... Pomerańczyk, o którym mówię, stracił niedawno ojca i matkę, niema zaś brata ani siostry, ani żadnych bliższych krewnych... Ostatnim jest potomkiem rodu i nazwiska... Przed opuszczeniem zapleśniałego swego zamku i vaterlandu, do którego postanowił niepowracać już nigdy, za siedm ósmych swojego majątku wziął przekazy na najpierwsze domy bankierskie Paryża, Londynu, Medyolanu i Nowego-Yorku, bo zacny młodzieniec projektuje sobie rozpocząć niebawem wędrówkę na około świata. Od trzech miesięcy zajmuje mały apartament przy ulicy Basse Rempart, od frontu, w domu pod nr. ***.
— Znam ten dom! — przerwał Herman — front, dwie oficyny poprzeczne, trzy podwórza, w ostatniem zakład wynajmu powozów i sprzedaży koni.
— Tak!— potwierdził Laurent. — Jest to nieruchomość duże dochody przynosząca, ale używająca złej bardzo opinii...
Hrabia de Angelis, niebywa ani w kołach urzędowych, ani też w towarzystwach arystokratycznych, i najął tam mieszkanie dla tego, aby przyjmować w niem swobodnie młode osóbki bez przesądów...
Pomerańczyk jest dla nich dojną krówką, doją go też na wszystkie strony... Spotkałem go kilka razy w szulerniach podrzędnych, utrzymywanych przez kokoty wyranżerowane, gdzie jako de Lorbac, a w dodatku hrabia, grałem rolę pierwszorzędną... Ostatni z Angelisów przyczepił się do mnie... obsypuje mnie grzecznościami, otacza szacunkiem... szuka mej rady we wszystkiem... uwielbia mnie... Puszcza się grubo w karty, a gdy przegrywa, traci głowę i stawia na piątkę w bakaracie... Pomagając trochę losowi, można ściągnąć zeń grube sumy i być najpewniejszym, że zacny chłopak nie pozna się na tem wcale...
— Zaczynam pojmować — mruknął Vogel.
— Przyszło mi otóż do głowy — prawił Karol Laurent — sprowadzić jelenia na grunt przyjazny, na którym działać mógłbym z zupełnem zaufaniem.
— I wybrałeś mój dom na to?...
— Czyż źle postąpiłem?...
— Nie powiedziałem tego...
— Niegdyś, nie miałem sobie równego w zręczności, jaką niektórzy tak brzydko nazywają... Pracowałem przez całą godzinę i przekonałem się, iż nie straciłem na sile...
Upewniwszy się pod tym względem, oznajmiłem pomerańczykowi, iż go zapoznam z moim przyjacielem, niejakim baronem de Précy, człowiekiem nader miłym, u którego zbierają się najpiękniejsze kobiety z całego Paryża i najpoważniejsi amatorowie gier hazardownych...
Ucieszył się do tego stopnia, że nie wiedział, jak mi dziękować... Otóż przyjdzie on tutaj trochę po dziesiątej, z dobrze naładowanym portfelem...
Ja, z mej strony, przyniosłem pełne kieszenie kart, które, jąk sądzę, zrobią co do nich należy... A teraz, kochany baronie, wiesz już o wszystkiem. Czy ci się dostatecznie wytłomaczyłem?...
— Tak, mój kochany, i jeżeli zażądasz pomocy, licz, proszę cię, na mnie zupełnie... Ma się rozumieć, że się podzielimy...
— O tem niepotrzeba mówić... Podzielimy się, jak bracia rodzeni... Lecz jest jeszcze coś innego... Mam na pomerańczyka pewne widoki, o których pomówimy później...
— Dla czegóż nie w tej chwili?...
— Bo pomysł nie dojrzał jeszcze... Mogę ci jednak powiedzieć, że gdyby się udało obedrzeć kompletnie jegomościa, postawiłoby nas to zupełnie na nogi, pozwoliłoby nam doprowadzić szczęśliwie do końca myśl produkowania biletów bankowych...
Brak mi jeszcze sposobu wykonania mego zamiaru, ale szukam go... i znajdę, bądź pewnym... pomówimy o tem potem...
— Pamiętaj, że czas nagli! — rzekł Vogel. Grunt nam chwieje się pod nogami! Katastrofa bardzo blizka... Nieszczęsny przekaz na tysiąc talarów obudził trwogę... Śledzą już!...
— Ej! ty się zawsze alarmujesz niepotrzebnie... Wykpimy się, zobaczysz... Ale, ale, kochany baronie, co się dzieje z piękną panią Voge1?...
— Pani Vogel ma się dobrze — odparł sucho Herman, bo nie lubił, aby Karol Laurent mówił o jego żonie.
— Czy na wsi ciągle mieszka?
— Tak, na wsi.
— Proszę cię, oświadcz jej moje najniższe uszanowanie...
— Nie omieszkam...
Przerwał im odgłos dzwonka.
Wystrojony lokaj otworzył podwoje pierwszego salonu i zameldował:
— Pan Maurycy Villars...
Na początku naszego opowiadania, mówiliśmy już, przedstawiając czytelnikom wuja Walentyny, że Maurycy Villars nie miał więcej nad lat pięćdziesiąt pięć, lubo wyglądał na stuletniego starca przedstawiał obraz zgrzybiałości wstrętnej, bo wytynkowanej, zgrzybiałości, pragnącej koniecznie zatrzeć ślady wieku i bodaj świecić jeszcze urodą.
Od owego czasu pan Villars wydawał się starszym co najmniej o lat dwadzieścia jakie.
Wszedł do salonu, prostując sztywny grzbiet i usiłując przybrać chód lalki, a ruchy swobodne; ta zaś chęć udawania młodego, o mało go o wypadek nie przyprawiła, zachwiał się bowiem i byłby runął jak długi, gdyby nie Vogel, który pośpieszył na powitanie i podtrzymał w ramionach.
— Słowo daję, drogi przyjacielu, o mało nie zrobiłem fik... — rzekł stary kawaler głosem grobowym i drżącym, czepiając się ręki gospodarza domu. — Zadziwiające to prawdziwie, boć przecie, jak wiesz, jestem mocny w nogach...
— Poślizgnąłeś się, kochany Maurycy.. — Odparł Vogel — a to każdemu może się przytrafić...
— Tak... to prawda... ale mnie to nie spotkało dotąd nigdy... Dobry wieczór, hrabio... — dodał, wyciągając rękę do Karola Laurent. — Przyjemnie mi, że spotykam pana...
Villars ubrany był z wyszukaną elegancyą i kokieteryą, a warto było istotnie zwrócić uwagę na jego twarz wymalowaną.
Ciemna peruka, przedzielona przez środek głowy, wiła się w puklach młodzieńczych.
Gruby pokład blanszu, pokrywał zmarszczki na twarzy, usta miały kolor jaskrawo-czerwony, a wąsy czarne jak smoła.
Nie podobna wystawić sobie nic dziwaczniejszego i śmieszniejszego nad tę trupią głowę wytapetowaną.
Kołnierzyk wyłożony na biały krawacik, odkrywał szyję czerwoną i pofałdowaną, jak szyja indycza.
Kamizelka czarna atłasowa, mocno wycięta, z wyłogami karmazymowemi, spięta była na duże korale.
W koszuli tkwiły trzy brylanty ogromne.
Kwiat gardenii pysznił się w dziurce od fraka.
Nogi cienkie jak patyki, tkwiły w obszernych spodniach do kolan, łydki zaś przyprawiane, nie mając się na czem trzymać, na bok się powykręcały.
Widmo zlane od stóp do głów perfumami, trzymało z gracyą w lewej ręce szapoklak, podbity atłasem różowym.
Z zapachami, wśród których dominowało piżmo, jaśmin i Es-bouquet, mięszała się jakby woń jakaś grobowa.
Villars podlegał co chwila atakom kaszlu, a wtedy czerwona piana ukazywała się w kątach ust malowanych; obcierał ją delikatnie chusteczką, bacząc przy tej sposobności zamigotać brylantem pierścienia, umieszczonego na czwartym palcu ręki prawej.
— Przyszedłem wcześnie, mój drogi — odezwał się po dłuższem niż poprzednio zakrztuszeniu — bo pragnąłem najpierwszy uścisnąć dłoń twoję...
— Dobrześ zrobił, kochany Maurycy... — Odrzekł Vogel.
— Dużo osób się spodziewasz?
— Około dwudziestu...
— Kobiet i mężczyzn?
— Ma się rozumieć...
— I ładne będą szelmutki?
— Mam nadzieję, że ci się spodobają... A zresztą, znasz już z nich niektóre...
— Te, które znam, są prześliczne!... — rzekł Maurycy. — Wszystkie bez wyjątku prześliczne... Lecz mówię o czemś nowem zupełnie... Pytam, czy uraczysz nas jakim kwiatkiem nieznanym?
— E! e! kochanku, tobie zawsze chce się pierwiosnków!... — zawołał, śmiejąc się fałszywy baron de Précy. — Czy przypadkiem nie zaczynasz obojętnieć dla płci pięknej?
— O, co nie, to nie!... — opowiedział stary kawaler z głębokiem przekonaniem. — W moim wieku, mój drogi, trudno obojętnieć dla kobietek; gdybym nawet nie był tak młodym, zawszeby mnie zajmująca nowość podniecała... Czy możemy tedy, spodziewać się piękności jeszcze nieznanych?...
— Przyrzekam ci jednę przynajmniej...
— Jednę, godną uwielbienia prawdziwego?...
— Tak
— A zatem ładną rzetelnie?
— Więcej niż ładną... Olśniewającą... nieporównaną... odurzającą...
— O, do dyabła!.. Jakże się ten cud nazywa?...
— Ada Bijou...
— Nie znam...
— Nikt prawie jej nie zna w Paryżu... Do tej pory prawie ciągle za granicą przebywała... A zresztą bardzo mało się udziela... Dziwna dziewczyna zaiste!.. Typ najoryginalniejszy w świecie...
— Dla czego?
— Ada Bijou nie jest bynajmniej cnotą niewzruszoną, ale bardzo różni się od swoich koleżanek... I ona nie gardzi pieniędzmi, ale stawia je na drugim planie... Ażeby ją ująć, nie dosyć jest być bogatym, potrzeba jej się spodobać...
Blade światełko zamigotało w głębi zagasłych źrenic Maurycego Villars.
Żyjący szkielet zrobił gest głupi i zarozumiały, następnie zamierzył wykręcić się na lewej pięcie, lecz gdy mu się nie udało, podkręcił czarnego wąsa i powiedział:
— Trzeba się zatem jej spodobać... Dobrze, postaramy się oto.
Vogel przygryzł wargi, ażeby nie parsknąć śmiechem.
Karol Laurent odwrócił się, w tym samym celu.
Rozmowę dwóch przyjaciół, przerwało przybycie kilku osób, poczem lokaj prawie już co pięć minut otwierał drzwi i anonsował przybyłych.
Maurycy Villars, czatował na przybycie kobiet.
Tym, które znał, posyłał ręką ukłony lub w przechodzie rzucał im komplimenty jakieś, czynił to atoli z roztargnieniem widocznem.
Obietnica gospodarza domu wywarła głębokie na wyobraźnię starca wrażenie.
Oczekiwał z gorączkową niecierpliwością.
Nakoniec, po dziesiątej, służący barona de Précy wstrząsnął nerwami Villarsa, anonsując z emfazą:
— Panna Ada Bijon!...
Jednocześnie piękna dziewczyna ukazała się w salonie.
Modniarka dobrze usłużyła przyszłej spólniczce Vogla.
Sroga dopiero co przedtem wierzycielka, stała się współpracowniczką znakomitą.
Tualeta zaimprowizowana przez panią Casimir była skromna, ale wyzywająca.
Gładka suknia jedwabna, wycięta, bez rękawów, była tak jasnego koloru, iż niepodobna było odgadnąć, gdzie kończy się suknia a ciało zaczyna.
W sukience tej Ada przypominała kwiat żywy, wydający z siebie woń odurzającą.
Włosy jedwabiste koloru miedzi, rozrzucone na małej główce w wykwintnym nieładzie, spadały w loczkach na czoło i ramiona, nadając jej cechy oryginalności i urody imponującej.
Szmer uwielbienia rozszedł się po sali.
Herman stał przy Maurycym Villars.
— No cóż! mój drogi — zapytał półgłosem — jakże ci się podoba?...
Za całą odpowiedź stary kawaler mruknął tylko:
— Przedstaw mnie...
— I owszem...
Mniemany baron de Précy podprowadził wuja Walentyny do panny Bijou, i rzekł ściskając jej rękę znacząco:
— Przedstawiam ci, moja piękna Ado, mojego najlepszego przyjaciela, Maurycego Villars... uznał, że jesteś zachwycającą i zapragnął ci się podobać.. Uprzedzam, że jest niebezpiecznym, pilnuj zatem serduszka...
Przedstawiwszy Adę Bijou, Vogel usunął się dyskretnie, ażeby zostawić wujowi Walentyny zupełną swobodę w nadskakiwaniu młodej kobiecie, która pamiętna na układ zawarty, przyjęła starca łaskawie i zachęcała spojrzeniem zalotnem.
Karol Laurent złapał w przejściu gospodarza domu.
— No! — mruknął mu do ucha z uśmiechem znaczącym — pragniesz, jak widzę, pozbyć się jak najprędzej biednego Maurycego?
— Zkąd to mniemanie? — powiedział Herman, marszcząc brwi.
— Nie udawaj niewiniątka, kochanku. Sprowadziłeś tę olśniewającą dziewczynę specyalnie dla niego; to przecież jasno bije w oczy!.. Ada odegra dziś wieczorem główną rolę w tragikomedyi, której jesteś autorem.
— A gdyby i tak było?
Pseudo-Lorbac nie zdążył odpowiedzieć.
Służący od kilku chwil upatrujący widocznie kogoś w salonie, zbliżył się doń i rzekł z cicha:
— Proszę pana, dżentelmen jakiś oddał mi bilet swój wizytowy i powiedział, że chce pomówić z panem hrabią. Oczekuje w przedpokoju.
— Hrabia Angelis — rzekł Karol Laurent do Vogla. Wprowadzę go natychmiast.
— Dobrze, mój drogi... Przyjmę jak najserdeczniej twego znajomego...
Wytrawny fałszerz wyszedł z salonu i za chwilę powrócił w towarzystwie młodego blondyna, powierzchowności dystyngowanej, ułożenia eleganckiego, ubranego wytwornie i z dobrym smakiem, z jasną brodą, rozczesaną na boki.
Był on równie jak Vogel prawdziwym typem urody niemieckiej.
Zgodnie z tem, co już powiedział Karol Laurent, podobieństwo pomiędzy nimi nie było zupełne, było coś atoli w ich rysach, jakby pokrewnego.
Gdyby powiedzieć, że są braćmi rodzonymi, nikogoby to nie ździwiło za bardzo.
Małżonek Walentyny wyszedł na spotkanie gościa i powitał uprzejmie.
— Uprzedzony zostałem o odwiedzinach pańskich, panie hrabio, przez człowieka, którego kocham i szanuję — rzekł. — Rekomendacya hrabiego de Lorbac, naszego wspólnego przyjaciela, daje nam prawo do wzajemnej sympatyi... Witam pana i proszę, abyś raczył dom mój, jak swój własny uważać...
Pomerańczyk, zachwycony tak miłem przyjęciem, starał się wyrazić wdzięczność swoję gospodarzowi, następnie Karol Laurent zajął się nim i poprowadził do buduaru, zamienionego na szulernię.
Stół z bakaratem obsiedli gracze płci obojej, poniterujący dotąd nieśmiało.
— Mówiłeś mi pan o grubej grze — odezwał się Angelis do swego usłużnego przewodnika.
— Cierpliwości, kochany hrabio — odparł ostatni z uśmiechem. — Tak to zwykle bywa z początku. Zaczyna się małym baczkiem familijnym, następnie gra staje się interesującą. Zwykle dopiero po kolacyi prawdziwi gracze otwierają swoje portfele. Około drugiej po północy zobaczysz hrabio napewno setki tysięcy franków, przewalające się po zielonym stole.
— Brawo! — zawołał pomerańczyk — gdy widzę bawiących się kartami nieśmiało, niedobrze mi się robi, czuję się zdenerwowanym.
Postawił kilka luidorów i przegrał.
— Zagrajmy partyjkę w ecarté — rzekł Laurent — to będzie daleko więcej zabawne.
— Dobrze... Jak drogo grać będziemy?...
— Ze mnie gracz bardzo skromny... Zacznijmy od pięciu luidorów. Czy zgadzasz się, hrabio?
— Z przyjemnością.
Zasiedli przy osobnym stoliku.
Karol Laurent przegrał pięć razy z rzędu zapłacił dwadzieścia pięć luidorów.
— Nie masz dziś szczęścia, kochany hrabio... rzekł Angelis. — Czy gramy dalej?:.
— I owszem. — Może karta odwrócić się zechce później.
Stolik do ecarté stał w rogu, tuż obok sofy niezajętej.
Naraz pomerańczyk drgnął tak widocznie, że przeciwnik jego pomyślał:
— Co się tam stało?
Obrócił się i odgadł natychmiast.
Ada Bijou, wsparta na drżącem ramieniu Maurycego Villars, podążała ku szerokiej sofie.
Idąc chwiejnym krokiem, stary szkielet wymalowany miał oczy utkwione w młodą kobietę, oczy zapadłe, świecące jak fosfor, i szeptał jej do ucha słowa bez związku, świadczące wymownie o kompletne rozstrojeniu mózgu.
A syrena o włosach miedzianych, z główką pochyloną, mierzyła go wzrokiem, słuchała z minką zachwyconą, udawała, że go rozumie, i w czarownym uśmiechu pokazywała przecudowne białe ząbki.
Maurycy Villars, nie mogąc utrzymać się już na wyschłych nogach, upadł na sofę osłabiony.
Ada usiadła obok niego i z gracyą niezrównaną, dotykała prawie gorsem na pół nagim ramion starego kawalera, którego upajała jednocześnie woń perfum uderzających.
Zaczęli rozmawiać półgłosem.
Dziewczyna wybuchała chwilami śmiechem srebrzystym i wstrząsała główką zalotnie, jak gdyby chciała powiedzieć „nie“, to znów, aby osłodzić gorycz odmowy, pozwalała swoim lokom musnąć po wargach malowanych Maurycego Villars.
Te niby pieszczoty wprawiały w drżenie wuja Walentyny; wyglądał jak trup, poruszany prądem elektrycznym.
Od wejścia panny Ady Bijou, hrabia Angelis, grał bezprzytomnie, a roztargnienie jego wzrosło, gdy piękna grzesznica i stary jej adorator, zajęli miejsca tuż obok niego.
Spoglądał na Adę wzrokiem palącym, nie wiedział sam, co się z nim dzieje, tasował i rozdawał karty, jakby przez sen, nie pamiętał nawet zaznaczyć króla, jeżeli trafem dostał go w rękę.
Karol Laurent (zdaje się, że nie potrzeba nawet mówić o tem) korzystał, o ile tylko mógł z tego usposobienia partnera, który nie myślał wcale wstawać od stolika, bo toby go oddaliło od nieznajomej czarodziejki.
Pseudo-Lorbac, nie uciekając się nawet do kart znaczonych, w jakie się zaopatrzył, wygrywał partye jednę po drugiej, a że jako wygranemu służyło do tego prawo, zaginał parol, dublował stawki po każdem rozdaniu kart i chował ciągle do kieszeni po kilka biletów tysiącfrankowych, obiecując sobie nie wspominać nic o tej gratce swemu serdecznemu przyjacielowi.
I obdzierając bez skrupułu pomerańczyka, myślał w duszy:
— Albo się nie znam na niczem, coby mnie dziwiło okrutnie, albo poczyna się tu przed memi oczyma romansik nie lada, a nawet namiętność gwałtowna! Kto wie, czy przypadek nie nastręczy mi czynnika niezbędnego dla przeprowadzenia planu, z jakim noszę się oddawna.
Maurycy Villars, poruszony do głębi miłosnem gruchaniem, a więcej jeszcze sąsiedztwem niebezpiecznej dziewczyny, dostał napadu kaszlu, cięższego i dłuższego, niż zazwyczaj.
Zdawało się, że wybiła jego ostatnia godzina.
Trupie oblicze, krwią się zabarwiło, piana czerwona spadła z ust na biały gorset koszuli i zostawiła na nim dużą plamę.
— Trzeba wziąć coś uspakajającego, drogi panie — szepnęła Ada Bijou z pozorem żywej sympatyi.
— A na co mi lekarstwa... — zawołał starzec głosem świszczącym. — Żartujesz pani chyba! potrzebuję rozgrzać się jedynie... Parę szklanek Xeres, to najlepsze lekarstwo na katar uparty.
— Chodźmy napić się Xeresu, kiedy pan tylko takich ziółek używasz — odrzekła dziewczyna z uśmiechem.
Następnie, pomógłszy Maurycemu podnieść się z sofy i podtrzymując go energicznie, ponieważ słabo mu się robiło co chwilę, wyszła w towarzystwie jego z pokoju dla grających.
— Przegrałem! — zawołał pomerańczyk, nie dokończywszy nawet partyi.
— Pieniądze należę do ciebie, panie hrabio.
Wstał od stolika i zamierzał wyjść także.
— Już nie gramy? — zapytał Karol Laurent.
Pan Angelis potrząsnął głową przecząco.
— Gotów jestem rewanż dać panu — ciągnął łotr bezwstydny. — Niepodobieństwem jest, aby takie szczęście bezczelne nie skończyło się przecie. Pragnę przegrać koniecznie. Pozwól, kochany hrabio, jeszcze parę partyjek.
Pomerańczyk znów potrząsnął głową.
— Wygrałeś pan odemnie nic nieznaczącą bagatelę — powiedział. Zrewanżujemy się innym razem.
— Może pana męczy ecarté?
— Tak, męczy mnie.
— Życzysz pan sobie może trzymać bank w bakara?
— O, nie... Nie będę już grał tej nocy.
Samozwańczy Lorbac udał ździwienie i wykrzyknął:
— Sądziłem, żeś pan wiernym rycerzem damy pikowej!
— Tak, rzeczywiście.
— Cóż zatem panu przeszkadza?
Angelis zawahał się, a nakoniec rzekł raptownie:
— Jakkolwiek nie oddawna mam zaszczyt być znanym panu — sądzę jednak, żeś szanowny pan przyjacielem moim.
— Najszczerszym! — odrzekł Lorbac. Dziękuję panu, że nie wątpisz o tem. Bądź łaskaw wystawić na próbę przyjaźń moję...
Gorące uściśnienia rąk nastąpiły po tych wynurzeniach.
Karol Laurent myślał:
— Głupi!... wiem naprzód wszystko, co mi prawić będzie.
Pomerańczyk zaczął:
— Czy uważałeś pan, że od pół godziny straciłem przytomność prawie?
— Szczerze mówiąc, nic podobnego nie spostrzegłem... Może trochę roztargnienia, lecz sądziłem, że to u pana zwyczajne...
— Nie... nie... ja nigdy takim nie jestem... Zawsze panuję nad sobą!... Lecz tu oto, tej nocy, jak mówi jeden z waszych autorów, „piorun uderzył we mnie z nienacka“.
Karol Laurent znowu udał ździwienie.
— Piorun?... co tu piorun ma do czynienia?... powiedział. — Co to wszystko znaczy, wytłomacz mi, hrabio kochany?...
— To znaczy, że zakochałem się gwałtownie do szaleństwa...
— W kim takim?
Angelis wskazał ręką na sofę i odpowiedział.
— W tej kobiecie, która tu przed chwilą siedziała ze starcem ohydnym...
— Ada Bijou? — mruknął przez zęby Karol Laurent.
— Więc pan ją znasz? — zapytał pomerańczyk z ogniem.
— Wszyscy ją znają...
— Co to za jedna...
— Piękna kobieta przedewszystkiem...
— O... więcej niż piękna! — zawołał Angelis. Cudowna! Do dzisiaj nie przypuszczałem, aby równie piękna istota mogła się na świecie znajdować...
Kocham ją i chcę mieć ją na własność...
— Tam do dyabła! — rzekł Lorbac. — Łatwo to powiedzieć „chcę”... trzeba, żeby i ona chciała, dopiero wtedy interes będzie skończony...
— Czyż to niemożebne.
— Trudna bardzo sprawa z tą dziewczyną.
— Dla czego? — Mówiłeś mi przecie, że damy, bywające u barona de Précy, to nie żadne westalki.. Czyż zachwycająca Ada Bijou miałaby być wyjątkiem?...
— Tego bynajmniej nie mówię...
— Dla czegoby więc miała być niezdobytą?... Pamiętaj, hrabio, że jestem bardzo bogatym, że rzucam garściami złoto nieraz, tak sobie, dla prostego kaprysu... że zatem mógłbym bardzo dużo uczynić dla namiętności...
— Nie masz szczęścia... kochany hrabio — odparł interlokutor pomerańczyka. — W złą chwilę przybyłeś... Przed paroma miesiącami powiedziałbym ci, jak mnie tu widzisz: „Wygrana pewna!“ dziś powiadam: „Wątpliwe zwycięztwo!...“
— Ada Bijou ma zatem kochanka?
— To jeszczeby nie wiele znaczyło... W świecie, w jakim żyje, im się więcej kogo uwielbia, tem go lepiej się zwodzi... Nie, Bijou obecnie nie kocha nikogo... niema wybrańca w znaczeniu, w jakiem pan rozumiesz... Obecnem jej marzeniem posuniętem aż do obłędu, jest odzyskanie dobrej sławy... Wesołe życie... przyjemności bez końca i miary, już ją zdenerwowały... Pragnęłaby zostać, czy pozować tylko na uczciwą kobietę... Zazdrości spokojnym mieszczkom, które ze swej strony zapewne jej też zazdroszczą... Chce męża koniecznie...
— Czy go znajdzie?...
— Już znalazła...
— Jest tu obecny?
— A jakże!... Czyżby ona była tu w przeciwnym razie?
— Pokaż mi tego człowieka...
— Jużeś go widział...
— Kiedy?
— Przed chwilą... obok siebie... na sofie...
— Jakto? — wybełkotał pomerańczyk osłupiały — ten starzec?...
— On sam...
— Ten trup chodzący!... Ta mumia egipska!!!
— To właśnie największa jego zaleta. Wdowieństwo w krótkim czasie, a toż to wspaniała gratka, zwłaszcza, że w dodatku przynosi wielki majątek...
— Więc ten starzec jest bogatym?...
— Posiada sześć milionów, a zazdrosny jak szatan... Chce się żenić z Adą, pod warunkiem, że będzie kochanym a nieoszukiwanym. Otóż ten przyszły jej mąż i pan, niedowierzający i jak małpa złośliwy, pilnuje zawzięcie Bijou, ona zaś pozwala mu trzymać się na pasku, aż do dnia ślubu, bo wie, że najmniejsze podejrzenie, w niweczby wszystko obróciło... Powtarzam panu zatem, że Ada chce się wydać za mąż, chce być bogatą i chce co najprędzej owdowieć, i że jest właśnie u tego potrójnego celu... Sądzisz pan, że byłaby zdolną dla przelotnego kaprysu, zniweczyć nadzieje tak długo w sercu piastowane? Cóżbyś mógł jej ofiarować za te zniszczone nadzieje?
— Cały mój majątek...
— Posiadasz hvabio sześć milionów?
Pomerańczyk potrząsnął głową przecząco.
— Więc przynajmniej uczyniłbyś Adę hrabiną? — Nigdy! Wszystko oprócz tego...
— No to nie masz szansy żadnej... Wierzaj mi, nie myśl o tem więcej...
— Co?... ja miałbym dać za wygraną! — powtórzył Angelis. — To niemożebne... W przeciągu pięciu minut, zawładnęła mną całym, tak jak nigdy nie dokazała tego żadna kobieta od czasu, gdy się począłem kochać... Musi być moją, za jakąkolwiek bądź cenę, nie cofnę się przed niczem... Jeżeli prośby nie pomogą, to podstępu użyję, jeżeli podstęp się nie uda, ucieknę się do siły... U nas w Pomeranii, panie hrabio, gdy kobieta wpadnie nam w oko, a nie chce być uległą, bierzemy ją gwałtem i... finita la comedia... Czyż myślicie, że przejechawszy granicę, zapomniałem obyczajów mojej ojczyzny?... Cokolwiekby z tego wynikło, choćby to miało być coś dla mnie najgorszego, postanowiłem sobie, i wydrę tę dziewczynę obrzydłemu starcowi, postanowiłem to sobie i dotrzymam postanowienia...
— Taa...a...k?...
— Tak, to moje ostatnie słowo...,
— A... skoro chodzi o uczucie prawdziwe i na wszystko się ważące, nie opuszczę pana w tej potrzebie... Będę sprzymierzeńcem pańskim, będę cię chronił od wybryków i ekstrawagancyj, do jakich, jak widzę, jesteś pochopnym niezmiernie... Mam niejaki wpływ na Adę, będę zatem bronił twojej sprawy... Zacznę od tego, że cię przedstawię, trzeba bowiem, ażeby panna Bijou wiedziała, z kim ma mieć do czynienia... Daj mi pan jednak słowo szlacheckie, że nie odezwiesz się z niczem, że zostawisz mi zupełną swobodę działania, że postępować będziesz ściśle według wskazówek moich...
— Masz pan to słowo, daję ci je z całego serca, a pozwól mi dodać, że wdzięcznym będę nieskończenie... Rozporządzaj moim majątkiem! Rozporządzaj życiem mojem!
— Do licha! — pomyślał Karol Laurent — niczego więcej nie pragnę!
A głośno dodał:
— Służę ci, hrabio!...
Herman Vogel zadziwił się ogromnie, gdy zobaczył, że Karol Laurent przedstawia hrabiego Angelis pannie Bijou, która, widząc przed sobą ładnego chłopca, nie mogła powstrzymać uśmiechu bardzo pociągającego.
Maurycy Villars dostrzegł ten uśmiech, dreszcz zazdrości przebiegł po wyschłej jego skórze...
Mąż Walentyny pociągnął na bok pseudo-Lorbaca i zapytał:
— Co to znaczy? Dla czego bez porozumienia ze mną, zaznajamiasz tego obcego z Adą, tembardziej, gdy odgadłeś, że dziewczyna gra dziś rolę przezemnie jej wskazaną?...
— Uspokój się, baronie — odparł Karol Laurent. — Jakiekolwiek są twoje zamiary, w poprzek ci z pewnością nie stanę... Znajomość, która cię tak intryguje, nie będzie mieć następstw żadnych... Odnosi się ona do przyszłości, do tego planu grandioso, jaki dojrzewa w mej głowie i jaki poznasz w swoim czasie...
— Pomimo to wszystko, pamiętaj, drogi hrabio, że Ada należy dziś do mnie i że nic jej nie powinno odrywać od rozpoczętego dzieła...
— Nie bój się, kochany baronie...
Wieczór upłynął bez wypadków szczególnych.
Odjeżdżając o czwartej nad ranem z ulicy Boulogne, i Maurycy Villars, i hrabia Angelis byli gwałtownie zakochani w pannie Bijou...
A teraz przenieśmy się o dwa tygodnie naprzód.
Od pięciu dni Herman bardzo rzadko bywał w Bas-Meudon, a jeżeli raczył się pokazać na chwilę, to tylko dla tego, aby Walentynie, zaniepokojonej jego nieobecnością, nie przyszła ochota szukać go przy ulicy Pépinière lub też w banku Jakóba Lefevre, bo to mogłoby go skompromitować.
Nie zadawał sobie już wcale trudu, tłomaczenia żonie, dla czego po całych nocach w domu nie bywał.
Mało go obchodziło, czy Walentyna posądzi go o niewierność i czy cierpieć będzie z tego powodu.
Zanadto był pognębiony własnemi swojemi sprawami, ażeby myśleć mógł o łzach nieszczęśliwego dziecka, co nazwisko jego nosiło.
Pod swoim arystokratycznym pseudonimem, poświęcał łotr wieczory i noce Maurycemu Villars, którego był nieodłącznym towarzyszem, i który nie mógł się obejść bez niego podczas uczt i orgij bezecnych, w towarzystwie czarodziejki o włosach ognistych.
— Trzeba raz już to skończyć — mówił sobie Vogel — trzeba skończyć jak najprędzej!... Nagła śmierć tego trupa, dyszącego zaledwie, uratuje mnie może... Za kilka dni będzie za późno!...
Ohydna myśl zbrodniczego skrócenia skonania temu, którego nie bez racyi nazywał: trupem zaledwie dyszącym, napastowała go bazustannie.
Odpychał jednak precz pokusę niebezpieczną.
Trucizna ślady pozostawia!...
Bał się...
Nie ustawał więc w zabijaniu wuja swej żony, powolnemi sposobami, jakich nie przewidziało prawo i jakich z tego powodu karać nie może.
Co dzień, co godzina, co minuta nawet, Maurycy Villars zbliżał się do mogiły.
Czy zejdzie doń w samą porę?
Czy zbawienie Hermana stanie się zapłatą zbrodni?
Vogel bezustannie stawiał sobie te zapytania.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Godzina jedenasta wieczorem tylko co wybiła.
Prosimy czytelników, aby przestąpili wraz z nami próg gabinetu prywatnego, położonego na pierwszem piętrze Maison d’Or.
Maurycy Villars, Vogel a raczej baron de Précy w towarzystwie panny Bijou, dojadają obiadu, zaczętego o godzinie ósmej.
Okna wychodzące na bulwar, zamknięte są i szczelnie zasłonięte.
Masa świec w kandelabrach, czyni powietrze gorącem nie do wytrzymania.
Na jednej z konsoli stoi kilkanaście butelek pustych z etykietami: Chateau d’Yquem, Chateau Lafitte i Marsigny.
Świadczy to, że biesiadnicy nie próżnowali.
Stół przedstawiał się jak plac boju, ponieważ Vogel nie pozwalał nic sprzątać lokajom.
Resztki deseru nie dojedzonego przez łakomą Adę Bijou, leżały porozrzucane razem z przeróżnej formy kieliszkami, filiżankami od kawy, pudełkami od cygar i z naczyniem srebrnem, w którem chłodziła się w lodzie wypróżniona do połowy butelka szampana.
Maurycy Villars, rozparty na sofie obok Ady, siedział naprzeciw Hermana.
Ada Bijou, wsparta na poduszkach z głową w tył odchyloną, z rękami w górę podniesionemi i papierosem w ustach, puszczała dym w górę i patrzyła w sufit okiem bezmyślnem.
Wino, które zrazu ożywiało, odurzyło ją obecnie.
Była już dobrze podciętą, była w bardzo złym humorze, była bardzo Śpiąca, ociężała i znudzona.
Rozmyślała właśnie nad tem, że cyrkowcy wędrowni, o silnych kształtach, skaczący na koniach w trykotach cielistych i krótkich kalesonach aksamitnych, to prawdziwie ładne chłopaki, że gdyby z jednym z takich ucztowała w tym tu gabinecie, to nie nudziłaby się z pewnością.
Nie będziemy opisywać, jak wyglądał Maurycy Villars i jak szybkie postępy zgrzybiałość jego czyniła.
Praca Vogla wydawała owoce.
Można było być pewnym, że wuj Walentyny zdecyduje się umrzeć na czas oznaczony.
Biedny starzec miał głowę słabą, a Herman, wytrwały, jak każdy prusak, zachęcał go do picia, i podniecał miłość jego własną.
Maurycy Villars był okrutnie pijanym i czasem tylko jakiś błysk rozumu przemknął mu po głowie.
Wtedy zaczynał rezonować, nie zdając sobie sprawy z tego, co mówi, i nie czekając na odpowiedź.
Następnie tracił znów świadomość siebie, a język plątał mu się i stawał kołem jak sparaliżowany.
Róż i blansz opadłe z twarzy, czyniły go podobnym do starej kamienicy zniszczonej wilgocią.
Ściągnięte rysy miały wyraz bydlęcy.
Oczy szklane patrzyły, nic nie widząc.
Głowę opuścił na piersi, a obwisłemi wargami cmoktał cygaro oddawna zagasłe.
Herman Vogel chociaż się nie ochraniał, zachował jednak całą przytomność i całą krew zimną swoję.
Wpatrzony w Maurycego Villars, zdawał się wyczekiwać, rychło w tej piersi chudej serce bić przestanie.
Na raz ściągnęła się twarz jego blada a wzrok przybrał wyraz dziki i pełen groźby.
Postanowienie, błyszczące w oczach prusaka, musiało mieć siłę magnetyczną, okrutną.
Wuj Walentyny zadrżał, wyprostował się i spojrzał prosto w oczy Voglowi.
Oblicze tego ostatniego straciło natychmiast wyraz groźby.
Oczy stały się słodkiemi i pieszczotliwemi, uprzejmy uśmiech zarysował się na ustach.
— Cóż to, kochany Maurycy — rzekł — zdrzymnąłeś się trochę, jak widzę...
Wuj Walentyny zaprzeczył gestem.
— Zdrzemnąłem się, powiadasz... — jąkał głosem ostrym, z czkawką pijacką — zdaje ci się chyba... Nigdy! nigdy!... Gustawie, ty nie znasz jeszcze twego przyjaciela... Gustawie, przykrość mi sprawiasz... Nie... nie... mój kochany... mój jedyny, nie spałem... zamyśliłem się...
— O czemże myślałeś Maurycy?...
— O czem myślałem?... — powtórzył stary kawaler. — Sam nie wiem... Jakie to zabawne!... Daję słowo, że nie pamiętam...
Zmarszczył brwi, zdradzając tem natężenie mózgu..
Po chwili widocznego wysiłku przemówił:
— Ah! otóż przypomniałem sobie... Myślałem właśnie, jak słodko żyć pomiędzy miłością i przyjaźnią, jak mówi stara piosenka... Zapomniałem tylko nuty... i słów także zapomniałem... Mniejsza z tem... Tra... la... la!... Umiesz tę śpiewkę, Gustawie?... Jeżeli umiesz, to zaśpiewaj... Zrobisz mi wielką przyjemność... tra... la... la... la... Przyjacielu kochany, zaśpiewaj...
Nie czekając odpowiedzi Hermana, Marycy mówił dalej:
— O jakżeż los mój godnym jest zazdrości!... Kocham i jestem kochany... Najpiękniejsza kobieta w Paryżu do mnie należy... Ada uwielbia mnie... Prawda, moja mała, że mnie uwielbiasz?...
I dotknął suchemi palcami gołego ramienia Bijou.
Dotknięcie to wyrwało piękną grzesznicę z pół sennych marzeń o ładnych cyrkowcach wędrownych, skaczących przez koła papierowe, przy dźwiękach krzykliwej orkiestry.
Wstrząsnęła się z obrzydzeniem i odsunęła co prędzej.
Maurycy Villars nie spostrzegł tego i prawił dalej:
— Ona mnie uwielbia, ona mnie uszczęśliwia... Sam sułtan... wyznawca Mahometa, gdy się znajduje w swoim haremie, przesiąkłym wonią perfum arabskich, nie jest tak swawolnym, ani tak jak ja szczęśliwym!... Bo widzisz, Gustawie, Ada, to Venus wcielona!... Nie mów o tem nikomu... lecz podbiła mnie zupełnie... To cię dziwi, wszak prawda, mój drogi?... Podbiła mnie, mnie, który jestem więcej niż motyl płochy!... Otóż ustatkowałem się... na całe życie... Co chcesz, mój drogi... człowiek jest ułomnym... trzeba raz z tem skończyć... ożenię się z Adą... Będziesz świadkiem moim... toż to będzie wesoło... lecz nie mów nikomu...
Herman wzruszył pogardliwie ramionami.
Wuj Walentyny, jak to się pijanym zdarza, nie mógł powstrzymać wylewu swych uczuć, ujął za ręce kasyera i gadał:
— Tyś mój przyjaciel, Gustawie... mój najlepszy przyjaciel... tyś mi brat rodzony... pragnąłbym, ażebyś był synem moim... Czy chcesz, bym cię adoptował?...
— Czemu nie? — rzekł Herman ze śmiechem.
— A więc interes skończony... za tydzień zaadoptuję cię... Baron... będę mieć syna barona... to mi pochlebia... będziemy sobie żyć razem z Adą, w rozkoszach prawdziwych... Życie, to rzecz wyśmienita!... Jak tu gorąco... duszę się... Gdybyś wiedział, jakie mnie pragnienie pali... Gustawie, ochłódź twego przyjaciela... Baronie, daj pić ojcu twojemu...
— Chcesz szampana? — zapytał Vogel głosem zmienionym.
— Daj szampana, lub co ci się żywnie spodoba — zamruczał starzec — wszystko mi jedno, byle zimne było... O jak mi gorąco... Daj mi pełną szklankę... daj dwie... wypiłbym całą butelkę... Pić mi się chce...
— Poczekaj...
— Czekam z całem zaufaniem... Nalej mi, przyjacielu... Oto przyjaciel!... oto syn prawdziwy!... Miłość i przyjaźń... Niech żyją... tra... la... la... la... Zaśpiewasz potem.. Jeżeli potrafisz... Jeżeli nie potrafisz... to się nauczysz... Zrób to dla mnie... Przecież cię za syna przyznaję...
Vogel wziął ze stołu butelkę, zawierającą kirschwasser, napój wyborny a straszny zarazem, napój, w którym kwas pruski znajduje się w wielkiej ilości...
Napełnił nim po brzegi dużą szklankę i podał Maurycemu, mówiąc:
— Wypij... to cię orzeźwi... zobaczysz... no, dalej, wychyl do dna... Tra... la... la...
Wuj Walentyny, wziął drżącą ręką szklankę, a przechyliwszy w tył głowę, wlał w gardło od jednego razu całą dozę.
Skutek był szybki i piorunujący.
Starzec zużyty do szpiku kości i nie będący w stanie poruszyć się bez pomocy, wyprostował się naraz, jak jaguar strzałem ugodzony.
Przez sekundę może, stał prosty, odrażający i wstrętny, z rękami rozłożonemi, z gębą otwartą, z oczami na wierzch wyszłemi.
Wyraz cierpienia gwałtownego, niewypowiedzianego odbił się na twarzy zniszczonej.
Ta sama trzęsąca się i słaba ręka, zgniotła na miazgę szklankę, której nie puścił jednak z dłoni.
Wszystko to, powtarzamy, nie trwało sekundy nawet.
Nagle wuj Walentyny wydał okrzyk ostry, połączony z chrapaniem i jękiem.
Nie wymówił ani słowa, i runął na sofę jak nieżywy.
Wyciągnięty na wznak, z otwartemi powiekami, wzrokiem szklanym i wywieszonym językiem spalonym, wyglądał na trupa ulegającego już rozkładowi.
Uśmiech tryumfu zaigrał na wargach Vogla.
Rozdzierający okrzyk konającego, zbudził pannę Bijou z jej marzeń o cyrku wędrownym i o jeźdźcach w cielistych trykotach.
Ujrzawszy na wznak padającego starca, zerwała się pomieszana na równe nogi i skoczyła ukryć się w kącie pokoju, jak gdyby przed własnem, strasznem niebezpieczeństwem uciekała.
— Co ci się stało, moja droga?... — zapytał Vogel.
Ada Bijou wyciągnęła rękę w kierunku ciała Villarsa i odpowiedziała zapytaniem:
— Coś ty mu się dał napić?...
— Mrożonego szampana, którego żądał przecież... — odrzekł Herman, a po chwili dodał: — Niepotrzebnie pytasz o to, skoro wiesz doskonale, co podałem... Napełniłem szklankę w twoich oczach...
— Ja nic nie wiem... nic nie wiem... — odparła młoda kobieta, podniecona do najwyższego stopnia — ja nic nie wiem, ale przypuszczam, że kłamiesz!... Domieszałeś trucizny do wina!... Tego nie było w naszej umowie... Popełniłeś morderstwo... zbrodnię najstraszniejszą!... Nie chcę być skompromitowaną... Nie jestem wcale twoją spólniczką... Brzydzę się tobą... Jeżeli Maurycy Villars umrze, oskarżę cię, rozumiesz...
Błyskawica wściekłości i nienawiści zamigotała w oczach prusaka, lecz i zagasła natychmiast.
Kasyer Jakóba Lefevre wzruszył ramionami i odrzekł głosem spokojnym:
— Brzydkie słowo rzuciłaś... kobietko kochana... Miałbym prawo rozgniewać się na ciebie, lecz dam ci pokój tym razem... Pewny jestem, że nie zastanowiłaś się nad tem, coś powiedziała... Przewróciło ci się w ładnej główce, Adeczko... Ale to nerwy tylko... Nie wiem, czy Maurycy Villars żyje, czy nie żyje... ale to wiem, że w żadnym razie, ja nic zgoła winien nie jestem... Dowiodę ci zaraz tego i przywołam lekarza; będziesz mogła powtórzyć mu podejrzenia swoje, jeżeli nie zmienisz zdania... Denuncyuj mnie, kochanko, jeżeli ci się podoba, proszę... nie żenuj się wcale!... Jestem niewinny, nie boję się zatem nikogo i niczego...
— Czyżbym się naprawdę omyliła?... — pomyślała Ada — czyżbym rzuciła posądzenie niesłuszne? Baron działa jakby w najlepszej wierze, a jednak jakieś to wszystko dziwne...
Vogel nacisnął tymczasem guzik dzwonka elektrycznego, następnie roztworzył drzwi i z całych sił zawołał:
— Na pomoc!.. Prędko!... Doktora sprowadzić, chodzi o życie człowieka...
Wołanie to poruszyło gości restauracyjnych, drzwi się więc uchylały i różne zaciekawione ładne główki wyglądały z gabinetów.
Nadbiegło kilkunastu chłopców i starszych kelnerów.
Maurycego Villarsa znali wszyscy, bo był stałym gościem zakładu.
Na widok leżącego bez życia, osłupieli też wszyscy.
— Jest doktór pod nr. 8.. — odezwał się jeden z chłopców, poproszę go zaraz...
Młody doktór Favier, człowiek głębokiej nauki, będący w modzie w owej epoce, a przedewszystkiem poszukiwany przez aktorki i kokoty, jadł właśnie kolacyjkę pod nr. 8, w kompanii pań i panów z półświatka.
Przybiegł na wezwanie w ubraniu wieczorowem, w czarnym fraku, w kamizelce spiętej na jeden guzik, w białym krawacie i z kamelią w dziurce ubrania.
Wchodząc do gabinetu, spojrzał najpierw na Adę.
— A!... — pomyślał — to śliczna jakaś dziewczyna... dziwna rzecz, że ją dziś pierwszy raz widzę...
Skłonił się Hermanowi, ukląkł przy sofie i pochylił nad starcem.
— Co to?... — zawołał — a toż to pan Maurycy Villars!...
— Rzeczywiście... — odpowiedział Vogel niezmiernie ździwiony.
— Co mu się stało?...
— Nie będzie to nowiną dla pana, skoro znasz mego starego przyjaciela, że się cnotą wstrzemięźliwości nie odznaczał i że dziś przy stole był trochę... jakby to powiedzieć...
— Poprostu pijany — dokończył doktór.
— Pił dużo win mocnych — objaśnił Herman, a następnie wypił masę przeróżnych likierów. Zdawało mi się, że jest dobrze podciętym, nie uważałem jednak, ażeby mógł być chorym. Aż tu przed jakiemi pięciu minutami począł skarżyć się na gorąco i zażądał podania sobie szampana mrożonego. Podałem mu pełną szklankę i tę jednym haustem wychylił. Po wypiciu podniósł się z twarzą zmienioną okrutnie, krzyknął przeraźliwie i padł na wznak bez przytomności. Przeraziłem się straszliwie... otworzyłem drzwi i zawołałem o pomoc... Dziękuję panu za pośpiech, z całego serca dziękuję...
— Nie ma za co — odpowiedział doktór. — To obowiązek mój przedewszystkiem.
Mówiąc to, doktór Favier ujął za puls Maurycego Villars; następnie rozpiął na nim koszulę i przyłożył rękę do lewej strony piersi umierającego.
— Przyjaciel mój żyje — wszak prawda, panie doktorze? — zapytał Vogel ze wzruszeniem udanem znakomicie. To, co go spotkało, przeminie bez żadnych następstw?
Doktór nie zaraz odpowiedział.
— Panie, błagam cię, przemów!! — powtórzył fałszywy baron. — Milczenie pańskie niepokoi mnie okrutnie.
— Pan Villars żyje jeszcze — oświadczył doktór — ale to niewiele znaczy.
— Przypuszcza pan, że grozi mu niebezpieczeństwo?
— Bardzo wielkie.
— Lecz chory może być jeszcze uratowanym?
— Nie śmiem się tego spodziewać.
— Cóż to jest za choroba tak niespodziewana i gwałtowna?
— Uderzenie krwi na mózg.
— Przecież są jakieś sposoby na podobne uderzenia, przecież bywają nieraz dobrym wieńczone skutkiem?
— Chyba puszczenie krwi i synapizmy.
— Zarządź pan zatem co prędzej i jedno i drugie.
— Niepodobna.
— Dla czego?
— To i tamto, działając na organizm, przesycony jadłem i napojami, sprowadziłoby śmierć nieochybną i natychmiastową.
— Więc trzeba nieszczęśliwego zupełnie bez pomocy zostawić?
— Trzeba go najprzód odwieźć do domu a następnie zawezwać lekarza, który stale pana Villarsa kuruje, bo ten, znając z gruntu usposobienie swego pacyenta, będzie mógł spróbować środków, na jakie ja się nie odważę.
— Doktorze, błagam, nie odstępuj nas w nieszczęściu, jedź z nami na ulicę Amsterdamską.
— Jeżeli pan sobie życzysz... lubo to się na nic nie przyda.
— Proszę cię, doktorze.
— Dobrze! Jestem na usługi. Uprzedzę tylko moich przyjaciół i zaraz tu powrócę. Najpierw atoli trzeba unieść ciało i położyć, jak się należy.
Maurycy Villars, chudy i wyschły, nie więcej ważył niż dziecko.
Z łatwością przyszło go ułożyć na sofie w pozycyi człowieka śpiącego.
Doktór wyszedł z gabinetu.
Herman, pozostawszy sam z Adą Bijou, powiedział z ironią:
— Na cóż, moja czuła przyjaciółko, czy zawsze jeszcze bierzesz mnie za truciciela?
— Nie — mruknęła dziewczyna tonem bynajmniej niezdradzającym głębokiej wiary.
— Słyszałaś, co mówił doktór? Nasz przyjaciel dostał uderzenia krwi do głowy... nic nad to w świecie prostszego...
— Zapewne.
— Nic ci nie pozostaje, drogie dziecię, jak włożyć kapelusik na śliczną główkę i powrócić co prędzej do siebie. Znajdziesz z pewnością powóz na bulwarze. Nie potrzebuję dodawać, że w razie spełnienia się przepowiedni doktora, to jest w razie, gdyby przyszło komu opłakiwać naszego przyjaciela, to, co było umówionem pomiędzy nami, to jest cena należna ci za udział w tym nieszczęśliwym wypadku, wypłaconą ci zostanie bez zwłoki. Uregulujemy rachunki.
— Dobrze, będę czekać — odpowiedziała kurtyzana i rzuciwszy ostatnie, pełne grozy spojrzenie na nieruchome ciało starca, wyszła.
Vogel przywołał kelnera.
— Podaj rachunek — zawołał — i zobacz, czy powóz pana Villars czeka przed hotelem.
— Dobrze, proszę pana.
Kelner wybiegł i powrócił za chwilę.
— Oto rachunek — powiedział. — Powóz tego biednego pana stoi od godziny. Toż to się stangret zmartwi, gdy zobaczy swego pana w takim stanie.
— Każ podjechać od ulicy Laffite.
— Dobrze, proszę pana.
W tej chwili wszedł doktór Favier w okryciu i z kapeluszem w ręku.
Dwóch służących zniosło starca zemdlonego i usadowiło w kącie powozu.
— Siadaj, doktorze, obok niego — powiedział Herman.
— A pan?
— Ja siądę na kozioł z woźnicą.
Powóz skręcił na ulicę Amsterdamską, konie szły wolno jak z karawanem, lecz, że odległość nie była zbyt wielką, stanęli na miejscu w pół godziny niespełna.
Służba jak zawsze, oczekiwała powrotu swego chlebodawcy.
— Pan baron na koźle? — zawołał lokaj.
— Józefie — odparł Vogel — pan twój miał atak apopleksyi... bardzo jest chory...
— O Boże!
— Trzeba go rozebrać, położyć do łóżka i pobiedz natychmiast po doktora domowego... Ażeby prędzej się załatwić, wsiadaj do powozu...
— Nie potrzeba, panie baronie... doktór mieszka obok, na ulicy Medyolańskiej...
W pięć minut potem, Maurycy Villars, ciągle bezprzytomny, leżał na nizkiem, szerokiem łożu swojem, w dziwacznym pokoju wybitym żółtym atłasem.
Lustra otaczające łóżko, oprawne także w atłas żółty odbijały i pomnażały w odbiciach siną twarz wuja Walentyny, otwarte jego oczy i wykrzywione wargi.
Był to widok i straszny i wstrętny zarazem.
Doktór ujął znowu za puls chorego i znowu poruszył głową znacząco.
— Jak pan znajduje? — zapytał Vogel.
— Bardzo źle — odpowiedział lekarz. — Jestem przekonany, że jutra nie doczeka... Jeżeli to człowiek religijny, dobrze pan zrobisz przywołując księdza...
— Nie potrzeba — mruknął Vogel. — Przyjaciel mój był filozofem... Jeżeli prawdą jest, że nadchodzi jego ostatnia chwila, umrze tak, jak i żył...
— Tem gorzej dla niego... pomyślał doktór, chociaż nie był nabożnisiem.
Nadszedł lekarz domowy.
Zgodził się w zdaniu z eleganckim swoim kolegą, zadecydował, że dla Maurycego Villars niema już ratunku.
— Oddawna już grom ten wisiał nad nim — dodał. — Radziłem mu ciągle, żeby się oszczędzał... Nie chciał słuchać i oto skutek!... Był zuchem co się nazywa! Ledwie dychał, a dokazywał!... Niemam tu nic do roboty... Przyjdę jutro, o ósmej rano... skonstatuję śmierć i basta...
— Zostanę przy moim przyjacielu — jąkał Vogel głosem łzami napełnionym... Chcę być z nim i przy nim do ostatniej chwili...
Lekarze wyszli razem.
Mąż Walentyny został sam w pokoju, w którym Maurycy Villars walczył ze śmiercią...
— Dobijam do celu! — mruczał prusak — straszna niepewność, dręcząca mnie od tak dawna, ustąpi nareszcie...
Wiemy, do jakiego celu dążył kasyer Jakóba Lefevre: chciał się dowiedzieć, czy Maurycy Villars zostawił rozporządzenie jakie piśmienne, a w danym razie, zniweczyć wszystko, coby miało do testamentu jakiekolwiek podobieństwo.
W głębi pokoju, pomiędzy dwoma oknami, stało eleganckie biurko z drzewa różanego, wykładane blatami z porcelany sewrskiej.
Herman wiedział, że w tem biurku złożone są wszystkie najważniejsze papiery wuja jego żony.
Przed kilku dniami, w obecności jego, otwierał starzec do tego biurka kluczykiem mikroskopijnym, zawieszonym pomiędzy brelokami zegarka...
Zegarek i portmonetka leżały obok łóżka na stoliczku,
Dwie lampy i świece płonące w kandelabrze jasno pokój oświecały.
Zdawało się, że nic nie stoi na przeszkodzie, by pobiedz do biurka, otworzyć je i przepatrzeć to, co w sobie zawiera; ostrożność jednak powstrzymywała Hermana od zbyt prędkiego wzięcia się do roboty.
Potrzeba było nie dać się złapać na gorącym uczynku...
Potrzeba było zatem czekać...
Usiadł przy łóżku i miał w sobie dość okrutnej odwagi, aby patrzeć w twarz człowieka, którego popchnął do grobu...
Maurycy leżał nieruchomo na łożu, z którego powstać już nie miał.
Śmierć naznaczyła go już swem piętnem.
Słabiuchne tylko drżenie powiek świadczyło, że duch kołatał się jeszcze w nędznem ciele.
Herman siedział tak przez pół godziny.
Potem wstał i przeszedł do sąsiedniego pokoju.
Zastał w nim lokaja rozciągniętego na kanapce i chrapiącego dość głośno.
— Józefie! — przemówił szeptem prusak, trącając w ramię śpiocha.
Służący zerwał się i trąc oczy bąkał:
— Czy pan baron potrzebuje czego?... Czy nieszczęście nadchodzi?...
— Jeszcze nie — odparł Vogel — biedny twój pan jednakże skończy lada chwilę... Słyszałeś przecie wyrok doktorów...
— Może pan baron chce, ażebym także czuwał?...
— Niema potrzeby... Sam spełnię bolesną powinność, jaką na mnie wkłada obowiązek przyjaźni... Będziesz potrzebował zająć się rano wielu rzeczami, musisz więc mieć umysł wypoczęty... Godzina druga po północy... idź połóż się, prześpij do szóstej rano, a potem przyjdź do mnie...
— Pan baron pozwala mi odejść?
— Nietylko pozwalam, ale nakazuję po prostu...
— Odchodzę tedy... Gdyby obecność moja była potrzebną, dosyć pociągnąć za sznur przy łóżku... Przybiegnę natychmiast... bo się położę w ubraniu...
— Dobrze, chociaż nie będziesz na pewno potrzebny... Śpij spokojnie... O szóstej zadzwonię na ciebie...
Lokaj posunął się do wyjścia, ale zaraz powrócił jeszcze.
— Czy pan baron pozwoli mi zanieść do siebie prośbę?
— I owszem, słucham...
— Pan Villars był panem, jakich mało... Tracę miejsce doskonałe... Jestem w rozpaczy... Gdyby pan baron chciał mnie przyjąć do siebie i dał takie same zasługi, byłoby to wielką dla mnie łaską...
— Nic w tem niema niepodobnego... Zobaczymy...
— Dziękuję panu baronowi, stokrotnie z góry dziękuję... Będę się starał dogodzić zawsze panu baronowi...
Po odejściu służącego, Herman Vogel wrócił do pokoju sypialnego, pozamykał drzwi na klucze, i spokojny, że go nikt nie zejdzie, wziął świecę i zbliżył się de łóżka.
Podczas krótkiej jego nieobecności, ustało nawet słabe drżenie powiek... Maurycy wyglądał już jak nieboszczyk.
Kasyer wziął małe lusterko, leżące na stole przy łóżku, i przytknął do ust wpół otwartych.
Lusterko pozostało czyste, żadna para nie zaćmiła jego przejrzystości.
Morderca bez wahania rozpiął koszulę swej ofiary i położył rękę na piersiach... Serce nie biło już wcale.
— No, teraz już skończył na dobre! — pomyślał nędznik. — On umarł, a ja żyję i jestem bogatym...
W chwilę potem otworzył biurko i zaczął papiery przeglądać.
Nie wiele było takich, które mogły zająć Hermana, wszystkiego dwa i te chciwie odczytywał.
Pierwszy dokument podpisany ręką Maurycego Villars, a zatytułowany „Stan mojego majątku,“ obejmował spis obligacyj kolei żelaznych francuzkich i zagranicznych, oraz innych papierów wartościowych towarzystw przemysłowych pierwszorzędnych.
Ogół majątku zawartego w powyższych papierach, przechodził wartość sześciu milionów.
Drugi dokument był kopią świadectw banku francuzkiego, gdzie te wszystkie akcye były złożone.
Herman drżał z radości, mówiąc sobie, że całe to mienie, tak łatwe do zamiany na gotówkę, znajdzie się niezadługo w jego rękach, i że dzięki temu, zamiast runąć w przepaść, zostanie ocalony i będzie milionerem...
W jednej z szufladek były rachunki już uregulowane i książeczka z czekami.
Druga zawierała kilka rulonów złota i kilkanaście biletów bankowych, których kasyer bał się dotknąć.
Lecz testamentu nigdzie ani śladu...
Nigdzie ani brulionu, ani żadnej notatki naprowadzającej na domysł, żeby nieboszczyk chciał ostatnią wolę swoję oblec w formy prawne.
Vogel zamknął biurko, otworzył drzwi z zamków, usiadł napowrót przy łóżku i śnił na jawie sny złote.
Parę minut przed szóstą pociągnął za sznur od dzwonka.
Lokaj stawił się z fzyognomią zastosowaną do okoliczności...
— Skonał już, mój drogi przyjaciel — rzekł Herman łzy obcierając. — Udaj się co prędzej do sędziego pokoju tego okręgu, oświadcz, jako pan twój umarł i zażądaj, ażeby co rychlej położono pieczęcie na własności nieboszczyka... Nie znam sukcesorów pana Villars, lecz trzeba praw ich pilnować...
Pomimo, żem okrutnie zmęczony, nie ruszę się ztąd aż do przybycia sędziego pokoju i urzędników
O ósmej rano, podczas gdy sędzia w towarzystwie pisarza i doktora kładł pieczęcie na różnych sprzętach, szafach i biurkach nieboszczyka, mąż Walentyny opuszczał pałacyk przy ulicy Amsterdamskiej i wskoczywszy do fiakra, kazał się wieźć na ulicę Montmartre pod nr. 131.
Wiemy, że do pana Rocha miał Vogel wolny wstęp, o każdej godzinie dnia i nocy.
— Widzę z twarzy twojej, kochany klijencie, iż stało się coś nowego! — wykrzyknął prawnik na powitanie.
— Stało się coś bardzo ważnego! — odparł Vogel — Maurycy Villars umarł dziś w nocy...
— Czy jesteś tego pewnym?
— Byłem przy tem... Pieczętują wszystko u nieboszczyka mojego wuja...
— Testament jest?
— Niema...
— Zkąd wiesz?
— Szukałem wszędzie i... nic nie znalazłem.
— Wyśmienicie... Zręczny z ciebie ptaszek! Winszuję, serdecznie winszuję...
— Czas nagli... co teraz robić?...
— Zaraz ci powiem...
— Położenie jest najprostszem w świecie, mówił pan Roch. — Żadne korowody miejsca mieć nie mogą... Otwórz kodeks cywilny, przepatrz sobie księga trzecia, rozdział I, ustęp IV, artykuł 749...
Maurycy Villars umarł bez testamentu i bez potomków, po śmierci swego ojca i matki, zatem pani de Cernay, siostra jego, gdyby żyła, byłaby jedyną jego spadkobierczynią...
Otóż po śmierci pani de Cernay, dwie jej córki: Walentyna i Klara, dziedziczą cały majątek wuja swego.
Że zaś jesteś mężem Walentyny, że pobraliście się bez intercyzy, czyli na prawach wspólności majątkowej, staniesz się dziedzicem naturalnie, i będziesz miał zaszczyt wyliczyć szanownemu mojemu spólnikowi, panu Fumelowi i mnie, którego przed sobą widzisz, sumkę wyłuszczoną w pewnym cyrografie, podpisanym własnoręcznie, w cyrografie, o jakim, jak sądzę, nie zapomniałeś przecie...
Herman patrzył prosto w oczy prawnikowi.
— O niczem nie zapomniałem odpowiedział — abym wam jednak mógł zapłacić, muszę sam najpierw dostać, wskażcież mi zatem sposób na to...
— Słusznie i sprawiedliwie... Udaj się więc natychmiast do notaryusza nieboszczyka...
Jak się nazywa i gdzie mieszka?
— Nazywa się pan Chatelet, mieszka na ulicy Choiseul nr. 24.
Vogel wyjął notatnik i zapisał.
— Zażądaj widzenia się w interesie ważnym i niecierpiącym zwłoki — ciągnął ex-adwokat — zawiadom go o śmierci jego klijenta, bo z pewnością nie wie o niej jeszcze, daj mu poznać prawa twej żony do spadku; powierz opiece interesa pani Vogel i jej małej siostrzyczki, a potem siedź cicho i czekaj, aż cię zawezwą... Czy pieczęcie położone?
— W tej chwili właśnie sędzia pokoju tem się zajmuje...
— Bardzo dobrze!... Pan Chatelet stosownie do przepisów, zażąda bezzwłocznego zdjęcia tych pieczęci, w celu poszukiwania testamentu, ale go nie znajdzie... Od chwili, w której skonstatują nieistnienie na piśmie ostatniej woli nieboszczyka, wejdziesz kochanku, ty, we własnej swojej osobie w posiadanie spadku...
— Na nieszczęście — rzekł Herman — nie mogę prosto ztąd udać się na ulicę Choiseul...
— Dla czego?
— Godzina to, w której muszę być w biurze koniecznie...
— Puść w trąbę pryncypała...
— Niepodobieństwo!
— Dla czego?... Jesteś bogatym, czyli będziesz nim wkrótce, co na jedno wychodzi...
Mąż Walentyny pokręcił głową i mruknął:
— Mam ważne powody, ażeby do ostatniej chwili wytrwać na stanowisku.
Prawnik uśmiechnął się znacząco.
— Bardzo słusznie... — rzekł. — Lepiej być osobiście przy kasie, gdy przyjdą doń pewne wekselki do wypłaty... Karol Laurent nie próżnował, nie prawda?
— Mylisz się, grubo się mylisz, zaręczam... — jąkał Vogel.
— Niech i tak będzie... — powiedział pan Roch, śmiejąc się na całe gardło. — Źle robisz, że się maskujesz przedemną... Wykroczenie, jakiego się dopuściłeś, nie czyni ci ujmy bynajmniej, jest po prostu bagatelką... Cóż to znów tak wielkiego, podpis nieco fantazyjny, jeżeli płacą na niego?... Ale wracam do notaryusza... zażądaj od pryncypała urlopu na dwie godziny i leć do pana Chatelet... To w tej chwili najważniejsze... Nic zresztą nie ryzykujesz!... Nie macie dziś wypłat w banku...
— Zastosuję się do dobrej rady... — odparł Vogel. — Uciekam... Do widzenia!...
— Zawiadamiaj mnie o wszystkiem!...
— Bądź spokojny...
— Kiedy się zobaczymy?
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa, wieczorem...
Jakób Lefavre ze zwykłą uprzejmością zwolnił Vogla na dwie godziny.
Herman wziął powóz i kazał jechać na ulicę Choiseul.
Biuro notaryalne zajmowało cała pierwsze piętro dużego i wspaniałego domu.
Mąż Walentyny zapytał o pana Chatelet.
— Zajęty jest — odpowiedziano mu — ale starszy dependent przyjmuje.
Starszy dependent, człowiek młody, oświadczył, że jest na rozkazy przybyłego.
— Potrzebuję koniecznie z samym panem Chatelet pomówić... — objaśnił Vogel. — Sprawa, która mnie sprowadza, jest sprawą wielkiego znaczenia i nadzwyczaj pilną.
— Może mi pan pozwoli bilet swój wizytowy?... — rzekł dependent.
— Oto jest... służę panu.
Młody człowiek rzucił okiem na bilet i powiedział:
— Sam go zaniosę pryncypałowi... Ma dużo gości obecnie, lecz skoro tylko się uwolni, przyjmie zaraz pana...
— Czy długo wypadnie czekać?
— Mam nadzieję, że nie, ale ręczyć za to nie mogę... Niekiedy klijenci zajmują więcej czasu, niżby należało... nieraz to, coby można omówić w kwadrans, rozkładają na godziny.
Upłynęło dwadzieścia minut.
Herman coraz bardziej się niecierpliwił.
Nakoniec wezwano go do gabinetu.
Pan Chatelet nie miał nic wspólnego z dawnymi tabelionami, o poruszeniach uroczystych i nadętych frazesach.
Przedstawiał typ młodych notaryuszów, będących w ruchu ustawicznym.
Postawa poważna i elegancka, nadawała mu pozór dżentelmena, wiedzącego o tem, że jest ładnym mężczyzną i korzystającego z tego potrosze.
Gdyby nie zupełny brak wąsów, możnaby go wziąć za światowca, zajmującego się wyłącznie końmi i płcią piękną.
W gabinecie urządzonym bogato, a nie jaskrawo, posiadał zbiór cennych obrazów i różnych innych dzieł sztuki.
Skłonił się kasyerowi i wskazał ręką fotel obok biurka.
— Pan Vogel? — zapytał.
— Tak, panie.
— Starszy dependent uprzedził mnie, że masz mi pan coś ważnego do zakomunikowania?
— W samej rzeczy...
— Słucham zatem — o co to chodził
— Przypuszczam, że się nie mylę, iż mam zaszczyt mówić z notaryuszem Maurycego Villars — zaczął Vogel.
Pan Chatelet skinął głową potakująco.
— Przynoszę panu smutną zatem wiadomość, klijent pański umarł tej nocy.
Notaryusz zadrżał.
— Umarł!... — powtórzył.
— Zabił go atak apoplektyczny, w gabinecie w Maison d’Or... Przywieziono go do domu, gdzie wydał ostatnie tchnienie, nie odzyskawszy przytomności...
— Istotnie, to prawdziwie smutna nowina... — rzekł notaryusz. — Szanowny klijent mój chylił się widocznie do upadku od pewnego czasu, nie przypuszczałem atoli nigdy, aby koniec był tak blizkim... Dla czego pan przynosi mi tę wiadomość, jeżeli wolno zapytać?
— Ależ to rzecz najprostsza w świecie — odpowiedział Vogel. — Jestem przez żonę krewnym nieodżałowanego nieboszczyka...
— Krewnym przez żonę? — zawołał pan Chatelet.
— Tak jest, proszę pana.
— Zadziwiasz mnie pan, doprawdy! Maurycy Villars, jak sądziłem przynajmniej, nie posiadał żadnych krewnych ani bliższych ani dalszych...
— Miał ich jednakże i to bardzo blizkich... Po siostrze jego Klotyldzie Villars, wydanej za Leona de Cernay i zmarłej przed laty, pozostały dwie córki: Walentyna i Klara de Cernay, i ja mam zaszczyt być mężem starszej...
Fizyognomia notaryusza wyrażała ździwienie niepomierne.
— Klijent mój — zaczął po chwili — nie mówił mi nigdy o siostrze...
— Pani de Cernay wyszła za mąż wbrew woli swojego brata — odpowiedział Vogel — z tego powodu brat gniewał się na nią i niechciał o niej słyszeć...
— Czy wiedział o istnieniu siostrzenic?
— Prawdopodobnie wiedział, ale nie śmiem za to ręczyć...
— Czy sieroty są bogate?
— Biedne zupełnie...
— A jednak matka powinna była posiadać jakiś majątek.
— Ojciec de Cernay stracił wszystko i w dodatku życie sobie odebrał z rozpaczy.
— Pomimo, że nic nie miała, ożeniłeś się pan ze starszą panną de Cernay! — zauważył pan Chatelet — to bardzo pięknie! to szlachetnie z pańskiej strony!
— Nie sądzę, abym zasługiwał z tego powodu na pochwałę — zauważył Vogel.
— Dla czegóż?
— Bo zrobiłem, jak każdy człowiek z sercem zrobić powinien. Panna Walentyna była osobą dobrą i piękną. Pokochałem ją. Została moją żoną, a teraz całe moje życie, wszystkie siły poświęcam na to, aby ją szczęśliwą czynić.
Notaryusz, wzruszony do głębi szczeremi słowami swego gościa, ujął rękę kasyera i zawołał:
— Szczęśliwym, że poznałem szanownego pana. Dziś tak trudno o ludzi serca.
Herman skłonił się skromnie.
Po chwili milczenia pan Chatelet zaczął znowu:
— Zapewne nie przyszedłeś pan do mnie po to tylko, aby mnie powiadomić o śmierci mego klijenta. — Jakiż jest tedy drugi powód pańskiej wizyty?
— Czy pan się nie domyślasz?
— Nie.
Vogel zrobił minę zakłopotaną.
— A jednak powód ten, zdaniem mojem, wskazuje samo położenie rzeczy — odpowiedział. Dziś wieczorem, lub jutro rano przedstawię panu metrykę i akt ślubny, oraz akt zejścia pani de Cernay z domu Villars, a mojej świekry; dołączę także metrykę mojej żony i akt nasz ślubny.
— Dla czego chcesz mi pan złożyć te papiery? — zapytał notaryusz.
— Ażeby dowieść panu, że pani Vogel i jej siostra są rodzonemi siostrzenicami pana Villars.
— Ależ ja nie wątpię o tem, proszę pana.
— Sądzę, że papiery, o których mówię, potrzebne panu będą, jeżeli raczysz wziąć w opiekę interesy pani Vogel.
— Czyż byłyby zagrożone?
— Nie mówię tego, lecz pan Villars, według wszelkiego prawdopodobieństwa, umarł bez testamentu, sądzę zatem, że potrzeba będzie dochodzić praw do spadku po nim.
Notaryusz przerwał małżonkowi Walentyny.
— Przepraszam — rzekł — ale chcę sprostować co rychlej pomyłkę pańską.
— Pomyłkę, jaką?
— Wyraziłeś pan przypuszczenie, że Maurycy Villars umarł bez testamentu.
— Cóż z tego?
— Że się pan mylisz, szanowny panie. Pan Villars pozostawił testament.
Te kilka słów raziły jak piorunem Hermana.
Zbladł jak chusta.
— Zostawił testament?... — wybełkotał niewyraźnie. — Maurycy pozostawił testament?
— Ależ tak, panie.
— Jesteś pan pewnym?
— Jak najpewniejszym. Tydzień temu mój szanowny klijent, przewidując zgon swój widocznie, oddał mi własnoręcznie spisaną ostatnią wolę swoję. Zamknąłem dokument do kasy i tam się znajduje.
— A co w nim jest? — zapytał Vogel gwałtownie.
— Szczególne pytanie! — mruknął notaryusz obrażony — zkąd ja mogę to wiedzieć? Testament jest własnoręcznie napisany, a zapieczętowany trzema herbowemi pieczęciami nieboszczyka; redagując go, nie pytał on mnie wcale o radę. Zresztą, gdybym nawet wiedział cośkolwiek, to i tak zachowałbym milczenie.
Fizyognomia męża Walentyny zmieniła się do niepoznania.
Powieki mu nabrzmiały i zaczerwieniły się raptownie.
Duże krople potu z czoła spływały.
— Panie, panie! — zawołał notaryusz przelękniony — co panu jest, mdlejesz chyba. — Może szklankę wody?
Vogel zrobił wysiłek nadludzki, aby nieco krwi zimnej odzyskać.
— Dziękuję — rzekł — stokrotnie dziękuję. W pierwszej chwili niespodzianej wiadomości, nie byłem w stanie zapanować nad sobą. Lecz to już przeszło. Powróćmy do testamentu... jako mąż jednej z sukcesorek w prostej linii, ciekawy jestem poznać rozporządzenie wuja. Czy mógłbyś pan otworzyć je i dać mi do przeczytania?
Notaryusz sądził, że go słuch myli.
— Nie, nie — zawołał — nie!... to czyste niepodobieństwo!... prawo na nic podobnego nie pozwala.
— Nie znam prawa zupełnie — odpowiedział Herman.
— To bardzo źle, mój panie. Nikomu nie wolno tłomaczyć się nieznajomością praw obowiązujących. Kodeks cywilny wyraźnie mówi: „Testament własnoręczny, zanim zostanie wprowadzony w wykonanie, winien być złożonym prezesowi trybunału cywilnego, w obecności którego otworzyło się postępowanie spadkowe. Prezes spisze protokuł o stanie dokumentu, i sam złoży go w ręce notaryusza przez siebie delegowanego.“ — Widzisz pan, że to jasne, jak na dłoni.
— Rzeczywiście, bardzo jasne — powtórzył Vogel ponuro i dodał: — Pozwól mi pan na jedno jeszcze zapytanie: Kiedy mianowicie przedstawisz prezesowi testament Maurycego Villars?
— Dziś zaraz — odparł notaryusz. Za godzinę będę w sądzie. Prezydent po dopełnieniu formalności przepisanych, prawdopodobnie złoży go w moje ręce. Bądź pan pewnym, że natychmiast doniosę panu o tem, co cię tak bardzo interesuje.
— Dziękuję panu.
— Daj mi pan swój adres. Ah! nie potrzeba, wypisany jest na pańskim bilecie, jaki wręczył mi starszy dependent. Nie trać pan nadziei, panie Vogel... Bardzo możebnem jest, że pan Villars, który w gruncie zacnym był człowiekiem, nie chciał córek karać za winy matki. Mam przekonanie, żą pani Vogel i jej siostra odziedziczą majątek ich wuja.
Podczas tej przemowy prawnika, Vogel myślał w duszy:
— A gdybym tak rzucił się na tego człowieka? A gdybym go zdusił, nie dając mu czasu krzyknąć nawet i gdybym wziął klucze z jego kieszeni, otworzył kasę i porwał papier przeklęty?
Przez jakie ćwierć minuty, żaden notaryusz nie był tak blizkim śmierci gwałtownej, jak nim był elegancki pan Chatelet.
Vogel podnosił się już z chęcią schwycenia go za gardło..
Refleksya go atoli powstrzymała.
Przypuściwszy, myślał, że usiłowanie morderstwa zostanie skutkiem uwieńczone, czyż mogę być pewnym, że zdołam otworzyć kasę, nie znając zamku, czy znajdę testament, ukryty pomiędzy masą zapewne papierów, podobnych do siebie?
Byłoby głupstwom narażać się na śmierć pod mieczem katowskim i w dodatku napróżno? Wstał z krzesła i wziął kapelusz.
— Dziękuję panu za łaskawe przyjęcie — rzekł. — Liczę na pańską obietnicę i proszą o wiadomość jak najprędzej.
— Bądź pan pewnym, że nie każę ci czekać długo.
Vogel skłonił się i wyszedł.
Pan Chatelet zaczął się domyślać, że ma przed sobą zręcznego komedyanta, który ożenił się z panną de Cernay nie dla jej pięknych oczu, lecz dla sukcesyi po Maurycym Villars.
Herman przeszedł biura i ze schodów schodził krokiem automatycznym.
Na trotoarze zatoczył się jak pijany.
W głowie mu sie plątało kompletnie.
— Ah! — mruczał w przystępie wściekłości — tym razem wszystko stracone... stracone z własnej mojej winy! — Nędzny starzec nie zostawił ani szeląga siostrzenicom swoim, o których istnieniu nawet nie wiedział, dziedziczką zaś, odgaduję to, przeczuwam, przysięgam na to, ustanowił Adę Bijou!... Sześć milionów dostanie ladacznica, którą w mojem głupiem zaślepieniu sam podstawiłem niedołędze! Gdybym był kawalerem, ożeniłbym się z Adą!... Ale i tej nawet szansy nie mam obecnie!... O jakiż przeklęty osioł ze mnie!... Miałem Karela Laurent pod ręką... Trzeba było sfabrykować testament, zaopatrzeć go w datę wczorajszą i podrzucić w jakim kącie pokoju Villarsa. Było to jasnem jak słońce, a ja tego nie zrobiłem.
Następnie mówił sobie:
— Wszystko przepadło, przepadło bez ratunku!... przepadło z mojej własnej winy!
Oszołomiony strasznym a niespodzianym ciosem, zapomniał, że powóz na niego czeka.
Szedł piechotą krokiem chwiejnym, ze zwieszoną na dół głową.
— Obywatelu! — zawołał stangret — cóż to, wypuściłeś mnie z pamięci? — To wcale niepięknie z twojej strony.
Vogel zawrócił.
— Gdzie pojedziemy, obywatelu? — zapytał automedon.
— Ulica Ś-go Łazarza — odparł prusak machinalnie.
— Tam, zkąd pana zabrałem?
— Tak.
— Dobrze.
Woźnica zaciął konia i zamruczał sobie pod nosem.
— Przysiągłbym, że facet ma zajączki w głowie, a może nawet waryat kompletny...
Gdy zajechał przed bank, kasyer wysiadł, zapłacił za jazdę i udał się do biura, sam dobrze nie wiedząc, co robi.
Trapił go rodzaj halucynacyi piekielnej.
Widział przed sobą przepaść rozwartą, i pojmował, że obecnie nic go już nie uchroni od stoczenia się na dno tej przepaści.
Podła natura zwyciężyła jednakże w ostatniej chwili; nie myślał już teraz o samobójstwie, myślał o ucieczce jedynie...
— Jak zemknąć? — zapytywał się uparcie. Ażeby wynieść się z Francyi, ażeby żyć na obczyźnie, potrzeba pieniędzy, dużo pieniędzy, a ja ich nie posiadam wcale! Gdzie co znaleźć?... gdzie co ukraść?... To, co jest w kasie, niedaleko mnie zaprowadzi... A przytem Jakób Lefevre posiada klucz drugi i może odkryć złodziejstwo w pięć minut po wyjeździe moim... Telegrafy szybko działają.. Złapią mnie na granicy...
Można sobie wyobrazić, jaką ma fizyognomię człowiek, nawiedzony podobnemi myślami.
Gdy Herman przechodził przez sale bankowe, kilku urzędników zauważyło zmianę w jego rysach i dziwne jakieś obejście,
Jeden z nich zapytał ze współczuciem:
— Czy nie słaby pan jesteś, panie Vogel?
— Dla czego pan się o to pytasz? — odparł Herman, opamiętawszy się nagle.
— Dla tego, że pan bardzo źle wyglądasz...
— Dużo chodziłem... Czuję się zmęczonym... ale to zaraz przejdzie — objaśnił mąż Walentyny.
Poszedł do gabinetu swego.
Zaledwie usiadł wpadł na nowo w koło myśli fatalnych, wydawało mu się, że ściany pokoiku, w którym przebywał, że krzesło, które ma pod sobą, kręci się do okoła.
Chciał powstać, aby się otrząsnąć z okrutnych przywidzeń, ale mu sił zabrakło.
Teraz koła ogniste zaczęły mu latać przed oczami, potem poczuł straszny szum w uszach, następnie cisza i ciemności go ogarnęły.
Przestał widzieć, przestał słyszeć...
W pół godziny woźny biurowy z papierami pukał do okienka przy kasie.
Nie odpowiedział mu nikt, za firanką cisza panowała zupełna.
Wiedziano jednak, że kasyer nigdzie nie wychodził.
Jeden z urzędników wszedł do gabinetu i zastał Hermana leżącego bez czucia na ziemi.
— Do licha — pomyślał — miałem racyę, mówiąc przed chwilą, że bardzo dziś źle wygląda.
Dano znać Jakóbowi Lefevre.
Zjawił się natychmiast i rozkazał zawezwać doktora.
Woda zimna i trzeźwiące sole, przywróciły przytomność Voglowi.
Otworzył oczy, a widząc przy sobie pryncypała i kilka osób innych, zadrżał, przypuszczając że go aresztuje, dobroć atoli rozlana w twarzy bankiera, uspokoiła go zupełnie.
— Co mi się stało? — zapytał głosem zagasłym.
— Zemdlałeś, biedaku — odpowiedział zwierzchnik. — Co za zmartwienie miałeś w ciągu tych paru godzin, na jakie cię uwolniłem?... Możeś się czego niedobrego dla siebie dowiedział?...
Herman potrząsł głową przecząco..
— Ani zmartwienia nie miałem, ani złej nowiny się niedowiedziałem — odpowiedział.
— Chory jesteś zatem?
— Nie wiem... Czuję się bardzo osłabionym, zdaje mi się, że niepotrafię ustać na nogach.
Doktór po zbadaniu chorego, oświadczył, że potrzebuje on wypocząć, ale że po zatem niema żadnego niebezpieczeństwa.
— Kochany Hermanie — rzekł Jakób Lefevre, odpocznij-że sobie... Uwalniam cię na czterdzieści ośm godzin, a w potrzebie urlop przedłużę... Dopiero przy końcu miesiąca będziesz mi potrzebnym, mamy zaś jeszcze pięć dni do pierwszego...
— Przyjmuję urlop z wdzięcznością — odpowiedział Vogel, szczęśliwy, że się może wynieść, nie obudzając podejrzeń.
— Poślę jutro na ulicę Pépinière, dowiedzieć się o twojem zdrowiu — oświadczył Jakób Lefevre.
— Niech się pan nie trudzi, bardzo proszę, to niepotrzebne zupełnie...
— Dla czego?
— Dla tego, że pragnąłbym parę dni urlopu spędzić na wsi u jednego z przyjaciół moich... Powietrze wiejskie najwięcej mi bodaj pomoże...
— Dobrze, ale pamiętaj, żebyś mi napisał jak się masz i czy mogę liczyć na ciebie w terminie?...
— Uczynię to, proszę pana...
— No, a teraz korzystaj zaraz ze swobody... każę ci powóz sprowadzić...
Herman bąknął parę słów podzięki, wyszedł z biura i kazał zawieźć się na ulicę Pépinière.
Ani pomyślał o tem, aby do Bas-Meudon pojechać.
Powiedział o projekcie udania się na wieś, aby zyskać zupełną swobodę w Paryżu.
Gdy atoli ujrzał się sam w ponurem i brudnem mieszkaniu swojem, w którem od kilkunastu miesięcy rzadko się kiedy pokazywał, gdy poczuł ponownie osłabienie i ociężałość w głowie, gdy ściany znowu kręcić mu się w oczach zaczęły, a podłoga zdawała się z pod nóg usuwać, strach go zdjął okrutny, strach śmierci w opuszczeniu zupełnem...
Czyż miałby zginąć, jak pies bez domu, w rowie przydrożnym zdychający?...
Otworzył okno, przywołał ojca Remy i polecił mu sprowadzić fiakr, bo nie miał nadziei, aby potrafił dojść piechotą do stacyi drogi żelaznej...
Ojciec Remy sprowadził powóz ze stacyi najbliższej, Vogel zaś zapomniał najzupełniej, że Ada Bijou oczekuje na zapracowaną nagrodę, a także, iż miał być u pana Rocha.
Porozumiał się naprędce z furmanem, który ruszył z kopyta, i który tego samego dnia wieczorem, z fajką w zębach zjawił się w loży ojca Remy i taką z nim zawiązał rozmowę:
— Ojcze Rémy, dałeś mi dzisiaj pasażera w wysokim stylu, dałeś mi osobę nie rachującą się z żółtakami... Wysuszymy sobie za to butelczynę z porządnym kawałkiem sera, tam na rogu, u naszego kuma...
— Tego się nie odmawia nigdy, mój zacny Vidalu... Moja baba popilnuje tymczasem bramy...
Dwaj kamraci zasiedli przy butelce cienkusza, a ojciec Remy, wychyliwszy pierwszą szklaneczkę, zapytał:
— Mój lokator dobrze się zatem spisał?
— O! zacny to jakiś młodzieniec! Luidora w złocie za kurs i jeszcze franka na piwo...
— Wcale mnie to nie dziwi!... Dokąd go odwoziłeś?
— Do jego domu na wsi...
— Mój lokator posiada dom na wsi? — mruknął ojciec Remy ździwiony.
— Cóż u licha, nie wierzysz mi?... Ma porządny dom w Bas-Meudon.
— Może to dom jakiego przyjaciela jego?
— Wcale nie, bo ma tam żonę...
— Żonę tam ma?... — powtórzył ojciec Remy osłupiały. — Więc mój lokator jest żonaty?
— Naturalnie, że żonaty — potwierdził furman — ogrodnik otwierając bramę zawołał:
„— Ah! to pan przyjechał!... Dopiero to pani będzie szczęśliwa!... bo była bardzo niespokojna!...
— Rozumiem! rozumiem! — zawołał odźwierny, śmiejąc się głośno. — Domek w Bas Meudon, to mała Wieża de Nesle, mojego lokatora. Trzyma tam blondynkę, a nadskakuje brunetce w Paryżu... A to ci łobuz, panie!... Używa sobie jak król jaki! Za zdrowie mojego lokatora!...
Walentyna, którą zmuszeni byliśmy stracić z oczu od niejakiego czasu, lecz którą odnajdziemy niebawem, Walentyna otóż oczekiwała rzeczywiście Vogla z niepokojem, usprawiedliwionym długotrwałą jego nieobecnością.
Nie kochała, nie mogła kochać człowieka egoisty i gbura, ale pojęcie obowiązku, kazało jej pamiętać, że człowiek ten był jej mężem, że jako żona powinna była znosić złą, czy dobrą dolę swoję.
W dodatku miała zwierzyć się Voglowi z radością niespodziewaną.
Chciała mu powierzyć tajemnicę słodką i wzruszającą, tajemnicę, o której sama dopiero od kilku dni się dowiedziała; a na której wspomnienie, twarzyczkę jej wychudzoną pokrywał rumieniec wstydliwy.
Walentyna była przekonaną, że Herman, po dowiedzeniu się tej tajemnicy, będzie napowrót tem, czem był dla niej w pierwszych dniach po ślubie... a wiemy, że wymagającą nie była.
To też, gdy brama zaskrzypiała na zawiasach i gdy mała Klarunia, bawiąca się pod cieniem kasztanów, wpadła do pokoju, wzruszona i przerażona, mówiąc półgłosem: „Siostrzyczko, pan Vogel idzie“ i gdy nakoniec ciężki krok Hermana rozległ się na schodach, biedna Walentyna z radością prawie wybiegła na jego spotkanie.
Lecz, gdy spojrzała na męża, cofnęła się przelękniona.
Bo też rzeczywiście pan kasyer strasznie wyglądał.
Postawę miał zgiętą, jak jaki starzec zgrzybiały, nogi zaledwie powłóczył za sobą.
Twarz trupio blada zmieniła się do niepoznania.
Oczy błyszczały gorączkowo, a spojrzenie, skierowane na Walentynę, tchnęło najokrutniejszą nienawiścią.
Tak, była to nienawiść!
Nie była to już obojętność i pogarda, lecz szał ślepy i wściekły, pochodzący z doznanego zawodu.
Szał ten tryskał z oczu nędznika zimnych, blado-niebieskich.
Niewinne dziecko, które przez chciwość nikczemną przykuł do siebie, miało stać się dla niego deską ocalenia.
A oto, zamiast tego ocalenia, połączenie się z Walentyną, zgubę mu przynosiło.
Walentyna stawała mu się zawadą do szczęścia.
Prusak nie mógł jej przebaczyć, iż była wydziedziczoną siostrzenicą Maurycego Villars.
Wściekał się, że z jej powodu małżeństwo z Adą Bijou niepodobieństwem się stało, a Ada będzie posiadaczką sześciu milionów, jak się spodziewał.
Walentyna stawała się wrogiem jego.
Gdyby mógł zmiażdżyć ją i unicestwić, byłby to zrobił z przyjemnością.
Bardzo wiele z tego, cośmy zaznaczyli powyżej, uszło oka młodej kobiety.
Okropna zmiana rysów męża, a głównie bladość jego śmiertelna, przeraziły ją straszliwie.
— Hermanie! — zawołała, składając rączki —, Hermanie! na Boga! co ci się stało?...
— Nie przynoszę ci nic bardzo pomyślnego, możesz być tego pewna!... — odpowiedział kasyer grubijańsko.
— Czyś chory?
— Nawet bardzo chory... to chyba widoczne.
— Więc trzeba wezwać doktora!... poślę zaraz Marietę...
— Nie potrzeba!... Nie wierzę w doktorów paryzkich, zkądże mógłbym wierzyć w wiejskich konowałów!...
— Jednak trzeba coś radzić?
— Położę się do łóżka.
— A potem?
— Potem przyniesiesz mi do pokoju dużą wazę, butelkę rumu, cukier i cytryny... Sam przyprawię sobie lekarstwo...
— Masz silną gorączkę... — zauważyła Walentyna.
— Cóż z tego?
— Napój, o jakim mówisz, rozpali cię jeszcze bardziej....
— Co ci to szkodzi? Jak się zabiję, zostaniesz wdową i kwita!... Słuchaj, a nie rezonuj, rozumiesz?...
Na te słowa nie było odpowiedzi.
Walentyna spuściła głowę i poszła wykonać rozkazy.
W pół godziny później, Herman wyciągnięty w łóżku, pił szklanka po szklance poncz mocny, a czoło okrywało mu się potem rzęsistym.
Nie robił bez celu tego, co robił.
Pragnął się upić, pragnął zapomnieć choć na kilka godzin, o położeniu bez wyjścia, o ruinie marzeń tak długo za zupełnie pewne uważanych.
Za jaką bądź cenę pragnął zasnąć, boć sen to zapomnienie.
Gdy wypróżnił już całą wazę, przewrócił się na wznak i zasnął.
Ociężałość letargiczna zawładnęła stroną fizyczną i moralną.
Walentyna, przeceniając obowiązki żony, cały wieczór i noc całą przesiedziała przy łóżku męża,
Patrzyła na tę postać nieruchomą, prawie trupią i pytała ze drżeniem, czy Herman żyje jeszcze, czy też umarł już na prawdę...<
Nadedniem Vogel się obudził, a głowę miał ciężką i zbolałą, wszystkie zaś członki jak zbite, choroba jednak, która zdawała się grozić mu wczoraj, zniknęła bez śladu, usunęła ją silna wola, a może gwałtowne lekarstwo, wymyślone przez szaleńców, ale niekiedy skuteczne.
Kasyer Jakóba Lefevre wstał z łóżka z silnem postanowieniem powrócenia do Paryża.
Po chwili uczuł jednakże, że nie może się na nogach utrzymać i musi odłożyć spełnienie zamiaru.
— Co prawda, to niema nic tak znów pilnego — pomyślał — mogę sobie pozwolić choć na krótki wypoczynek... Dzisiaj i tak niczego się nie dowiem i nic robić nie będę... Lepiej daleko obmyśleć w ciszy i spokoju plan, jaki trzeba będzie jutro wykonać...
Zamknął się w swoim pokoju, zabronił Walentynie przychodzić do siebie, i przez cały dzień, oprócz na obiad, krokiem się za próg nie wyruszył.
Rozmyślał nad sposobem wydobycia zkąd pieniędzy, potrzebnych do zamierzonej ucieczki.
Wiadomo, że pieniądze nie przychodzą na zawołanie.
Herman wynalazł też jeden jedyny tylko sposób możebny i pewny, lecz z wykonania tego sposobu bardzo niewiele mogło mu się okroić.
Postanowił przywołać tapicera i sprzedać całe umeblowanie swego baronowskiego mieszkania, za które zapłacił był piętnaście tysięcy franków.
Wyciągnie z tej sprzedaży pięć do sześciu tysięcy franków najwyżej, ale lepsze to zawsze, jak nic.
Zapłaci komorne, zapłaci zasługi lokajowi i kucharce, każe zabrać tapicerowi wszystko i zarzuci jednocześnie pseudonim hrabiego de Précy.
Potem uda się na ulicę Pépinière, gdzie zastanie może list notaryusza Chatelet, list z zawiadomieniem urzędowem, że Ada Bijou została jedyną sukcesorkę Maurycego Villars.
Nazajutrz raniutko Herman odjechał do Paryża, nie przemówiwszy do Walentyny ani raz jeden łagodnie przez cały czas pobytu w Bas-Meudon.
— Kiedy można oczekiwać cię znowu? — zapytało biedne dziecko, z sercem ściśnionem.
— Najlepiej nie liczyć na to wcale... — odpowiedział prusak. — Nie wiem, kiedy powrócę...
∗
∗ ∗ |
Uciekać z Paryża, uciekać z Francyi, dopóki mina nie wybuchnie, oto jedyne w tej chwili pragnienie Vogla.
Wszystko, coby go spotkać mogło na obczyźnie: tułaczka i nędza, wszystko to wydało mu się lepszem, niż sądy i galery.
Nie zakłopotał się ani na chwilę o los Walentyny opuszczonej, nie pomyślał o zostawieniu jej cokolwiek na utrzymanie, obliczył, że tymczasowo wystarczy mu suma osiągnięta ze sprzedaży ruchomości przy ulicy Boulogne i postanowił wziąć całą dla siebie.
Po wyjściu z wagonu, nie poszedł też na ulicę Pépinière, gdzie mógł był zastać list pana Chateleta, ale udał się na ulicę Rzymską do znajomego tapicera.
Jako baron de Précy, miał stosunki z pomienionym rzemieślnikiem, bo urządzał mu on mieszkanie dla jednej z kochanek.
Od owej chwili, pan Rodier uważał mniemanego barona za bogacza i otaczał szacunkiem wysokiem.
Zobaczywszy wchodzącego niespodzianie do sklepu, powitał uniżonym pokłonem.
— Pan baron zamierza wybrać co w moim sklepie? — zawołał. — Byłby to zaszczyt dla mnie niesłychany.
Herman uśmiechnął się gorzko.
— Przychodzę do pana z interesem — odpowiedział — ale z innym, niż pan sobie wyobrażasz.
— Pan baron może mną rozporządzać dowolnie, o co chodzi mianowicie?
— Wyjeżdżam na długo, panie Rodier — rzekł Vogel. — Może przez lat kilka z rzędu nie będę obecnym w kraju...
— Podróż na około świata zapewne?
— Dobrześ powiedział, panie Rodier, podróż na około świata. Wobec tego nie potrzebuję mieszkania w Paryżu...
— Bardzo naturalnie... Komorne takie drogie!... Zapewne pan baron pragnie oddać mi meble na przechowanie?...
— Nie... Pragnę je sprzedać wszystkie hurtem...
— A!...
— Potrzebuję nabywcy, a ponieważ byliśmy w dobrych stosunkach, z chęcią dałbym panu pierwszeństwo...
— Dziękuję panu baronowi, że raczył pamiętać o mnie... Widziałem pańskie meble raz jeden, zdaje się w zeszłym roku... Muszę być strasznie zniszczone...
— Wcale nie są zniszczone, panie Rodier, wyglądają, jakby wczoraj kupione...
— To się tak zdaje, gdy stoją na miejscu, ale gdy się poruszy, to dopiero się pokaże, ile w nich plam, dziur i t. p. Gdzie je pan baron nabywał?...
— U jednego z najsłynniejszych kolegów pańskich, u Lebel-Girarda.
— Nieźle wykończa roboty Lebel-Girard, przyznaję, można jednak zrobić tak samo, a nawet lepiej... Pewny jestem, że pan szalenie drogo zapłacił...
— Wcale nie drogo; piętnaście tysięcy franków... Mogę panu rachunek pokazać...
— Piętnaście tysięcy franków! A toż obdarł pana ze skóry! Byłem tego pewnym! Lebel-Girard, ponieważ jest w modzie, obdziera klijentów swoich... Czy panu baronowi bardzo pilno?...
— Bardzo...
— Pan baron chce, aby mu zapłacić gotówką?...
— Ma się rozumieć, przecież wyjeżdżam...
— Kiedyż mógłbym zabrać rzeczy?...
— Dziś zaraz...
— Tam do dyabła!...
— Warunek to sine qua non...
Tapicer pomyślał sobie:
— Znamy się na tem, mój panie: poszedłeś na dno, kochanku! Potrzebujesz pieniędzy, choćby z piekła nawet... Dostaniesz, dostaniesz, ale nie dużo...
Głośno zaś dodał.
— Możemy zrobić interes, jeżeli wymagania pana barona nie będą zbyt wysokie... Pan baron oznaczy cenę, a ja powiem swoję po obejrzeniu mebli.. Czy pan baron mieszka w tem samem miejscu?...
— Tak.
— Pan baron wraca zaraz do siebie?...
— Tak.
— Przebiorę się i w dziesięć minut po panu baronie, będę na ulicy Boulogne...
— Dobrze, lecz zabierz z sobą pieniądze, na wypadek jeżeli się zgodzimy...
— Niech pan baron będzie spokojny...
W kwadrans Vogel był na stanowisku...
— Czy służący mój na górze?... — zapytał odźwiernego.
— Tak panie baronie.
— Przyjdzie tu za chwilę jeden pan do mnie. Powiesz mu, że oczekuję.
— Dobrze, panie baronie...
Służący otworzył drzwi na drugiem piętrze, a ździwiony niepomiernie widokiem pana wśród dnia białego, zrobił minę nadzwyczaj uradowaną.
— Przyszedł do pana barona list wczoraj wieczorem! — zawołał.
— Alfonsie — odpowiedział Herman. — Oczekuję tu na kogoś... Wprowadzisz tego pana do salonu i zawiadomisz mnie...
— Dobrze, panie baronie...
Mąż Walentyny przeszedł do swego pokoju i wziął duży list z etażerki, nieznanym charakterem zaadresowany.
Zaintrygowany nieco, rozdarł kopertę i rozłożył arkusik papieru z nagłówkiem:
Vogel ździwił się bardzo.
Z jakiego powodu notaryusz Maurycego Villavs pisze do barona de Précy, o którego istnieniu wiedzieć nie powinien?...
Było to dziwnem, niewytłomaczonem, zatrważającem prawie...
List zawierał kilka wierszy, jakie zamieniły ździwienia kasyera w kompletne osłupienie:
„Bądź łaskaw stawić się bezzwłocznie w biurze mojem. Mam dla pana wiadomość bardzo wielkiego znaczenia i bardzo z blizka obchodzącą szanownego pana.
List ten wypadł z rąk Hermana.
Podniósł go i odczytał po raz drugi.
— Czyż ja śnię! — mruknął. — Wiadomość... i to wiadomość wielkiego znaczenia dla barona de Précy! Co to znaczyć może? Napróżno umysł wysilam... Czyż mogę zapytać o to notaryusza Ohatelet. Wie on, że jestem kasyerem Voglem... A jednak muszę zdobyć klucz do rozwiązania zagadki! muszę za jakąbądź cenę! Co robić? Jak postąpić? Ah! to oszaleć można!...
Herman był właśnie w tem miejscu gorączkowego monologu, gdy rozległ się dzwonek w przedpokoju.
Mąż Walentyny nadstawił uszu.
— Tapicer — pomyślał.
Służący wszedł do pokoju.
— Osoba, na którą pan baron oczekiwał, czeka w salonie. k
— Dobrze... Zaraz idę...
Zamierzał wyjść do nowoprzybyłego, gdy w tem nowa myśl zaświeciła mu w głowie.
— Znalazłem sposób — rzekł prawie głośno. Poślę Karola Laurent na ulicę Choiseul. Niech się on jako baron de Précy przedstawi. Notaryusz powie mu, o co chodzi... Potem zobaczę, jak mam postąpić, teraz skończmy z tapicerem.
Otworzył drzwi do salonu, przestąpił próg i stanął jak wryty.
Łatwo nam przyjdzie zrozumieć osłupienie łotrzyka, gdy się dowiemy, że zamiast tapicera, ujrzał przed sobą pana Chatelet we własnej osobie.
Zacny urzędnik był niemniej od Hermana ździwiony.
— Pan Vogel tu? w tym domu? — zawołał. — Więc pan znasz barona de Précy?
Te kilka słów wróciły trochę przytomności kasyerowi, dały mu nadzieję uratowania położenia.
— Znam go dobrze i oddawna — odpowiedział.
— A zatem, wie on pewnie od pana o wszystkiem, o czem ja osobiście powiedzieć mu nie mogłem, z powodu, że nie był u mnie... Kochany panie Vogel, żal mi szczerze pana... Powiedziałeś pan już baronowi o tem, co go spotkało, wszak prawda?
Herman czuł ciemność coraz czarniejszą do koła siebie.
Tracił grunt pod nogami, nic nie rozumiał, nic nie pojmował.
— Nie wiem, co pan chcesz powiedzieć — jąkał — a raczej nie rozumiem pana wcale.
— Jakto, nic pan nie wiesz? — Jakimże sposobem? A moje wczorajsze zawiadomienie?
— Jakie zawiadomienie? — zapytał Herman, patrząc na swego interlokutora wzrokiem błędnym.
— Pisałem do pana wczoraj wieczorem na ulicę Pépinière... pod adresem wskazanym na pańskim bilecie wizytewym... Jeden z moich dependentów sam osobiście list ten odnosił...
— A, teraz wszystko pojmuję. W tej chwili ze wsi wróciłem. Przyjechałem tutaj, nie wstępując do siebie. Co było w liście pańskim?
— Bardzo zła wiadomość, panie Vogel.
— Pan Villars wydziedziczył siostrzenice?
— Niestety!
— Na korzyść kokoty, nazwiskiem Ada Bijou, nieprawda?
— Zkąd znowu? — odparł pan Chatelet. — Ta panna otrzymała legat, prawie nic nieznaczący...
— Któż jest zatem spadkobiercą ogólnym? — zapytał Vogel.
— Obecność moja w tym domu powinna pana objaśnić... Ogólnym spadkobiercą jest przyjaciel pański, który według brzmienia testamentu, był także najukochańszym przyjacielem nieboszczyka... Jednem słowem, jest nim baron de Précy...
Słysząc wymówione to nazwisko, Herman wpatrzył się w notaryusza jak obłąkany.
Zaczął się śmiać nerwowo śmiechem potępieńca, cofnął się i zatopił ręce we włosach...
Czyż nie było od czego zmysłów postradać?...
Dziwnym zbiegiem okoliczności, okrutnem szyderstwem przeznaczenia, kolosalną fortunę, której dziesiąta część wystarczała na uratowanie go od hańby i galer, Maurycy Villars zapisał jemu samemu, a jednak straconą jest dla niego, straconą bez ratunku...
Ażeby wziąć sukcesyę, trzeba istnieć, a przecież baron de Précy był osobą fikcyjną.
Vogel, spadkobierca pod swym pseudonimem wymyślonym, Vogel, spadkobierca sześciu milionów, które można było zrealizować w przeciągu dwóch godzin... ten sam Vogel, pod swem własnem imieniem, w braku kilkuset tysięcy franków, zmuszony jest uciekać, aby uniknąć galer...
Od podobnej niespodzianki można było paść trupem.
Pan Chatelet zauważył dziwne zachowanie się młodego człowieka, zmianę jego rysów i konwulsyjne drżenie wszystkich jego członków.
— Odwagi, panie Vogel! — zawołał. — Cóż u dyabła, bądźże mężczyzną...
Pojmuję aż nadto dobrze, że przykrą jest rzeczą przekonać się, iż pani Vogel została wydziedziczoną, ale przed chwilą, gdy sądziłeś, że cała ta fortuna wpadła w ręce kurtyzany, zdawałeś się bardzo filozoficznie przyjmować tę wiadomość... Czyż nie lepiej, że testament Maurycego Villars wzbogaca uczciwego człowieka, którego jesteś przyjacielem?.. Zastanów się, panie Vogel, i nie rozpaczaj.
Kasyer uczynił nadludzki wysiłek i przywołał resztki energii słabnącej...
— Tak, tak... wybełkotał. Tak... masz pan racyę...
— Uspokoiłeś się pan choć trochę?
Vogel spróbował się uśmiechnąć.
— Zupełnie nawet — odpowiedział.
— Cieszę się bardzo! — Słowo honoru, cieszę się!... A teraz, kochany panie, chciałbym pomówić z baronem. Pragnąłby wręczyć kopię testamentu, który jest nadzwyczaj krótki i ofiarować moje usługi...
Herman odzyskał już władzę nad sobą i odpowiedział:
— Trudno będzie dzisiaj widzieć się z baronem...
— Dla czego?
— Chory jest, leży w łóżku...
— Mam nadzieję, że to nie groźnego?...
— Tak, nic groźnego rzeczywiście, lecz nie wolno mu wychodzić ze swego pokoju... Nie domyślając się powodu wizyty pańskiej, upoważnił mnie do przyjęcia pana w jego zastępstwie... Czyż ja nie mógłbym doręczyć kopii, o której pan wspominałeś.
— I owszem... to wszystko jedno... Zaraz ją panu doręczę...
— Pierwsze wyjście barona z domu będzie do pana...
— Tego pragnę i tego się spodziewam...
Mówiąc to, pan Chatelet wyjął duży portfel z kieszeni i zaczął szukać potrzebnego dokumentu.
Na raz otworzyły się drzwi salonu.
Służący nie widząc rozkazujących znaków pana, aby się nie odzywał i aby nie wchodził, powiedział głośno:
— Proszę pana barona, tapicer z ulicy Rzymskiej, na którego pan baron oczekiwał...
Tapicer zgięty pokornie, z kapeluszem w ręku wsunął się do salonu.
— Spóźniłem się o cały kwadrans — zawołał, i przepraszam pana barona... Już miałem wychodzić, gdy wszedł jeden z klijentów moich i przetrzymał mnie na nieszczęście...
— Ale nakoniec jestem — ciągnął tapicer — Ocena mebli zabierze pół godziny czasu najwyżej... Od którego pokoju zaczynać mamy?... Pan baron ma gościa w salonie, zaczniemy zatem od sypialni lub od pokoju stołowego...
Fizyognemia pana Chatelet przedstawiała w tej chwili ciekawe studyum dla obserwatora z boku patrzącego.
Najkompletniejsze ogłupienie malowało się na twarzy eleganckiego notaryusza. Zwracał oczy to na lokaja, to znów na tapicera z ulicy Rzymskiej.
Na raz zmarszczył brwi, zamknął portfel i zapytał głosem ostrym:
— Kogóż tu więc nazywają „panem baronem“?... radbym się nakoniec dowiedzieć...
Zapytanie notaryusza: „Kogóż tu nazywają panom baronem?“ ździwiło do tego stopnia lokaja i tapicera, iż obaj spojrzeli na pana Chatelet, dla przekonania się, czy zmysłów nie postradał.
Herman, nie mogąc odbić ciosu, jaki niespodzianie uderzył, stracił zupełnie przytomność.
Nie uszło to uwagi pana Chatelet; podejrzenia, jakie powziął, zaczęły nabierać pewności, postanowił zaraz zatem dojść prawdy koniecznie.
Zwrócił się do służącego, stanął pomiędzy nim a Hermanem i głosem urzędowym zapytał.
— Ty mi otwierałeś drzwi... ty mnie wprowadziłeś tu... Wiedz zatem, że przybyłem w interesie urzędowym i nie mam do marnowania czasu napróżno... Prowadź mnie natychmiast do twego pana.
— Niema wątpliwości, że to waryat! — pomyślał służący, a głośno odpowiedział, wskazując na Hermana: Ależ panie, to jest mój pan przecie...
— Więc to jest rzeczywiście baron de Précy? — zapytał pan Chatelet.
— Tak, proszę pana, to pan baron de Précy, mój pan... prawdziwie...
Vogel przerwał lokajowi.
— Odejdź! — rzekł głosem drżącym. — Panie Rodier, zacznij czynność swoję od sypialnego pokoju, bardzo proszę... Przyjdę tam za chwilę...
— Dobrze, panie baronie — odparł tapicer, rzucając na Vogla dziwne spojrzenie — dobrze, ocenię wszystko najsumienniej...
Maż Walentyny pozostał sam z notaryuszem.
— No dalej panie — przemówił ten ostatni — wytłómacz się, co to wszystko znaczy?... Kim pan jesteś naprawdę?
Vogel chciał zaimponować zuchwalstwem.
— A panu co do tego? — Odpowiedział. — Jakim prawem zadajesz mi podobne pytania?
— Co mi de tego? — zawołał Chatelet — a wiesz, mój panie, że pyszną jest bezczelność twoja. Jakto?... przed dwoma dniami przyszedłeś do mego biura, jako kasyer zacnego domu bankierskiego... nazwałeś się Hermanem Voglem... powiedziałeś, żeś żonaty z siostrzenicą jednego z najbogatszych moich klijentów; nazajutrz, po śmierci tegoż klijenta, dopominałeś się spadku po nim w imieniu twojej żony, a dzisiaj ja znowu, mając w ręku testament, w którym Maurycy Villars cały swój majątek zapisał baronowi de Précy, ja przyszedłszy tutaj, aby zobaczyć się z obdarowanym, znajduję pseudo-barona de Précy, w pańskiej osobie!... To daje mi prawo zapytania, kim pan jesteś rzeczywiście?... a ktoś inny, mający szerszą w tym względzie władzę, powtórzy panu wkrótce to pytanie... zaręczam....
Groźba była wyraźną, Herman ją doskonale zrozumiał.
— Błagam pana — szepnął — racz pan mówić trochę ciszej:
— Dobrze, ale odpowiadaj pan, tylko szczerze!
— Gotów jestem...
— Kto pan jesteś naprawdę?
— Herman Vogel...
— Kasyer banku Jakóba Lefevre?
— Tak, panie...
— Mąż panny de Cernay?
— Mogę w tej chwili udowodnić to aktem ślubnym...
— Cóż zatem znaczy nazwisko de Précy? co znaczy tytuł barona?
— To, proszę pana, mistyfikacya... pseudonim przybrany...
— W jakim celu?
— W celu zamydlenia ludziom oczu... Cóż w tem tak znowu złego?... Nazwisko, tytuł i to mieszkanie służyły mi do przyjmowania pięknych przyjaciółek.
— Po ożenieniu się pańskiem?
— Nie, proszę pana! — Przedtem, gdym był kawalerem...
— Apartament przy ulicy Boulogne... kobiety z półświatka... mieszkanie przy ulicy Pépinière, wszystko to strasznie drogo kosztuje! — mruknął Chatelet — musisz pan chyba być bardzo bogatym?
— Pobieram pensyę wysoką...
— I ta panu wystarczała?
— Z dodatkiem zaciąganych pożyczek... Mówiąc między nami, liczyłem zawsze na sukcesyę po Maurycym Villars...
— I starałbyś się był odebrać ją pod nazwiskiem barona de Précy, gdybym nie odkrył przypadkiem prawdy...
— Tego nigdy nie byłbym uczynił, przysięgam panu! — zawołał Vogel.
— Nie do mnie należy sądzić pana — odrzekł notaryusz — sumienie atoli wkłada na mnie dwa obowiązki, i spełnię je święcie...
— Dwa obowiązki? — powtórzył Herman machinalnie.
— Oświadczę, gdzie należy, jako baron de Précy, spadkobierca generalny Maurycego Villars nie istnieje i nie istniał nigdy, to raz, a powtóre uprzedzę bankiera Jakóba Lefevre o podwójnym sposobie życia, jakie kasyer jego prowadzi.
— Czy panbyś to zdolnym był uczynić? — jęknął Vogel.
— Sumienie mi tak postąpić nakazuje. Jeżeli Jakób Lefevre, po dowiedzeniu się, że w godzinach pobiurowych jesteś pan baronem de Précy, nie przestanie powierzać ci kluczów od kasy, będzie przynajmniej postępował z całą świadomością rzeczy.
— O, panie! miej litości — rzekł Herman, składając obłudnie ręce.
— Nie znam litości w podobnych razach — odparł notaryusz. Przyznaję też, że jej pan wcale we mnie nie wzbudzasz. Sprawki, jak pańskie, kończą się zawsze w policyi poprawczej. „Gazeta Sądowa“ podaje częste szczegóły o wesołych kasyerach — co w dzień siedzą przy biurkach, a wiezorem panów udają. Tacy jegomościowie czerpią z kasy pryncypałów i są najprzyjemniejszymi ludźmi w świecie, dopóki ich agenci policyjni nie przyłapią. Wtedy następuje zmiana gwałtowna, wtedy piękni panicze, rozbijający się w towarzystwach podejrzanego high-lifu, kończą karyerę po za więziennemi kratami!... Oto ich przeznaczenie. Żegnam pana barona i zostaję dlań z poważaniem, na jakie zasługuje.
Elegancki notaryusz wykręcił się na pięcie ze swobodą światowca, wyszedł i drzwi zamknął za sobą.
Vogel nie myślał go zatrzymywać.
Ale gdy pan Chatelet mijał przedpokój, zastąpił mu lokaj drogę.
— Proszę pana — rzekł — pozwoliłem sobie słuchać przed chwilą podedrzwiami i dowiedziałem się, że mój pan nie jest ani „Précym“, ani „baronem“... Szacunek dla siebie samego nie pozwala mi zostawać dłużej w obowiązku u osoby tak dwuznacznej... ośmielam się zatem zasięgnąć rady szanownego pana notaryusza...
— W jakim względzie?
— Co do zasług moich... Należą mi się za rok cały! Jakim sposobem wydobyć je od tego pana?
— Nie wiem nic i nie mogę tem się kłopotać! — odparł notaryusz, wzruszając ramionami, i pozostawiając sługę zgorszonego okrutnie.
Herman rozmyślał tymczasom:
— Chatelet gotów jest naprawdę zdemaskować mnie przed Lefevrem! Ale cóż mnie to obchodzi? Niech tam sobie burza wybuchnie. Zanim piorun uderzy, będę już ztąd daleko!
Drzwi sypialni uchyliły się lekko i ukazał się tapicer z obliczem chytrem, zuchwałem.
— A! to tak rzeczy stoją — pomyślał sobie, bo słuchał także podedrzwiami. — Wyśmienicie! Wyzyskam położenie, o ile tylko się da...
— Cóż, panie Rodier, dużo tam masz jeszcze do roboty? — zapytał Vogel.
— Uważam, że niepotrzebne mi jest taksowanie mebli — odpowiedział ozięble tapicer. Nie mogę kończyć interesu, za jakim tu przyszedłem.
— Dla czego?... — mruknął kasyer osłupiały.
— Nie chcę i nie mogę prowadzić interesów nieczystych... Muszę wiedzieć, z kim mam do czynienia, muszę zapisać do księgi nazwisko sprzedawcy, bo tego i prawo nawet wymaga...
— A zatem?
— Jakież nazwisko mógłbym zapisać dzisiaj?...
— Moje własne naturalnie.
— Które z dwóch mianowicie?
— Zuchwalcze!
— Radzę panu mówić ciszej. Ja wszystko słyszałem... rozumiesz pan... wszystko słyszałem...
— O do stu katów! — zaczął znowu przemysłowiec z ulicy Rzymskiej. — Pan notaryusz nie żałował słów prawdy... panu baronowi!.. Ale to do mnie nie należy... Powiedziałem, dla czego nie mogę kończyć interesu... Żegnam... Najniższy sługa... pana... barona!...
Rodier skłonił się lekko i ku drzwiom zamierzał.
Wiadomo, że człowiek twardnieje pod nawałem uderzających weń ciosów.
Podczas rozmowy z panem Chatelet, Herman zniósł wszystkie upokorzenia, połknął wstyd swój cały.
Cóż go obchodziła opinia jakiegoś tam tapicera?
Chciał pieniędzy, chciał ich zaraz, natychmiast, ażeby zniknąć z widowni.
Nie miał odwagi poszukiwać innego nabywcy i na nowo targ rozpoczynać.
— Zostań pan! — zawołał. — Przekonanym, że wszystko ci jedno, jak się nazywam... To, co chcę sprzedać, do mnie należy... mam rachunki pokwitowane, jako dowód... Baron de Précy umawia się z panem i jego w księgach swoich zapiszesz... Czy może być co prostszego w świecie?
Tapicer robił jeszcze trudności, dla formy, rzecz prosta jedynie, dla tego, aby wyeksploatować, o ile się da trudne położenie klijenta.
Przyniósł z sobą sześć tysięcy franków i był zdecydowany dać tę sumę za to, co warte było dwa razy tyle — a jednak po długich targach, skończył na czterech tysiącach, i to jeszcze z warunkiem, że odźwierny pozwoli mu zabrać natychmiast wszystko, co nabył.
Vogel przystał i na to.
Przywołano cerbera.
Po otrzymaniu zaległego komornego, nie stawiał on żadnych trudności.
Komorne wyniosło tysiąc pięćset franków, zaległe zasługi lokaja i kucharki tysiąc dwieście franków, czyli, że kasyer nasz opuścił miejsce, będące świadkiem jego tryumfów z biletem na tysiąc franków i piętnastu luidorami w kieszeni.
Rozpacz prawdziwa go ogarnęła, gdy znalazł się na ulicy z tą sumką mizerną i z tym strasznym problematem przed sobą:
Gdzie się udać i co zrobić?
Po wydaleniu się z Francyi, czekała go nędza nieunikniona, a jednak nie mógł się wahać, nie mógł rozmyślać.
Nie było wyboru.
Trzeba było zastawić się granicą przed siepaczami policyjnemi, a ci nie długo napewno tropić już zaczną.
— Powrócę do Bas-Meudon... — powiedział sobie. — Wpakuję trochę rzeczy w walizkę ręczną, powrócę nocą do Paryża, a pierwszym rannym pociągiem czmychnę do Belgii... Księgi są, jak się zdaje, w porządku, w kasie nic nie brakuje... Gdyby notaryasz dzisiaj nawet zobaczył się z bankierem, to i tak nie domyśli się on fałszerstwa, aż chyba w dzień wypłat terminowych... Mogą być zatem spokojnym...
Złamany moralnie i fizycznie wysiadł Vogel na ulicy Amsterdamskiej, zjadł śniadanie w restauracyi stacyjnej, a że blizko był ulicy Pépinière, poszedł dowiedzieć się, czy niema jakich listów do niego.
Zastał dwa nadeszłe wczoraj wieczorem.
Oddał mu je nie ojciec Rémy, który gdzieś wyszedł, lecz żona jego.
Pierwszy od pana Chatelet pochodził.
Herman wiedział już co zawiera.
Drugi był z pieczęcią Jakóba Lefevre.
Na chwilę serce bić przestało kasyerowi.
Pryncypał pisał.
„Spodziewam się, żeś już zdrów zupełnie i pragnę tego bardzo, bo potrzebuję cię koniecznie.
„Odwiedziło mnie niespodziewanie dwóch kolegów z prowincyi, z Lyonu i z Besançon, ż którymi w stosunkach zostajemy.
„Coś okropnego się dzieje.
„Obawiam się, czy nie padłem ofiarą nieznanego fałszerza, niesłychanie zręcznego i operującego na wielką skalę.
„Byłbym zarwanym w takim razie na ogromną sumę.
„Nie wiem jeszcze, na jaką, ale z pewnością na bardzo wielką.
„Ty jeden tylko możesz mi przyjść z pomocą, ty jeden potrafisz rozświecić ciemności.
„Nie wiem, gdzie cię szukać, nie mogę więc telegrafować, abyś przybył jak najprędzej, mam nadzieję atoli, że list ten jutro odbierzesz.
„Przyjeżdżaj, nie tracąc ani sekundy.
„Liczę na to i zapewniam, że cię uwolnię, jeżeli będziesz jeszcze wypoczynku potrzebował.
„Oczekuję cię niecierpliwie, kochany Voglu, i przesyłam przyjacielskie uściśnienie dłoni.
— Oho! a więc są już na tropie!... — pomyślał kasyer. — Mina wybuchnie prędzej, niż się spodziewałem... Wszystko mi jedno... niech mnie jak chcą szukają, nie znajdą...
Wszedł do kawiarni, zażądał papieru, usiadł i napisał.
„Baczność, kochany przyjacielu!...
„Lont tleć zaczyna...
„Mądrej głowie, dość na słowie.”
Włożył kartkę w kopertę, zaadresował „Karol Laurent na bulwarze Clichy,“ i wysłał przez posłańca, z rozkazem, aby doręczył jak najprędzej.
W godzinę potem, był w Bas-Meudon.
Walentyna pomimo brutalnej sceny przy spotkaniu ostatniem, przyjęła nędznika z radością prawie...
— To ty, mój przyjacielu! — zawołała. — Nie śmiałam już spodziewać się doprawdy...
— Czy to wymówka?... — powiedział kasyer z ironią.
— Wymówka? — odparła Walentyna. — Wiesz dobrze, że ci nigdy żadnych nie czynię wymówek...
— Może znajdujesz, że za krótko byłem nieobecnym...
— Nie mów tego, Hermanie!... Jak jesteś przy mnie, zawsze cieszy mnie to bardzo... Przecie to mój nawet obowiązek...
Vogel wzruszył ramionami.
— Twój obowiązek?... — powtórzył — Zawsze wielkie słowa do małych rzeczy!... Wiecznie czułości na ustach!... Nie oszukasz mnie, nie bój się... Wiem, że w głębi duszy mnie nienawidzisz...
— Dla czego?... — zapytała Walentyna boleśnie.
— Boś jest córką Ewy, a zatem jesteś fałszywą, kłamliwą i podstępną!...
— Czy na prawdę tak o mnie sądzisz, Hermanie?
— Tak, moja pani, na prawdę.
— Więc mną pogardzasz?
— Jak wszystkiemi kobietami... ani mniej, ani więcej... Nie jesteś więcej od innych wartą... A wreszcie masz prawo do nienawiści dla mnie...
— Ja Hermanie! na miłość Bozką! — zawołała Walentyna. — Co ty mówisz?
— Obiecywałem ci bogactwa i słowa nie dotrzymałem!
— Cóż mnie bogactwa obchodzą? Ani ich pragnę, ani potrzebuję... jam do mierności przywykła... Zresztą, czegóż nam brakuje?
— Czego nam brakuje? — tak, rzeczywiście, nic a nic nam nie brakuje...
— Gdybyś zechciał być napowrót takim, jakim w początkach byłeś — rzekła Walentyna — zaręczam ci, że życie byłoby mi rajem... Czułabym się szczęśliwą zupełnie...
Przysunęła się do męża, chwyciła za rękę, którą prusak gwałtem wydzierał i mówiła dalej:
— Hermanie, proszę cię, błagam cię, nie pomiataj mną, nie obrzucaj mnie słowami pełnemi pogardy, bo mi one serce ranią... Zostaw mi choć trochę uczucia, choć trochę szacunku... bądź dobrym dla mnie...
I z wdziękiem tkliwym a wstydliwym, oparła czoło i ukrywszy twarzyczkę na piersiach kasyera i dodała:
— Jeżeli nie możesz zrobić tego dla żony... zrób to dla matki!... Hermanie, uczyń to dla dziecka twojego!...
Vogel zatrząsł się cały.
— Coś ty powiedziała? — krzyknął. — Dla mego dziecka?...
— Tak, Hermanie drogi... — szepnęła Walentyna. — Jeden więcej węzeł nas łączy... Matką zostanę...
Przez chwilę zdawało się, że kasyer w posąg się zamienił.
Młoda kobieta, ździwiona, podniosła głowę i patrzyła w męża niespokojnie.
Ponura twarz Hermana zajaśniała nagle dziwnem jakiemś światłem i przybrała wyraz tej ironii piekielnej, jaką malarze nadają twarzy Mefistofelesa.
Wspólnik Karola Laurent odepchnął żonę od siebie i wybuchnął śmiechem nerwowym, urywanym, przerażającym prawie; śmiech ten zabarwił policzki jego blade i pofałdowane czoło.
— Co ci się stało, mój przyjacielu? — zapytała Walentyna wylękniona. Dla czego śmiejesz się w ten sposób? To nie jest, śmiech radości przecie!... Miałam zadzieję, że się ucieszysz z tej wielkiej nowiny...
— Spodziewałaś się, że ojcostwe mnie rozraduje, wszak prawda? — odparł Herman, którego złowroga wesołość miała coś konwulsyjnego w sobie. — Zdaje się, że zdradzam zupełnie wyraźnie szczęście moje! Oceniam chwilę, jaką wybrałaś, ażeby mi dać dziedzica; dziecko, którego mi zwiastujesz, przyjdzie na świat pod bardzo szczęśliwą gwiazdą!
— Hermanie, mogłabym mniemać, że drwisz z najświętszych uczuć.
— Cóż znowu?... Jestem poważnym. Uczucie ojcostwa mam bardzo w sobie rozwinięte, zaręczam ci, że za wszystkie skarby świata nie oddałbył słodkich uczuć, jakie sobie obiecuję przy kolebce ostatniego z Voglów.
Nowy napad śmiechu opanował kasyera; oczy mu krwią nabiegły i zaledwie mógł oddychać.
Walentyna myślała, że mąż zmysły postradał.
Naraz Herman przestał się śmiać.
— Potrzebuję samotności — rzekł — aby się ze szczęściem mojem oswoić. Odchodzę zatem, moja droga. Zrobisz mi wielką przyjemność, gdy mnie samego pozostawisz.
Wyszedł pośpiesznie i zamknął się w swoim pokoju.
Biedna kobieta, gdy pozostała samą, ukryła twarz w dłoni, a łzy rzęsiste popłynęły z jej ocząt zbolałych.
— Boże wielki! — szepnęła — ulituj się nademną! Co pocznę, nieszczęśliwa? Herman nie kocha mnie i dziecka swego kochać nie będzie.
∗
∗ ∗ |
Dziewiąta wybiła na wieży kościoła w Bas-Meudon.
Kasyer, jak nam wiadomo, zamierzał wrócić do Paryża w nocy, a o świtaniu wsiąść na pierwszy pociąg kolei północnej, idącej do Brukselli.
Ułożywszy w małą walizkę trochę rzeczy i bielizny, rzucił się w ubraniu na łóżko, aby przespać się kilka godzin, ale powieki skleić się nie chciały.
Noc była ciemna.
Gdzieniegdzie tylko migała gwiazdka jakaś na czarnem tle nieba.
Zupełna cisza panowała w około domu.
Żaden szmer nawet z nad brzegów Sekwany nie doszedł.
Herman zliczył uderzenia zegara i rzekł:
— Wyjdę ztąd o trzeciej rano... sześć godzin jeszcze oczekiwania i bezsenności. O, jakże to długo nieskończenie!...
Naraz zerwał się i usiadł na łóżku ze strasznym niepokojem w sercu.
Dźwięczał dzwonek u bramy.
— Kto to może być? — zawołał w duchu kasyer. — Kto mógł mieć odwagę przyjść tu pustem wybrzeżem, wśród nocy?
Wyskoczył z łóżka, pobiegł do okna i otworzył je ostrożnie.
Ogród zalegały ciemności.
Nic widać było nawet ławeczek przed domem stojących.
Dzwonek odezwał się znowu; tym razem gwałtowniej.
Czuć było, że niecierpliwa ręka nim szarpała.
— Czyżby policya? — myślał Herman, dzwoniąc zębami. — Przychodzą już, aby mnie aresztować?
Ale zaraz sam sobie odpowiadał:
— Niepodobieństwo! Jeżeli Jakób Lefevre mnie podejrzywa, toż niema dowodów w ręku. Ażeby zanieść skargę, stwierdzić fałszerstwo i otrzymać rozkaz aresztowania, potrzeba przecie czasu. Nikt się nie domyśla, że jestem w Bas-Meudon.
Po krótkiej przerwie, zadzwoniono po raz trzeci, z taką energią, że o mało dzwonek nie pękł.
Herman powtarzał:
— Kto to być może?... Kto to?... Trzeba zobaczyć!..,
Wziął rewolwer ze stołu i zejść postanowił, ale przed wykonaniem tego zamiaru, powrócił jeszcze do okna.
Usłyszał otwierające się drzwi mieszkania ogrodnika; zobaczył pod drzewami małe światełko, zapewne od latarni, i posłyszał jakby sprzeczkę jakąś.
Za chwilę wszystko ucichło, a małe światełko zaczęło zbliżać się ku domowi.
Herman rozpoznał niezadługo postać ogrodnika w bieliźnie, z bosemi nogami w sabotach i w olbrzymiej szlafmycy na głowie.
Kasyer zszedł na dół, z rewolwerem w ręku i otworzył drzwi, jak raz w chwili, gdy Lambert stał już za niemi.
— Co tam takiego? — zapytał głosem drżącym.
— Czy pan słyszał dzwonek? — odrzekł ogrodnik.
— Słyszałem, dzwoniono trzy razy z rzędu.
— Ja tylko dwa razy słyszałem. Spałem widocznie mocno. Podniosłem się, chce zobaczyć, co to za zbój zakłóca spokój porządnym ludziom.
— No i co zobaczyłeś?
— Jakiegoś eleganta z Paryża. Przyjechał powozem, który zostawił o sto kroków.
— Czegóż chce ten elegant?
— Z panem się rozmówić.
— Zna mnie?
— Z imienia i nazwiska. Pyta się o pana Hermana Vogla.
— Cóżeś mu odpowiedział?
— Że to nie pora na wizyty, że pan śpi, a ja nie myślę pana budzić. Że pan żywej duszy w biały dzień nie przyjmuje, więc w nocy tem bardziej nie zechce nikogo wpuszczać do domu.;
— Odjechał zatem? z
— Licha tam odjechał! Odpowiedział, że ma bardzo pilny interes. Że musi z panem się widzieć, choćby mu przyszło przez nur przeleźć i okna powybijać. I potem wrzasnął na mnie, żebym szedł natychmiast obudzić pana, bo jak pan się dowie, zkąd przybywa, to go puści zaraz do siebie.
— Więc powiedział, zkąd przybywa?
— Powiedział, proszę pana.
— Zkądże?
— Z bulwaru Clichy.
— Karol Laurent! — pomyślał kasyer, a głośno dodał: — Dobrze, Lambercie, wpuść co prędzej tego pana, a bramę zamknij za nim na wszystkie zamki.
— Tak zrobię, proszę pana.
Ździwiony niezmiernie przybyciem Karola Laurent, Herman Vogel schował rewolwer do kieszeni, zawrócił do salonu o ciemnem obiciu, i zaraz lampę zapalił.
Zaledwie to uczynił, ukazał się pseudo-Lorbac.
Vogel zrazu nie poznał kamrata.
Gęsta, czarna broda zakrywała w trzech czwartych twarz fałszerza, który, jak wiemy, nosił tylko faworyty i wąsy podkręcone do góry.
Nowoprzybyły szybkim giestem nakazał milczenie Hermanowi.
Zamknął drzwi, któremi wszedł, i dwa razy klucz w zamku obrócił.
— To ja — powiedział — ja, Karol Laurent.
Jednocześnie odjął zarost fałszywy i ukazał twarz zwiędłą, znacznie bledszą, niż zazwyczaj.
— Zdaje mi się — dodał z uśmiechem nieokreślonym — zdaje mi się, drogi przyjacielu, że coś strasznie chłodno mnie przyjmujesz. Podajże mi, u dyabła, rękę.
— Nie myślałem, że cię zobaczę — odparł Vogel, wyciągając drżącą dłoń do wspólnika.
— O tej godzinie, naturalnie — dokończył ostatni. — Pojmuje to doskonale.
— Sądziłem przedewszystkiem, że nie wiesz, gdzie się znajduję.
— Bardzoś dbał o to, kochanku, ale ze mną, jak widzisz, sprawa niełatwa. W godzinę po ślubie twoim wiedziałem, że tu zamieszkacie, a w parę dni potem zwiedziłem całą okolicę szczegółowo, na wypadek, iż może przyjść chwila, w której będę potrzebował zobaczyć cię bez straty czasu. I miałem racyę, braciszku...
— Odebrałeś moję kartkę? — zapytał kasyer.
— Odebrałem i jestem. Uprzedzając mnie o niebezpieczeństwie, postąpiłeś, jak przyjaciel prawdziwy. Kto inny myślałby tylko o sobie. Ty o mnie nie zapomniałeś! Pięknie to z twojej strony! Przekonasz się też niebawem, że wdzięcznym być potrafię.
Vogel zaledwie był w stanie ukryć wyraz pogardy.
Co go obchodziła wdzięczność Karola Laurent, tego narzędzia biernego, niepotrzebnego mu obecnie już na nic.
— Co się stało? — zaczął Karol. — Kto na alarm zadzwonił?
— Bankierzy z prowincji, których popodpisywałeś na wekslach na grube sumy... Pryncypał wzywa mnie, abym przybył dla wyjaśnienia tej rzeczy... Długo poczeka, zanim mnie zobaczy...
— A więc stało się!... Czas pomyśleć o czem innem... Co myślisz zrobić ze sobą?...
— Dam nura... i to bezzwłocznie... A ty?
— To samo... Ale żeby mieć możność żyć odpowiednio do stanowiska, potrzeba posiadać coś przecie... Jak ty stoisz?...
— O! jeżeli sądzisz, że u mnie co zyskasz, toś się źle wybrał, przyjacielu — podchwycił Herman żywo. — Wypadki zastały mnie najzupełniej nieprzygotowanym... Zaledwie będę miał czem podróż opłacić... Pragnąłbym rozpocząć jaki interes za granicą, lecz niestety, nie mam pieniędzy...
— Byłem tego pewnym — odrzekł Karol Laurent — i właśnie forszusz ci przynoszę...
— Co? — zawołał Vogel osłupiały.
— Forszusz ci przynoszę... Czy cię to dziwi?...
— Ogromnie... Zawsześ był odemnie przebieglejszym... Gdzież pieniądze, o jakich mówisz?...
— Zaraz, najpierw muszę wiedzieć, czy jesteś człowiekiem decydującym się na wszystko?
— Dowiodłem ci tego już nieraz...
— Nie chodzi mi o odwagę tuzinkową, o zręczne wsunięcie pomiędzy rachunki rzetelne kilkunastu przekazów podrobionych... chodzi mi o zimną krew i energię, chodzi mi o zucha, który gotówby się był poświęcić i który nie cofnąłby się przed najzuchwalszem nawet przedsięwzięciem.
— Co rozumiesz przez takie przedsięwzięcie? — wybełkotał Vogel.
— Rozumiem to, co rozumieć potrzeba. Wyrażenie jest elastyczne, ale go bierz w znaczeniu najszerszem.
— Więc i morderstwo nawet — wyjąkał kasyer z mimowolnem drżeniem.
— Przypuszczam, że do tego nie przyjdzie... ale...
— Zgoda — rzekł Herman — postaram się godnie odpowiedzieć twemu zaufaniu. Potrzebuję pieniędzy... potrzebuję ich za jaką bądź cenę. Powiedz mi, co zrobić potrzeba?
— I łatwo nam pójdzie i uwiniemy się bardzo prędko. Czy pamiętasz ów wieczór przy ulicy Boulogne, kiedyś Maurycemu Villars Adę Bijou przedstawił?
— Pamiętam, pamiętam doskonale — potaknął Vogel, wzdychając.
— Mówiąc otóż między nami — ciągnął pseudo-Larbac — śmierć starego lowelasa, do której się przyczyniłeś, nie przyniosła ci bodaj korzyści spodziewanych. Ale mniejsza — to nie do mnie należy. Nie zapomniałeś także zapewne, że w wieczór ów, tak obfitujący w wypadki, pewien pomerańczyk, znajomy mój, zapłonął do panny Bijou, bo cię to nawet zaniepokoiło, bo bałeś się, aby Ada, współpracowniczka twoja, nie przeszkadzała sobie w działaniu na korzyść twoję?
Vogel skinął głową potwierdzająco.
— Od tego otóż wieczoru — prawił dalej Karol Laurent — kaprys pomerańczyka przeobraził się w namiętność gwałtowną.
— Jest tak bogatym, że się niepotrzebuje obawiać odmowy — przerwał Vogel. — Przypuszczam, że już jest kochankiem Ady...
— Gdyby nie ja, byłby już nim z pewnością. Ale mam mały planik i prowadzę po mistrzowsku intrygę... Graf Angelis dwa razy tylko widział Adę, raz w lasku Bulońskim, drugi raz w loży teatru Rozmaitości... Nie mógł się zbliżyć do niej... nie miał sposobności zamienienia z nią choćby jednego słowa, bo ja tam byłem i kierowałem nim jak maryonetką...
— Jakim sposobem?
— Wytłómaczyłem głuptasowi, że Ada ma starego protektora, kolosalnie bogatego i zazdrosnego jak Otello... Przedstawiłem mu, że postąpiłby nieuczciwie, gdyby uwielbianą przez się kobietę naraził na utratę świetnej pozycyi w teraźniejszości, a milionowego zapisu w przyszłości... Kazałem mu przysiądz, że bez mej porady nie przedsięweźmie nic, co mogłoby skompromitować Adę. Obiecałem mu wreszcie, że jeżeli mi zawierzy, uczynię go w krótkim czasie szczęśliwym, gdyż posiadam u panny Bijou zaufanie nieograniczone... No jakże... dobrzem się spisał?... gadajże przecie!...
— Admiruję cię — odparł Vogel — ale cię nic a nic nie rozumiem...
— Jeszcze odrobinkę cierpliwości kochanku, a zaraz zrozumiesz... „Nie możesz mówić z nią“, powiedziałem pomerańczykowi, „ale możesz napisać do niej, będę najchętniej gońcem twoich apostrof miłosnych“... W dwie godziny potem, przyniósł mi ramotę, jak dzień o głodzie długą, a jak noc bezsenna nudną... Nazajutrz wręczyłem mu za to bilecik Ady, czuły i zachęcający... Zrozumiałeś?...
— Zrozumiałem; Ada Bijou odpisała...
— Żeby tak było, jak mówisz, musiałaby była odebrać list Angelisa...
— Czyż go nie odebrała?
— Ma się rozumieć, że nie...
— Więc jakże to było?
— Pan hrabia ze mną korespondował...
Umiem pisać przerozmaitemi charakterami, a moje damskie pismo, jak wiesz, pomogło ci wybornie w interesie z panem de Rochegude... Pomijam atoli szczegóły i wracam do najważniejszej i najciekawszej strony mojego planu...
Po odebraniu twojej kartki a w niej wiadomości, że mina wybuchnie lada chwila, zrozumiałem naturalnie, iż potrzeba jest przyśpieszyć rozwiązanie romansu i powiedziałem pomerańczykowi, jako Ada Bijou wzruszona jego gwałtowną miłością, niema siły dłużej mu się opierać, że jutro o dziewiątej wieczorem wymknie się swojemu zazdrośnikowi i oczekiwać będzie pana Angelisa w domku wiejskim, do którego sam go zawiozę...
— A ten domek wiejski?... zapytał Vogel, dech tracąc prawie.
— To twój, ten oto właśnie — odparł Karol Laurent.
— Przywieziesz tutaj Angelisa?
— Naturalnie.
— Czy sądzisz, że da się to zrobić bez ściągnięcia podejrzenia żadnego?
— Przyjedzie pełen nadziei... A skoro tylko przestąpi próg salonu w którym się znajdujemy, zamiast w objęcia pięknej Bijou, wpadnie w łapy dwóch zuchów, co obiorą jegomści z tego, czego ma za dużo, a nawet i z tego, coby mu się przydało jeszcze...
— Czyż będzie miał ze sobą kapitały swoje?
— Znam na wylot zwyczaje kochanego przyjaciela pomerańczyka i zaręczam za to... Trwa ciągle, jak wiesz, w zamiarze podróżowania... Cały majątek posiada w gotówce... czyli tak jak w gotówce, bo w biletach bankowych i przekazach na okaziciela, na banki państw przeróżnych... Nie ufa zamkom mieszkania i nosi zawsze wszystko przy sobie, w bocznej kieszeni, umyślnie na ten cel zbudowanej, do której, jak sądzi, nikt się nigdy dobrać nie potrafi... Przekonamy go, że się grubo mylił...
— A gdyby opór stawiał? — mruknął mąż Walentyny.
Pseudo-Lorbac wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Nie stawia oporu ten, kto czuje na skroniach lufy rewolwerów...
Chwilowa cisza zapanowała po ostatnich słowach Karola Laurent.
Herman zdawał się bardzo jakoś roztargnionym.
— W podziw mnie wprowadzasz, drogi przyjacielu!... — odezwał się fałszerz. — Nie znajduję w tobie tego zapału, jakiego się spodziewałem napewno... Masz coś na wątróbce, to wyraźnie bije w oczy... Cóż to takiego?... Czy masz co do zarzucenia mojemu planowi?... Mów otwarcie, słucham...
— Oddaję zupełną sprawiedliwość dobrym chęciom twoim — odparł Vogel — ale przewiduję trudności bardzo poważne...
— Jakież?... Dawajże zarzuty twoje...
— Przypuszczam, że, hrabiemu Angelis więcej chodzi o życie, niż o pieniądze i że z tego powodu nie będzie chciał stawiać próżnego oporu, ależ przekazy, jakie mu zabierzemy, nie będą miały w naszych rękach żadnego zgoła znaczenia...
— Dla czego?...
— Nie znajdę dość w sobie na to odwagi, aby zgłaszać się do banków zagranicznych z dokumentami zaopatrzonemi w sfałszowane przez ciebie podpisy... Obawiałbym się, aby mnie nie zaaresztowano na miejscu...
— Podpisy nie będą sfałszowane...
— Jakto?...
— Zmusimy pomerańczyka, aby porobił stosowne cesye własnoręcznie, a jak tylko staniemy w Brukseli zdyskontujemy wszystko, choćby z pewną stratą nawet... Mam tam jednego żyda wolnego od wszelkich przesądów i pewny jestem, że chętnie załatwi on nam ten interesik.. Jakie masz więcej zarzuty?...
— Przypuszczam, że okradziony przez nas hrabia, uda się natychmiast do policyi i wskaże rabusiów... Wiesz równie dobrze jak ja, że telegrafy prędzej idą, niż najpośpieszniejsze pociągi...
— Hrabia żadnej skargi nie wniesie...
— Masz sposób na to jaki?...
— Mam...
— Zobaczmyż go tedy...
— Przypuszczam, że istnieje piwnica jakaś w tym domu...
— Nawet dwie, zaopatrzone w grube drzwi dębowe...
— Wybornie!... Jak tylko oporządzimy pana Angelisa, zakneblujemy mu gębę fularem, tak jednakże, aby mógł oddychać, zwiążemy mu ręce z tyłu mocnym powrozem, zapakujemy do tej drugiej piwnicy, usadzimy w miękkim fotelu i wyniesiemy się spokojnie, pozamykawszy drzwi naturalnie i schowawszy klucze w jakie miejsca upatrzone...
— Umrze nieszczęśliwy z głodu!... — zauważył Vogel.
— Nie umiera się z głodu ani we dwadzieścia cztery, ani nawet w czterdzieści ośm godzin... Skoro tylko wydostaniemy się za granicę, zatelegrafujesz zaraz do tego zacnego chłopaka, który nie chciał mnie wpuścić do ciebie: „Klucze od piwnic są tam a tam. Otwórz drzwi nie tracąc ani chwili.“ Efekt będzie znakomity, hrabia uradowany, że wydostał się na świat Boży, zapomni o całym smutnym wypadku... No, czyś już teraz przekonany?...
— Prawie...
— Wyczerpałeś już wszystkie zarzuty?...
— Na coby się nowe przydały?.. Masz gotową na wszystko odpowiedź...
— Zatem postanowione?...
— Dobrze!... Jutro wieczorem...
— Zauważ tylko — powiedział Karol Laurent — że wszystko zdaje się nam pomagać... I powóz, którym przyjedziemy z Angelisem, i który zostanie o dwieście kroków od willi... i podobieństwo twoje z pomerańczykiem... Stangret weźmie cię za niego, to nieulega wątpliwości... Powrócimy do Paryża... a zanim wsiądziemy na kolej, ostrzyżesz włosy i ogolisz brodę, co cię odmieni zupełnie... Masz pasport dla ciebie, według wszelkich form poświadczony i jak gdyby specyalnie dla ciebie przygotowany... Ale, ale, mój drogi, a co zrobimy z twoją żoną?...
— Nie kłopocz się o nią wcale... — odpowiedział kasyer.
— Masz rację... lecz cóż chcesz... pani Vogel bardzo mnie interesuje!... Tak ładniutka!...
Herman zatrząsł się ze złości.
— Wiem, wiem, że nie lubisz, ażeby zajmowano się panią Walentyną — zawołał pseudo Lorbac. — Trzeba jednak pomyśleć o niej, chcąc, aby się nam plan nasz udał... Uczyń, aby nam nie przeszkodziła... Gdyby ukazała się nie w porę, mogłaby... i z pewnością popsułaby wszystko...
— Bądź spokojny... Powiem jej, że oczekuję interesantów i każę siedzieć w swoim pokoju... Ani się ruszy z miejsca, ani się zapyta, na kogo czekam mianowicie...
— Posłuszeństwo bezwzględne, brawo!... Musicie mieć służącą przecie?...
— Będzie spała, a przytem sam własnoręcznie zamknę ją na dwa spusty...
— Co zrobisz z ogrodnikiem?...
— Wyprawię go gdziekolwiek na tę noc jednę...
— Nie chciałbym dzwonić do bramy...
— Naturalnie, że nie będziesz dzwonił... będę czekał na was ukryty za drzewem... Otworzę wam po cichutku i zamknę za wami po cichutka, a jak próg przestąpicie, przyłączę się do was, z rewolwerem nabitym w kieszeni...
— Doskonale!... Trzeba, aby salon był tak samo, jak dziś oświetlony...
— Bądź spokojny...
— Przygotuj papier, pióro, atrament...
— Wszystko to przygotuję... a także fular i mocny postronek... O niczem nie zapomnę...
— Na wypadek, gdyby hrabia chciał uciekać?...
— Będzie nas dwóch... nie ucieknie...
— Gdzie te drzwi prowadzą?...
— Na schody pierwszego piętra...
— A te drugie?...
— Do gabinetu, zmienionego w skład rupieci...
— Wyjście?...
— Okno na ogród... Chcąc się tamtędy wydostać potrzebaby znać miejscowość...
— Obejrzyjmy...
Karol Laurent wziął lampę, wszedł do gabinetu zawalonego staremi meblami i powrócił uspokojony.
— Doskonale... — powiedział. — Wracam teraz do Paryża, lecz najpierw muszę się przystroić...
Stanął przed lustrem, przypiął sobie brodę fałszywą i zaraz zmienił się nie do poznania.
— Po co się przebierasz?... — zapytał Vogel. — Jak na teraz, nie potrzebujesz się obawiać niczego... Mina wybuchnie, ale po ucieczce naszej...
— Liczę na to, ale „Przezorność, jest matką bezpieczeństwa.“ Do jutra, do wieczora, drogi przyjacielu... Stawimy się z hrabią o dziewiątej...
— Odprowadzę cię do bramy...
Dwaj kamraci przeszli ogród w milczeniu, uścisnęli się za ręce, poczem Karol Laurent udał się w stronę powozu, którego latarnie błyszczały po nad brzegiem rzeki.
Herman wrócił do domu, pozamykał drzwi, pogasił światła i udał się na pierwsze piętro.
Po nad schodami stała Walentyna, w białym peniuarze, z twarzą zmienioną, z włosami w nieładzie.
— Co ty tu robisz? u wszystkich dyabłów?... — zapytał mąż ze złością.
— Czekam na ciebie, mój przyjacielu — odpowiedziała młoda kobieta.
— Czego chcesz odemnie znowu?
— Byłam niespokojną...
— Z jakiego powodu?
— Słyszałam dzwonienie u bramy... Słyszałam, jakeś wyszedł i powrócił z kimś obcym... Bałam się, czy ten gość nocny nie przyniósł ci jakiej złej wieści... Przeczucie ponure, mimowolne a niewytłomaczone, nie dało mi spokoju... bałam się...
Kasyer wzruszył ramionami.
— Dzieciństwo!... — odpowiedział — Widzę, że muszę ci ze wszystkiego zdawać rachunek; otóż skoro chcesz wiedzieć, powiem ci, że chodziło o pilną robotę, jaką wkłada znów na mnie pryncypał... Robota ta zatrzyma mnie w domu cały dzień jutrzejszy, a wieczorem, o tej samej co dziś godzinie, przybędą do mnie interesanci, z któremi traktować mam w kwestyach wielkiej doniosłości... Jeżeli w zdaniach różnić się będziemy, dyskusya przeciągnie się długo, a może przybrać nawet gwałtowną formę.. Niema więc w tem wszystkiem nic takiego, coby cię niepokoić mogło... Dobranoc.. Idź już spać... Ja to same uczynię, bo wstać muszę bardzo rano.
Vogel nie spojrzał nawet na Walentynę, oddalił się do swego pokoju i drzwi na klucz zamknął za sobą.
Dzień. następny wydał się Hermanowi. długim nieskończenie.
Głuchy niepokój, zwiększający się co godzina, a nawet co minuta: prawie, nie opuszczał go ani na chwilę.
Nie ukrywał wcale przed sobą, że przeciągana nieobecność w biurze bankowem, że milczenie wobec listów Jakóba Lefevre, nalegających a przyjaznych, musiały obudzić podejrzenia bankiera.
Chwilami zdawało mu się, że źle zrobił, iż odstępując od pierwotnego zamiaru, przedłużył pobyt w Bas-Meudon o całą dobę...
Gdyby był usłuchał natchnienia, byłby już w tej chwili daleko... prawie bez funduszów, co prawda ale pewny przynajmniej, że go policya nie śledzi:
Czy Karol Laurent dotrzyma słowa?
Czy wytrawny łotr nie zechce działać na własną rękę?
A może w ostatniej chwili, pomerańczyk, wiedziony instynktem zachowawczym, nie wpadnie w zastawioną pułapkę?...
Wszystko to można było przypuszczać...
Łatwo zrozumieć, że myśli podobne paliły krew Voglowi i przy przyprawiały go o gorączkę...
Około piątej nastąpiła reakcya.
Spokój zastąpił nadmierne wzburzenie.
Zbliżała się chwila działania.
Mąż Walentyny odzyskał zwykłą krew zimną...
Karol Laurent polecił oddalić ogrodnika i na to kładł nacisk większy.
Prusak udał się do niego.
— Przygotuj się, Lambert — rzekł — bo musisz w interesie moim wyjechać....
— Do Paryża, proszę pana?...
— Do Etempes...
— Do Etempes? — zawołał Lambert — to daleko, proszę pana?...
— Pięćdziesiąt sześć kilometrów wszystkiego... pojedziesz koleją Orleańską, weźmiesz bilet drugiej klasy, na pociąg, odchodzący o w pół do dziesiątej, staniesz o jedenastej na miejscu.
— Będę tam zatem nocować?
— Zjesz sobie dobrą przedewszystkiem kolacyę, a potem prześpisz się porządnie... Masz tu list i pięćdziesiąt franków na koszty podróży...
List oddasz podług adresu jutro o dziewiątej rano. Dostaniesz papiery, pamiętaj więc pilnować ich dobrze... Po śniadaniu w tej samej oberży, w której będziesz nocował, powrócisz którymkolwiek pociągiem... Chodzi mi tylko o to, abym dostać papiery przed piątą wieczorem, więcej niczego nie wymagam.
— Dobrze, proszę pana! — odpowiedział ogrodnik uszczęśliwiony, bo przejażdżka w takich warunkach, była dlań przyjemnością prawdziwą. — Ubiorę się i zaraz ruszam w drogę...
W dziesięć minut, nie był już w istocie w Bas-Meudon.
Vogel zjadł obiad w towarzystwie Walentyny i Klaruni.
Nie miał apetytu i zupełnie żadnej potrawy nie dotknął prawie, starał się atoli być przyjemnym i słodkim, co młodą kobietę w zachwyt wprowadzało; przypisywała tę zmianę wczorajszemu zwierzeniu swojemu.
— Źle go osądziłam — myślała. — Lepszym jest, niż się zdaje... powróci mi serce swoje...
Około ósmej, Herman odprowadził obydwie siostry na pierwsze piętro.
— Czy skończyłeś ową pilną robotę, o której wspominałeś? — zapytała Walentyna.
Kasyer odpowiedział potwierdzająco.
Walentyna dodała:
— Mówiłeś bodaj o jakichś prawnikach, którzy przyjadą tu dziś wieczorem... Czy to tak rzeczywiście, czy mi się tylko zdawało?...
— Tak jest rzeczywiście...
— Kiedy przybędą?
— Za godzinę może...
— Czy Marieta ma pozapalać światła w salonie?
— Nie... ja sam to zrobię.
Po krótkiem milczeniu rzekł:
— Uprzedzam cię, żem jest zupełnie innego zdania, niż ci, którzy tu przybędą. Uprzedzam cię, że może przyjść do gorącej sprzeczki pomiędzy nami... Gdy się cokolwiek unoszę, nie umiem miarkować głosu. Otóż, jeżeliby doszedł cię hałas jaki, nie przerażaj się tem, proszę, będzie to rozprawa, nie kłótnia...
— Nie przerażę się... dobranoc, mój przyjacielu, do widzenia się... do jutra...
— Do jutra!... — powtórzył kasyer.
Rozkazał Mariecie iść do swego pokoiku na poddaszu, zamknął ją na dwa spusty, zszedł na dół, przystanął podedrzwiami Walentyny i cicho bez szelestu dwa razy klucz w zamku obrócił.
Teraz był już spokojnym, teraz nikt mu nie przeszkodzi...
Pozamykał jeszcze okiennice w salonie i światła pozapalał.
Na stoliczku przygotował papier, pióro i kałamarz.
Zobaczył, czy rewolwer ma wszystkie pięć nabojów w sobie i spojrzał na zegarek.
Było trzy kwadranse na dziewiątą.
— Jeżeli uda się Karolowi — pomyślał będą tu za dziesięć minut...
Wyszedł, zostawiając drzwi za sobą nie zamknięte.
Jasna smuga oświecała piasek przed domem.
Idąc od bramy, potrzeba było tylko kierować się tem światłem, ażeby trafić do mieszkania.
Vogel minął ogród w całej długości, minął bramę, wysunął się na wybrzeże rzeki i z oczami, utkwionemi w drogę, prowadzącą do Bas-Meudon, stał i czekał.
Oczekiwanie niedługiem było.
Najprzód doleciał go turkot zbliżającego się szybko powozu, następnie zamigotały dwie latarnie z po za pierwszego domu przy drodze, wkrótce przysunęły się nieco i stanęły na miejscu o jakie dwieście metrów od posiadłości pana Rocha.
Vogel usłyszał zamykanie drzwi pojazdu, odgłos kroków męzkich na kamienistej drodze.
— Oni! — pomyślał — Karol Laurent dotrzymał słowa. Dobrze, że nie odjechałem.
Po tym krótkim monologu, powrócił do ogrodu i skrył się po za kupę cegieł, leżących pod drzewami.
Dwaj mężczyźni szli prędko, nic nie mówiąc do siebie.
Przybyli do muru ogrodzenia.
Pseudo-Lorbac przystanął.
— Jesteśmy na miejscu, kochany hrabio — rzekł półgłosem, kładąc rękę na klamce bramy, która się zaraz otworzyła. — Znam dobrze miejscowość. — Chodź, hrabio, za mną, będę ci przewodnikiem.
Niecny fałszerz i pomerańczyk weszli do ogrodu.
— Ciemno jak w piekle — odezwał się wspólnik Vogla — trafimy jednak z łatwością, idąc prosto przed siebie.
Herman zamknął kratę.
Żelazo zgrzytnęło, klucz się w zamku obrócił.
Angelis rzucił okiem po za siebie.
— Jest ktoś za nami widocznie! — powiedział.
— Tak... ogrodnik — odparł Laurent. — Bądź spokojny, hrabio, człowiek to duszą i ciałem nam oddany.
Pomerańczyk i Karol Laurent zapuścili się w ciemną aleję kasztanową.
Herman szedł tuż za nimi, stąpając jak kot, po cichutku.
Słyszał, jak Karol mówił do towarzysza:
— Droga jest ponurą nieco, kochany hrabio.
Angelis odpowiedział:
— Mniejsza o to, jaką jest droga, skoro wiem, że na końcu onej szczęście mnie oczekuje.
— Gdyby Bijou słyszała pana, miałaby prawo być dumną!
— Nie z miłości mojej, lecz ze swej nieporównanej urody dumną być winna.
— Szalenieś pan zakochany!
— Wy, francuzi, nie możecie znać się na tem, wy wszystkie kobiety kochacie! My, mieszkańcy północy, gdy oddamy serce jednej, to już na śmierć i na życie. Przed spotkaniem Ady, nie wiedziałem co to jest miłość prawdziwa. Uwielbiam ją! Niech żąda, czego chce odemnie, byle nie nazwiska mego. Po za niem otrzyma wszystko, co będzie chciała.
— Myślę, że to wystarczy — rzekł fałszerz, śmiejąc się głośno.
— Dalekoż jeszcze do mieszkania? — zapytał hrabia.
— Bardzo już niedaleko... Snop światła, który widzimy, z otwartych drzwi dochodzi.
— Czyś pan pewny, że Ada przyjechała?
— Jak pewnym jestem mojej przyjaźni dla pana...
— O! jakże mi serce bije gwałtownie...
— Za chwilę, będzie głośniej jeszcze biło.
Ostatnie to były słowa zamienione pomiędzy dwoma niby przyjaciółmi przed dojściem do progu domu...
— Idę naprzód, jako przewodnik... powiedział Karol Laurent, odchodząc do sieni i otwierając drzwi do salonu na rozcież.
Nagłe przejście z ciemności do światła olśniło na chwilę pomerańczyka, oswoił się jednak zaraz z jasnością i spojrzał do koła.
— Urządzenie nie wykwintne, wszak prawda? — powiedział fałszywy Lorbac z uśmiechem.
— Rzeczywiście, zwłaszcza, że świetna uroda Bijou potrzebuje ram olśniewających — oświadczył pomerańczyk.
— Ada rzadko tu przebywa... a w dodatku ma gusta nadzwyczaj skromne...
— Czy w tym pokoju raczy mnie przyjąć?
— Tak, na początek... Potem prawdopodobnie dalej pana poprowadzi...
— Czy mnie z nią sam na sam zostawisz?
— Ma się rozumieć...
— Nieporównanyś przyjaciel! — szepnął Angelis.
— Cieszę się z tej opinii — odparł Laurent i zwrócił się do drzwi, jak gdyby wyjść zamierzał, a właściwie dla tego, aby dać znać gestem Voglowi, czającemu się w cieniu przedsionka, iż nadeszła chwila działania.
Kasyer zrozumiał znak wspólnika.
Wszedł i zamknął drzwi za sobą.
Twarz jego śmiertelnie blada wyrażała niczem niezachwiane postanowienie.
Dość było nań spojrzeć, aby się przekonać, że gotów jest na wszystko, nawet na morderstwo.
— Panie hrabio — przemówił głosem stłumionym — mam honor powitać pana...
Na dźwięk tego głosu, Angelis zadrżał, odwrócił się szybko i spojrzał na Vogla ździwiony, lecz nie zaniepokojony bynajmniej.
Na myśl mu nie przyszło, żeby wpadł w zasadzkę okrutną.
— Co ja widzę? — zawołał po chwili — jeżeli się nie mylę, to pan baron de Précy...
Herman skłonił się i odpowiedział:
— Tak, to ja jestem...
— Zachwyca mnie obecność pańska tutaj, szanowny baronie — zawołał hrabia — pozwól mi jednak zapytać, jakim się tu trafem znalazłeś?
— To nie traf żaden... Moja obecność, jakkolwiek dziwi pana, jest zupełnie naturalną... bo jestem u siebie...
— U siebie? — powtórzył pomerańczyk osłupiały.
— Tak, panie hrabio, jestem we własnym moim domu.
Hrabia Angelis wsparł rękę na ramieniu pseudo-przyjaciela swego i rzekł, patrząc ma prosto w oczy:
— Pan mnie tu sprowadziłeś... do pana zatem należy wyjaśnienie tej zagadki...
— Zaraz to uczynię — odparł cynicznie Lorbac — i sądzę, że gdy hrabia dowiesz się szczegółów sytuacyi, ułatwisz nam załatwienie interesu przyjemnie i elegancko...
— Słucham zatem...
— U, to rzecz bardzo prosta!... jak powiada jakiś aktor w jednej z komedyj grywanych w Palais Royal — zaczął Karol Laurent, naśladując głos aktora. — Zapewniłem cię, kochany hrabio, że jedziesz do pięknej osóbki, w której się po uszy zadurzyłeś!... Było to kłamstwo niewinne...
Potrzebowałem tego dowcipnego pretekstu, aby cię namówić na przyjazd do tego domu... Sposobik mój nie był widocznie złym, skoro mamy honor mieć pana tutaj...
Angelis nic dotąd z tego wszystkiego nie zrozumiał.
— A więc — zaczął uniósłszy się trochę — a więc zażartowałeś pan sobie ze mnie, i jeszcze się tem przechwalasz?
— Cóż znowu? — odpowiedział Lorbac — gdzież jabym śmiał żartować z pana hrabiego... Nigdy w życiu! Źle pan sobie tłómaczy moje intencye... Nie pozwoliłbym sobie nigdy żadnych żartów niewczesnych...
— Po cóż zatem było to kłamstwo? Po co te preteksty? Dla czego sprowadziłeś mnie pan do tego domu?...
— A ba!... wytłómaczenie się z tego jest sprawą bardzo delikatnej natury, liczę jednakże wiele na pańskie pojednawcze usposobienie... Wystaw sobie, drogi hrabio, iż wpadłeś w moc dwóch dżentelmenów, prześladowanych przez los okrutnie... O! ten los, ten los paskudny!... Walczyliśmy z nim ze wszystkich sił naszych, walczyliśmy z odwagą i wytrwałością, godnemi największego powodzenia... a jednak zostaliśmy pokonani, i w taki haniebny sposób, iż musimy dziś zaraz uciekać z Paryża i nawet z Francyi, ażeby uniknąć następstw pewnych czynów naszych nierozważnych, opowiadanie których za dużoby nam czasu zajęło.
— Pocóż mi pan prawisz to wszystko? — przerwał Angelis. — Poufne sprawy pańskie, jako też pana barona de Précy, wcale mnie nie obchodzą...
Karol Laurent wzniósł oczy i ręce w górę, z gestem patetycznym:
— O! w jakim żeś pan błędzie zawołał. — Nasze sprawy muszą zainteresować pana, ponieważ pan jeden tylko jesteś w możności uchronić nas od brzydkich konsekwencyj i ponieważ na ciebie jednego tylko rachujemy w tym razie...
— Na mnie jednego? — powtórzył Angelis. Czy ja śnię?...
— Nie, nie... hrabio, to nie sen wcale, to rzeczywistość najzupełniejsza... Ale pozwól mi dokończyć:
Pieniądze, to główny czynnik wojny... Tak samo potrzebne na to, aby się naprzód posuwać, jak i na to, aby rejteradę wykonać w dobrym porządku...
Otóż, nie mamy wcale pieniędzy!... Czyż te sprawiedliwie?... Nie, po stokroć nie!... Niesprawiedliwość to krzycząca!... Rola pańska jest w tym wypadku całkiem jasną, a sądzę, że trudnoby było znaleźć piękniejszej!...
Zastąp hrabio szlachetną swoją hojnością ślepy traf rządzący światem, wynagródź nam niesprawiedliwość losu!...
Czy zrozumiałeś mnie pan teraz...
Pomerańczyk patrzył z kolei to na Hermana, to na jego wspólnika.
— Zdaje mi się, że pieniędzy chcecie? — mruknął.
— Doskonale się panu zdaje — odparł fałszerz bezwstydny.
— O ileż wam chodzi? czy o jaką setkę luidorów?
— Fe! za kogóż nas też bierzesz, panie hrabio? Cóżbyśmy robili ze stoma luidorami?... Potrzebujemy dużo... bardzo dużo...
— Kiedyż ja nie mam przy sobie dużo.
Karol Laurent dotknął końcem palca lewego boku Angelisa.
— Wybacz kochany hrabio — odpowiedział — masz ładną sumkę w biletach bankowych, w czekach i przekazach, tu w kieszeni bocznej, starannie zaszytej, ale łatwej do wyprucia... To, co kieszonka ta zawiera, jest nam potrzebnem nieodzownie i będziemy ci wdzięczni, gdy nam to oddasz do rozporządzenia.
— A gdybym odmówił?
— Nie odmówisz, kochany hrabio... Zanadtoś rozumny na to, ażeby odmawiać czegokolwiek swoim dobrym przyjaciołom, szczególniej, gdy ci dobrzy przyjaciele są silniejszymi od ciebie, panie hrabio...
— Tak... my jesteśmy złodzieje, a pan dostałeś się do jaskini zbójeckiej! — powtórzył Lorbac wesoło. — Doskonale powiedziane, kochany hrabio... Moglibyśmy obrazić się, ale że jesteś pomerańczykiem, nie możesz znać dobrze zwrotów języka francuzkiego... Będziemy pobłażliwi.. Radzę jednak hrabiemu szczerze, po przyjacielsku, ażebyś się nie ociągał z dowodem uczynności, o jaki prosimy... Wierz mi, pośpiech potrzebnym jest dla własnego twego dobra.
— To ma znaczyć — odrzekł Angelis, który pomimo oburzenia zachował zimną krew swoję — to ma znaczyć, że zamierzacie okraść mnie i sponiewierać jednocześnie!... Praktykujecie rzemiosło rozbójników z pozorami wielko światowców!... Żądacie pieniędzy albo życia, ale pokrywacie zbrodnie elegancyą... Rabujcież łotry, ale przynajmniej otwarcie!... Użyjcie siły, jeżeli ją posiadacie, bo ja sile tylko ulegnę!...
Karol skinął na Vogla i rzekł:
— Jeżeli o to chodzi, zaraz zastosujemy się do twego życzenia drogi hrabio.
Nędznicy wydobyli rewolwery i skierowali lufy na pomerańczyka.
— Czy w obec tej alternatywy zrobisz pan, o co prosimy? — zapytał fałszerz — czy też postawisz nas w smutnej konieczności roztrzaskania ci łba kulami?...
Angelis patrzył obojętnie na broń wymierzoną ku sobie.
Musimy przyznać, że miał sporą dozę odwagi, lecz potrzeba i to dodać, że nie brał na seryo pogróżek mniemanego Lorbaca, nie przypuszczał
możności zabójstwa.
Karol Laurent tupnął nogą i zawołał:
— No cóż, u wszystkich dyabłów!... decydujesz się, czy nie?...
— Czego więc chcecie? — zapytał pomerańczyk.
— Oddaj bilety bankowe, czeki i przekazy, jakie masz przy sobie, a ponieważ czeki i przekazy nie będą ważne bez twego podpisu, zatem siadaj tu przy tym stole, bierz pióro, maczaj je i pisz cesyę na rzecz naszę...
— A cóż dla mnie pozostanie?
— To nie nasza rzecz, kochany hrabio, zanadto jesteśmy delikatni, abyśmy się mieszać mieli w sprawy pańskie osobiste...
— Jeżeli uczynię zadość żądaniu, cóż wtedy ze mną zrobicie?...
— Mógłbym powiedzieć, że cię natychmiast wypuścimy na wolność... ale skłamałbym w takim razie... Bardzo bo łatwo mogłaby przyjść panu ochota zadenuncyowania nas, a my chcemy oszczędzić mu zachcianek niewczesnych... Zresztą nic a nic złego zrobić z hrabią nie zamierzamy... Zamkniemy cię w piwnicy, gdzie znajdziesz wygodny fotel, umyślnie tam dla ciebie zaniesiony... Nie będziesz miał czasu na nudy... Jutro około piątej po południu, wypuszczą cię i będziesz mógł, jeżeli ci tak serce podyktuje, pomówić o nas z panem prokuratorem cesarskim, albo zastępcą jego... Nas wcale to już obchodzić nie będzie... Będziemy całkiem bezpieczni!... Wiesz pan zatem wszystko, czego się masz trzymać... Nie potrzeba nam próżnych słów twoich, ale czynów... Decyduj się, ale prędko!... Przykroby nam było bardzo w danym razie, gdybyśmy własnoręcznie musieli przeprowadzić operacyę... Niech nam pan wierzy, panie hrabio...
— Śmielibyście dotknąć mnie zatem? — zawołał Angelis.
— O! z jakim gustem jeszcze!
— Nikczemni! — syknął pomerańczyk przez zęby. — Nikczemni! sądzę, że mam prawo do obrony osobistej, a zobaczymy, kto będzie śmiał się ostatni!...
Jednocześnie z szybkością błyskawicy, wyciągnął rewolwer z kieszeni i wystrzelił najprzód do Karola Laurent a potem do Hermana.
Pierwsza kula drasnęła lekko w ramię fałszerza, druga obcięła pukiel włosów Voglowi.
— A, zbrodniarzu!... — mruknął Laurent, w przystępie wściekłości. — Co to, jak psów wściekłych nas traktujesz? Przerachowałeś się, mój panie! Ognia, Hermanie!
Cztery wystrzały rozległy się jednocześnie.
Pomerańczyk ugodzony w głowę, nie wydał ani krzyku ani westchnienia.
Wypuścił broń z ręki, runął na wznak jak długi i skonał.
Jedna z kul mózg mu przeszyła.
Vogel cofnął się przerażony.
— Nie żyje! — jęknął głucho. — Nie żyje!... Zabiliśmy człowieka!...
— Co się czulisz, do stu katów! — krzyknął fałszerz. — Zdechł, a my żyjemy; ale nie jego to przecie zasługa, że żyjemy!... Mam ołów w ramieniu z jego łaski, a gdyby był zmierzył o parę milimetrów niżej, leżałbyś, ty kochanku, na jego miejscu... Nie czul się zatem, schowaj łzy krokodyle na potem.
— Co poczniemy? — zapytał Vogel.
— To samo, co bylibyśmy zrobili w każdym razie. Zgon hrabiego Angelisa w niczem projektów naszych nie zmienia... Wyprujemy kieszeń i wypaproszymy z niej skarby... Cesye ja wypiszę w jego zastępstwie... Nie będzie już przeciwko temu reklamował...
— Cóż z trupem zrobimy?
— Zaniesiemy go do piwnicy i na klucz zamkniemy... Nie znajdą go tak zaraz na poczekaniu,
— Czy widzisz? — jąkał Vogel — krew płynie, koło purpurowe rozszerza się na podłodze...
Laurent nie mógł powstrzymać zniecierpliwienia i wrzasnął:
— Czem ty się u dyabła zajmujesz, mój kochany?... Nie zrobisz jajecznicy, jeżeli jaj nie potłuczesz... Pomóż mi, zamiast lamentować. Weźno, jeżeliś łaskaw, oto pod pachy kochanego nieboszczyka.
Vogel spełnił żądanie.
Pseudo-Lorbac pochylił się z otwartym scyzorykiem w ręku, przerżnął okrycie, potem żakiet i zaczął szukać owej kieszeni, mającej skarby zawierać.
Nie znalazł jej nigdzie.
Dopiero w kieszeni wierzchniej dopatrzył sterczący portfel skórzany, oprawny w srebro, z cyframi Angelisa i koroną hrabiowską.
Chwycił go z pośpiechem gorączkowym.
Znalazł cztery bilety po tysiąc franków, pół tuzina fotografij kobiecych, lecz ani śladu cennych papierów, jakich się spodziewał.
— Co to, do kroćset dyabłów! — mruknął. — Czyżbyśmy tyle trudów dla mizernych czterech tysięcy franków ponieść mieli? A to byłby pech prawdziwy, boć głowy stawiliśmy na kartę... Czyżby Angelis nie zabrał ze sobą papierów wartościowych? Niepodobieństwo! A zresztą... kto wie?... Był pewny, że jedzie na schadzkę miłosną i zostawił może przekazy w mieszkaniu. Dobrze zatem, pójdziemy do mieszkania i znajdziemy je z pewnością...
Przetrząsnął wszystkie kieszenie.
Wyjął portmonetkę, klucz od lokalu i kółko stalowe z kluczykami.
— Podzielimy się... — rzekł Vogel.
— Jest w portmonetce dwadzieścia luidorów, dwa bilety bankowe i trochę monety drobnej, porachujemy się później... Zegarek biorę dla siebie, ładny jest i ma herby grawerowane, no ale o tem wszystkiem potem... teraz pomóż mi... wynieśmy trupa do piwnicy i zmykajmy...
Wzięli martwe ciało, jeden za nogi, drugi pod pachy i mieli wychodzić.
Zanim atoli ruszyli, puścili na ziemię smutny ciężar, spojrzawszy na siebie, skamienieli z przerażenia.
Ktoś zadzwonił u bramy.
Wyobraźmy sobie morderców niosących trupa jeszcze ciepłego i krwią broczącego, wyobraźmy sobie morderców zaskoczonych dźwiękiem dzwonka, rozlegającego się w ponurej ciszy nocnej.
W podobnym wypadku może osiwieć w jednej sekundzie nawet najodważniejszy.
Karol Laurent pochylił się do Hermana:
— Czy spodziewałeś się kogo? — wyszeptał.
— Nikogo a nikogo... — odpowiedział kasyer.
— Czy masz w okolicy kogo znajomego, który mógłby niespodzianie odwiedzić ciebie lub twoję żonę
— Nie... — powtórzył Vogel.
— Więc...
Fałszywy Lorbac nie skończył zdania.
Dzwonek przy bramie odezwał się po raz drugi.
Mordercy spłoszyli się okrutnie.
— Strach złym jest doradcą... — mruknął nagle Laurent. — Próżne są może obawy nasze... poczekaj, pójdę zobaczyć...
Pogasił wszystkie światła, oprócz jednej świecy stojącej na stoliku z przyborami do pisania.
Następnie otworzył cicho drzwi salonu i śmiało zapuścił się w aleję kasztanową.
O pięćdziesiąt mniej więcej kroków od bramy, stanął i zaczął nasłuchiwać.
Z wiatrem szmer głosów zmieszanych dolatywał.
Nędznik słyszał rozmowę, ale nie był w stanie nic z niej zrozumieć.
Na raz, odezwał się dzwonek po raz trzeci.
Skoro ostatni dźwięk umilkł w powietrzu, ukazały się niespodzianie dwie duże latarnie i oświeciły aleję.
Karol Laurent, nie przypuszczający nic podobnego, został naraz światłem oblany.
Skoczył co tchu w gęstwinę, lecz go spostrzeżono.
— Otworzyć, w imię prawa! — odezwał się głos donośny. — Przychodzimy z wyrokiem prawomocnym. Ślusarz jest z nami. Skoro dobrowolnie rozkazu nie wypełnicie, wejdziemy przemocą.
Fałszerz zawrócił i jak strzała pomknął do domu.
Wpadł we drzwi i zamknął je na klucz za sobą.
Herman na pół omdlały, upadł na krzesło.
Ujrzawszy kamrata, wlatującego jak bomba, zerwał się na nogi.
— Kto to? — zapytał.
— Policya.
— Zgubieniśmy! — jęknął nędznik.
— Przeciwnie... to zbawienie nasze! — odparł pseudo-Lorbac.
— Jakto?
— Natchnienie... myśl genialna...
— Mów prędzej!... — Wytłomacz się co rychlej.
Karol Laurent wskazał nieboszczyka, leżącego na wznak w krwi ciepłej jeszcze...
— Spojrzyj na tego trupa — rzekł fałszerz — twarz ma zeszpeconą i poszarpaną strzałami. Włosy i zarost tego, co twoje koloru. Kto się domyśli, ze to ciało jest śmiertelnemi szczątkami hrabiego Angelisa, a nie kasyera Vogla. — Czy masz swój portfel?
— Mam.
— Są w nim listy do ciebie adresowane?
— Są... ma się rozumieć...
— Dawaj... Dawaj również twój zegarek i obrączkę ślubną.
— Masz. Co z tem wszystkiem zrobić zamierzasz?
— Ocalę obydwóch nas od rusztowania.
Powiedziawszy to, Laurent ukląki, wsunął portfel do kieszeni trupa, zegarek włożył do jego kamizelki, obrączkę na palec, a po skończeniu tej wstrętnej operacyi, powiedział:
— Siadaj teraz przy stoliku, bierz pióro i pisz...
— Co takiego?
— To, co ci dyktować będę. —
I dyktował, a kasyer pisał co następuje:
„Za wszystko trzeba odpokutować! Sumienie wyrzuca mi niecne postępki moje, sprawiedliwość ludzka ścigać mnie ma obowiązek. Wybiła godzina moja. W chwili, gdy to piszę, policya wyłamuje drzwi mego domu i wyrok na mnie przynosi. Musiałem wybierać pomiędzy śmiercią a hańbą. Wybrałem śmierć zatem.“
— „Śmierć!“ — szepnął kasyer, powtarzając słowo ostatnie.
— Podpisz: „Herman Vogel“ i połóż datę.
— Skończyłem.
— Czas też bo do wszystkich dyabłów! Nadchodzą.
Słychać było otwieranie wytrychem drzwi wchodowych.
Karol Laurent chwycił za swój rewolwer, podniósł z ziemi rewolwer Angelisa, wystrzelił cztery razy, wydał okrzyk rozdzierający i przewrócił komodę.
Potem, nie wymówiwszy ani słowa, wpakował kapelusz pomerańczyka na głowę Vogla, chwycił go za rękę, wciągnął do gabinetu ze staremi sprzętami, otworzył okno i wyskoczył na dwór.
Obadwaj łotrzy znaleźli się w ogrodzie, bez zwrócenia uwagi agentów policyjnych.
Fałszerz przymknął okiennicę, ujął znów Vogla za rękę i obaj dzięki ciemnościom nieprzejrzystym, oddalili się od miejsca zbrodni spełnionej.
Skoro już byli dosyć daleko, Laurent szepnął do ucha kamratowi:
— Czy jest w parkanie jaka furtka, wychodząca na pole?
— Jest — odszeptał kasyer.
— W której stronie?
— W górze ogrodu, po za kląbami,
— Masz klucz od niej?
— Jest w zamku.
— To dobrze. Prowadź.
Furtka, wskazana przez Vogla, rzadko bywała otwieraną.
Zardzewiałe zawiasy stawiły opór niejaki, ale na chwilę tylko.
W pięć minut nędznicy znaleźli się obok wynajętego powozu, który przywiózł do Bas-Meudon Angelisa i mniemanego Lorbaca.
Powóz ten, jak wiemy, stał o dwieście metrów od posiadłości pana Rocha.
Stangret spał na koźle i nie słyszał ani strzałów, ani dzwonka u bramy.
Karol zbudził go trąceniem.
— A... jesteś, obywatelu — rzekł automedon. Wracamy zatem do Paryża?
— Tak, wracamy.
— Gdzie mam odwieźć panów?
— Na róg przedmieścia Montmartre i ulicy Geoffroy-Marie.
Około północy powóz stanął na miejscu wskazanem.
W epoce naszego opowiadania, przy ulicy Geoffroy-Marie, znajdował się zakład, używający złej bardzo opinii.
Długa, ciemna aleja prowadziła do sklepu winnego i jednocześnie jadłodajni, otwartej zwykle noc całą.
Przy końcu alei były schodki, prowadzące do gabinetów, umeblowanie których składało się z kulawego stolika i starej sofy.
Karol Laureat wprowadził Vogla do jednego z tych gabinetów, przyczem rozkazał podać znaną zakąskę i dwie butelki Bordeaux.
— Rozstroiły mnie te sceny — powiedział do Vogla — potrzebuję się wzmocnić koniecznie. Trzeba przytem jakiś czas tutaj przepędzić, nie udamy się bowiem na ulicę Basse-Rempart aż około drugiej nad ranem.
Po dwóch pierwszych butelkach wina Bordeaux, kazał Laurent podać dwie drugie, dla lepszego, jak mówił, rezonu — i dla pobudzenia siły moralnej swego kasyera.
Za nadto miał mocną głowę, aby się upił taką bagatelą, ale się przynajmniej oszołomił i mógł na chwilę zapomnieć o strasznym dramacie w Bas-Meudon.
Stał się wesołym, rozmownym i żartobliwym.
— Powiedz mi, kochany przyjacielu — rzekł, krając kawał szynki, świeżo podanej — powiedz mi, czy dasz już nareszcie pokój tajemniczości swojej, i czy teraz, gdy nie możesz się nic od nikogo spodziewać, z wyjątkiem od siebie samego, a może i odemnie trochę, zechcesz wytłomaczyć mi postępowanie swoje od pewnego czasu niezwykle dziwne?...
— Co chcesz wiedzieć! — mruknął Vogel głosem stłumionym.
— Chcę wiedzieć to, czego pomimo mojego sprytu, nie byłem jednak w stanie zrozumieć. Żeniąc się z panną bez posagu, musiałeś mieć przecie cel jakiś. Przyjaźń twoja z Maurycym Villars, podstawianie temu chodzącemu trupowi pięknej Ady Bijou, musiało także nie być bez celu. Bądź szczerym i otwartym choć raz w życiu! Powiedz, jakie miałeś plany i do jakich celów zmierzałeś?
— Gdzież się podziała pamięć twoja tak zawsze osławiana? — odrzekł kasyer, którego wino coraz bardziej ponurym czyniło. — Ten cel, co ci się dziś niedoścignionym niby wydaje, odgadłeś przecie dobrze zaraz w dniu ślubu mojego! Walentyna de Cernay, sierota, uważana powszechnie za biedną, niemającą żadnej rodziny, miała krewnego kolosalnie bogatego. Nic o tem nie wiedząc, miała dostać w krótkim czasie sukcesyę ogromną. Otóż dla tego Walentyna panią Vogel została.
Karol Laurent klasnął w ręce.
— Założę się, że wiem już resztę! — zawołał. Ten bogaty krewny, to wuj jej rodzony?
— Tak.
— Maurycy Villars?
— Tak.
— Pyszna kombinacya — zawołał Lorbac znowu. — Stawka olśniewająca i atutów garść cała! Jakim sposobem przegrałaś?
— Maurycy Villars testament pozostawił.
— O, do dyabła! Komuż przekazał majątek?
— Komu? — powtórzył Vogel ze wrastającą goryczą. — Tego to już z pewnością nie zgadniesz! Jedynym spadkobiercą sześciu milionów mnie ustanowił!.. Czy ty to słyszysz?. Czy ty to rozumiesz? Ja sam, we własnej mojej osobie, otrzymałem zapis Maurycego.
Laurent podskoczył na krześle i zapytał się w duchu, czy przyjaciel jego nie oszalał przypadkiem.
Spojrzał i zobaczył na jego twarzy wyraz zniechęcenia, oraz powstrzymywanej wściekłości.
— No... no — rzekł — nie żartujno ze mnie! Gdybyś odziedziczył sześć milionów, nie znajdowalibyśmy się tutaj, bo byłbyś przecie potrafił zapobiedz katastrofie bankowej!
— Prawdę szczerą powiedziałem — odparł kasyer — tylko nie wszystko jeszcze powiedziałem. Nie na rzecz Hermana Vogla zrobił Maurycy Villars testament... obdarował barona de Précy.
— Jakto? — wrzasnął fałszywy Lorbac — dostałeś zapis pod pseudonimem swoim?
— Niestety!...
Wybuchem śmiechu odpowiedział fałszerz na ten smutny wykrzyknik kamrata.
— Wybacz wesołość niewczesną — rzekł — lecz nie potrafiłem się powstrzymać! Współczuję położeniu twojemu, przyznaję, że jest nader bolesnem, lecz wybacz, jest tak zarazem śmiesznem!!! Nigdy żaden romansopisarz nie wymyślił efektu bardziej oryginalnego! Sześć milionów pod cudzem nazwiskiem — ani szeląga pod własnem! Otóż to rzetelne męki Tantala!... rzetelne... Ależ taki testament niema żadnego znaczenia!...
— Niestety! — taknął Vogel.
— A zatem — ciągnął Laurent — Maurycy Villars umarł prawnie bez testamentu. Naturalne jego sukcesorki wejdą w swoje prawa i zgarną miliony, a temi sukcesorkami są żona twoja i jej siostra.
Herman siny jak topielec, zerwał się jak za naciśnięciem sprężyny.
— Milionerki... krzyknął, — Walentyna milionerką!
— Tak, mój kochany. — Nie przyszło ci to do głowy, wszak prawda?
— Czas jeszcze... mogę jeszcze...
— Nie... już nic nie możesz — przerwał pseudo-Lorbac. — Nie masz już żadnej szansy, biedny Voglu! W tej chwili jesteś już umarłym... jesteś już nieboszczykiem stanowczo. Napisałeś to i podpisałeś własnoręcznie. Żona twoja jest wdową.
— Nie, po stokroć nie, jeżeli się ukażę, jeżeli dowiodę, że żyję,
Karol Laurent wzruszył pogardliwie ramionami.
— A co zrobisz, proszę cię, z Angelisem? — Policya, szukając cię, znalazła dziś wieczorem nieboszczyka w Bas-Meudon. Jeżeli nie ty jesteś tym nieboszczykiem, to jest nim koniecznie człowiek przez ciebie zamordowany? Sprobujże pokazać się i zaprzeczyć temu, że nie żyjesz! Walentyna, czy tak, czy owak, musi zamówić żałobę! Jeżeli nie samobójstwo, to rusztowanie wdową ją uczyni! Bądź szczęśliwym, kochany przyjacielu, żeś wyszedł cało i nie myśl już o zmartwychwstaniu.
Herman opuścił głowę w milczeniu.
Oczywistość miażdżyła go fatalnie.
Wszystko przeciw niemu się obracało.
Ex-hrabia Lorbac napełnił szklankę niby barona de Précy.
— Wypijno, kochanku — rzekł — bądź mężczyzną i porzuć myśli ponure! Zobaczysz, że nastaną jeszcze dnie jaśniejsze!
Herman wypróżnił szklankę, mrucząc niewyraźnie:
— Ten, który śpi tam snem wiecznym, ten, któregośmy zamordowali, daleko jest szczęśliwszym odemnie!
Około pół do drugiej nad ranem, Laurent zapłacił rachunek; zszedł po wązkich schodkach w ciemną aleję i znalazł się razem z towarzyszem na chodniku ulicy Geoffroy-Marie.
Drobny deszcz padał; na mieście żywego ducha nie było.
Udali się w kierunku przedmieścia Montmartre.
Spotkali wolnego fiakra, wzięli go na godziny i kazali jechać na ulicę Basse-Rampart, do domu, w którym pomerańczyk zajmował apartament w antresoli.
Dom ten (jak już wspominaliśmy); miał kilka oficyn poprzecznych i kilka obszernych dziedzińców.
W ostatnim mieszkał handlujący końmi i miał zakład wynajmu powozów.
Woźnice, służba stajenna i interesanci przeróżni, włóczyli się zawsze prawie przez noce całe.
W takich warunkach nadzór odźwiernego był prawie żaden i dla tego właśnie hrabia Angelis obrał tu sobie lokum.
Karol Laurent zadzwonił do bramy.
Znużony odźwierny pociągnął za sznurek, nie otwierając oczu, i nie troszcząc się wcale o to, komu otwiera.
— Chodź za mną — szepnął fałszerz Voglowi i skręcił na schody tuż obok loży odźwiernego.
Gaz się nie palił, ciemno było wszędzie.
Zaświecili sobie zapałką i otworzyli z łatwością drzwi kluczem, zabranym z kieszeni Angelisa.
Weszli obydwa do pierwszego pokoju.
Na stole stała świeca przygotowana.
Laurent zapalił ją i poprowadził Vogla do sypialni.
Ta ostatnia, gabinet toaletowy, salon i mała jadalnia składały apartament hrabiego.
Meble miały pozór zbytkowny, ale były w bardzo złym gatunku.
Ex Lorbac wskazał ręką szafę hebanową z dużem lustrem, umieszczonem naprzeciw łóżka.
— Tam chował wszystkie papiery — rzekł tam powinno być, czego szukamy. I będzie... Za pięć minut zostaniemy krezusami.
Pomiędzy kluczami, zabranemi z kieszeni hrabiego Angelisa, był także kluczyk od szafy lustrzanej.
Laurent zrobił z niego użytek natychmiast.
Na półkach leżały suknie męzkie, bielizna bardzo wykwintna z przodami haftowanymi, kilka klejnotów nie wielkiej wartości w pudełkach aksamitnych, flakony z perfumami i wreszcie duży portfel z czarnego safianu dobrze wypchany.
Pseudo-Lorbac zajął się najpierw naturalnie portfelem.
— Tu... tu... tu! — rzekł, tu z pewnością...
— Otworzył ręką drżącą.
Łatwo nam przyjdzie zrozumieć straszny zawód łotra, gdy się dowiemy, że zamiast upragnionych walorów, znalazł jedynie papiery rodzinne zamordowanego, dowody jego szlachectwa, drzewo genealogiczne, książeczkę czekową, i.. kilka wierszy na papierze firmowym, ręką pana Chatelet napisanych.
Te kilka wierszy obejmowały poświadczenie, jako notaryusz przyjął do swego depozytu od pana Angelisa pakiet, opieczętowany pięciu jego pieczęciami herbowemi na laku, i jako depozyt ten odda tylko do własnych rąk hrabiego.
Lakoniczna ta kartka obaliła nikczemne nadzieje rabusiów.
Wszelkie dalsze poszukiwania stały się już niepotrzebnemi.
Przekazy i czeki były w ręku notaryusza, który znał osobiście i Hermana Vogla i hrabiego Angelisa.
Nie było sposobu odebrania ich podstępem; gwałtu zaś nie można było również próbować.
— Interes chybiony! — mruknął Karol Laurent. — Nie warto było, na honor, zabijać pomerańczyka dla mizernych czterech tysięcy franków...
Kochany hrabia, pewny, że jestem zamożnym, byłby mi z chęcią dwa razy tyle pożyczył... Ale stało się i nie odstanie... Nie myślmy zatem więcej o tem
Ex-Lorbac zwrócił się do towarzysza, któremu straszny zawód odebrał ostatnią resztkę odwagi.
— Idź-no do gabinetu tualetowego, mój ty śliczny — powiedział — drzwi na lewo, obok łóżka. Znam ten gabinet, urządzony z komfortem... Zapal świecę, weź brzytwę i zgól sobie to złote runo, po któremby cię poznano od razu... Ja mam dwie oto walizki bardzo eleganckie... Gdy się będziesz skrobał, ułożę w nie bieliznę i ubranie nieboszczyka mojego przyjaciela...
Drogi przyjaciel, miał zupełnie taką samą jak my figurę... Wszystko będzie na nas leżało jak ulał...
Herman poszedł biernie za radą Karola Laurent.
Przestąpił próg gabinetu, zapalił świece, stojące po bokach lustra, wziął brzytwę, rozrobił mydło, i zgolił faworyty oraz brodę złocistą, którą był na boki rozczesywał.
Zostawił wąsy tylko.
— Po tej operacyi stał się niepodobnym do siebie.
Zbrzydł okrutnie, odkrywszy szczękę dolną grubych kształtów, obwisłe policzki i szeroki podbródek kwadratowy.
Z zarostem uchodził za ładnego i dystyngowanego mężczyznę.
Bez brody stawał się pospolitym, twarz goła przedstawiała typ siły brutalnej i bydlęcego uporu.
Skoro powrócił do sypialni, wspólnik jego cofnął się ździwiony i zawołał:
— Jakto, to ty być masz?... Mógłbym dziesięć razy spotkać cię na bulwarze i przejść jak koło obcego... Winszuję metamorfozy, ale metamorfozy tylko, bo prawdę powiedziawszy, wcale ci nie do twarzy...
Walizki gotowe... Włożyłem w twoję portfel, z tem wszystkiem, co w sobie zawiera... Jesteś zatem w posiadaniu papierów rodzinnych pomerańczyka... Jako prusak z urodzenia, mówisz, rzecz prosta, po niemiecku doskonale... Nic ci nie przeszkodzi zatem, jeżelibyś w tem upatrzył korzyść jakąś dla siebie, podszyć się pod Angelisa, zwłaszcza, że jak wiemy, nie miał on żadnych krewnych...
Pomyślisz sobie nad tem, gdy już przekroczymy granicę; w potrzebie, w kilkunastu lekcyach wyuczę cię nawet naśladować doskonałe podpis nieboszczyka...
Pomimo tak ponętnej obietnicy, Vogel nic nie odpowiedział.
Może nie słyszał nawet.
W pół godziny potem, dwaj mordercy, każdy z walizką dobrze wypchaną, opuszczali apartament hrabiego.
— A jeżeli odźwierny nie zechce nam otworzyć... pomyślał Herman, stąpając po schodach. Złapią nas, jak szczurów w pułapkę... Zapytają, cośmy za jedni i zkąd idziemy... Prawda wyjdzie na wierzch i skończy się nie na galerach, ale na rusztowaniu...
Mąż Walentyny powtarzał sobie w ducha to wszystko, i przejęty trwogą niewytłómaczoną, drżał całem ciałem.
Stanęli naprzeciw loży portiera.
— Proszę otworzyć! — zawołał Lorbac.
Drzwi zaskrzypiały na zawiasach, a przestrach Hermana znikł, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej.
Była już trzecia rano.
Deszcz padać nie ustawał.
Ex-Lorbac wsadził Vogla do fiakra i sam usiadł przy nim.
— Gdzie pojedziemy, obywatelu? — zapytał woźnica.
— Na kolej Orleańską... — odpowiedział Laureat.
Wożnica zaciął konia.
— Czyś zmysły postradał? — szepnął Vogel.
— Dla czego?
— Przecież nie do Orleanu jedziemy... lecz do Brukselli...
— Ależ wiem o tem, do stu katów... nie bój się... Zdążymy i tak na dworcu Północnym w sam czas na pierwszy pociąg... Kazałem jechać na drugi koniec Paryża, tak sobie, dla zabicia czasu, aby siedzieć w powozie, bo tu nam najbezpieczniej, nie chcę wysiadać, aż do chwili kupna biletów...
— A jeżeli policya obsadziła dworce i chwyci nas za kark przy wsiadaniu?
— Trudno, mój kochany, musimy ryzykować, lubo nie sądzę, aby tak było, jak przypuszczasz. Policya najpewniejszą jest w tej chwili, że kasyer Vogel nie żyje, jakżeby mogła kazać aresztować tegoż samego Vogla, wybierającego się za granicę?... Niepodobieństwo!...
Że tak rzeczywiście było, fakty tego dowiodły.
Żadnego podejrzanego nadzoru nie zastali przy kasie kolei Północnej.
Wzięli bilety pierwszej klasy, wsiedli na pociąg, nie zwróciwszy niczyjej na siebie uwagi, a w kilka godzin później, odetchnęli swobodnie.
Przebyli nareszcie granicę!...
Opuśćmy na czas pewien spodlonych rabusiów i powróćmy do Bas-Meudon.
Niewielki orszak przedstawicieli prawa, dzwoniący do bramy ogrodu, składał się z komisarza sądowego, z agenta bezpieczeństwa Jobin, który właśnie zaczynał być znanym ze swej zręczności i z dwóch agentów podwładnych.
Bankier, Jakób Lefevre, był z nimi także.
Jadąc przez Bas-Meudon, komisarz sądowy zawezwał ślusarza, bo przypuszczał, że pomoc tegoż mogła być potrzebną.
Jakim sposobem policya dowiedziała się tak szybko o mieszkaniu Hermana Vogla, wtedy, gdy on sądził, że nikt się ani domyśla jego schronienia?
Łatwo można to sobie wytłomaczyć.
Jakób Lefevre zaniepokojony nieobecnością swego kasyera, pomimo wezwań o to naglących, posłał zasięgnąć o nim wiadomości na ulicę Pépinière.
Odźwierny objaśnił, że list przysłany przez bankiera, od wczoraj jest już w rękach pana Vogla.
Herman wiedział zatem, że oczekują na niego, wiedział, że zaszły wyjątkowe zawikłania i że z tego powodu go wzywają!...
A jednak nie przybywał na wezwanie!... nie dawał znaku życia!...
Było to co najmniej dziwnem!...
Nieufność zaczęła się budzić w umyśle zwierzchnika.
Właśnie w tej porze odwiedził go pan Chatelet, elegancki notaryusz, i zawiadomił o podwójnej egzystencyi Vogla, objaśnił, że jegomość ten przy ulicy Boulogne, pod pseudonimem barona de Précy, uchodził za magnata, a zapewne w tej chwili przemyśliwał o zniknięciu z horyzontu, bo wyprzedawał zbytkowne ruchomości swoje...
Odkrycie to w pewność zamieniło podejrzenia Lefevra.
Przekonany, że kasyer jego, jeżeli nie sam był fałszerzem, to z pewnością wspólnikiem fałszerza, udał się natychmiast o pomoc do sądu.
Przedewszystkiem atoli należało Vogla przytrzymać.
Gdzie go szukać?
Jobin przeznaczony, by ślad jego odnalazł, wybadał odźwiernego z ulicy Pépinière, a ten znowu wiedział wszystko od przyjaciela swego woźnicy z remizy i wszystko to wyśpiewał,
Woźnica otrzymał rozkaz stawienia się w policyi ze swym wehikułem o ósmej wieczorem.
Wiemy, w jak strasznej chwili bankier, komisarz, agent Jobin i dwóch pomocników tegoż, wiezionych przez furmana, znającego miejscowość, przybyli do bramy ogrodu.
Wiemy, jakie wrażenie zrobił odgłos dzwonka na Hermanie i na Karolu Laurent.
Widzieliśmy, jak ten ostatni zdobył się na odwagę, jak wyszedł z mieszkania, aby pod osłoną ciemności szpiegować, co się dzieje u bramy.
Rozkaz otworzenia w imię prawa został bez skutku, ślusarz zatem zabrał się do roboty.
W niespełna trzy minuty zrobił, co do niego należało.
Przedstawiciele sprawiedliwości znaleźli się w ogrodzie, lecz to była dopiero połowa zadania.
Potrzeba było do domu się dostać.
Ślusarz zabrał się znów do pracy. — Zaledwie poruszył zamek, gdy na raz rozległy się cztery wystrzały, potem krzyk bolesny i stuk ciała padającego na podłogę.
Komisarz i agenci zadrżeli.
— Co tam się stało? — zawołał Jakób Lefevre.
— Mordują kogoś!...
Jobin potrząsł głową.
— Nie sądzę, proszę pana... — odpowiedział.
— Cóż to zatem być może?
— Albo się mylę — odpowiedział agent bezpieczeństwa — albo winowajca, którego szukamy, sam sobie wymierzył sprawiedliwość...
Mylił się Jobin, lecz każdy inny na jego miejscu ten sam by błąd popełnił, tak wyśmienicie Karol Laurent urządził przedstawienie samobójstwa.
— Nieszczęśliwy! — rzekł Jakób Lefevre. — Bóg świadkiem, że nie chciałem śmierci jego...
— Nie żałuj go pan... — odpowiedział Jobin filozoficznie. — Doskonale wiedział, co robi, zaręczam pana!... Przyszłość nie przedstawiała mu się zbyt przyjemnie; lepszy zawsze grób niż galery...
Podczas wymiany tych zdań, dwaj mordercy uciekali oknem jak wiemy.
Drzwi przedsionku ustąpiły.
Pozostało otworzenie salonu.
Nie zabrało to wiele czasu.
Wszyscy przybyli weszli do pokoju o szarem obiciu, pełnego jeszcze dymu po wystrzałach rewolwerowych.
Migające światło jedynej świecy, rzucało drżący blask na trupa, leżącego na wznak z rękami rozkrzyżowanemi i na rewolwer tuż obok, w którym brakowało czterech nabojów.
— Nie omyliłem się!... — rzekł Jobin. — Człowiek ten, sam jeden tu się znajdował, nie podobna zatem przypuszczać morderstwa...
A zwracając się do bankiera dodał:
— Czy poznajesz pan swego kasyera?...
Jakób Lefevre, z widoczną odrazą, pochylił się po nad ciałem i patrzył przez chwilę,
— Strasznie go zmieniły kule — odpowiedział — lecz pomimo to, poznaję tego człowieka... Nie mogę wątpić, ten sam kolor włosów i brody...
Tak, to on... to Vogel...
Jeden z agentów przetrząsł odzienie nieboszczyka i wyjął z kieszeni portfel z cyframi: H. V.
— Poznaję także ten portfel... — zawołał bankier. — Należał do Vogla, chował w nim listy do siebie adresowane.
Jebin wodził oczami po wszystkich kątach pokoju.
Arkusz papieru położony na stoliku obok świecy, zwrócił jego uwagę.
Wziął go do ręki i po przeczytaniu pierwszych wierszy, zawołał:
— Jeżeliby była jeszcze jaka wątpliwość co do rodzaju śmierci, to ten oto kawałek papieru obala wszelkie przypuszczenia...
— Cóż to jest? — zapytał komisarz.
— Jest to po prostu zeznanie samobójstwa, napisane i podpisane przez samobójcę...
Zaczął czytać na głos:
„Bóg jest sprawiedliwy!”
Po przeczytaniu tego dokumentu, nastała chwilowa cisza, poczem zabrał głos komisarz sądowy:
— Dochodzenie kryminalne — rzekł — upadło samo przez się wobec tego, co widzimy — ale jegomość ten miał wspólników z pewnością.
— Będziemy ich szukać — odezwał się Jobin — i znajdziemy.
— Obecnie — ciągnął urzędnik — nie pozostaje naw, jak spisać stosowny protokół... jakoż...
— Za pozwoleniem — przerwał Jakób Lefevre. — Ku wielkiemu memu ździwieniu, dowiedziałem się dziś właśnie od notaryusza, pana Chatelet, że kasyer mój ożenił się przed kilku miesiącami, że małżeństwo to swoje trzymał w tajemnicy przed wszystkimi, i że na żonę jego i jej siostrę spadła ogromna sukcesya.
— Czy też wiedział on co o tem? — zapytał Jobin.
— Nie umiem panu odpowiedzieć... Spadek, o jakim mowa, otoczony jest jakiemiś szczególnemi i romansowemi okolicznościami, których zrozumieć nie mogłem, mając głowę zaprzątniętą własnemi sprawami. Jeżeli wspomniałem tu o pani Vogel, to dla tego jedynie, że powinna ona być tutaj.
— Tutaj? — powtórzył komisarz. — Sądzisz pan, że jest tutaj?
— Mieszkała tu z mężem swoim.
— Dla czegóż się więc nie pokazuje?
— Zaraz się wszystkiego dowiemy — rzekł Jobin.
Pozapalał świece zgaszone przez Karola Laurent, wziął lampę, wyszedł z salonu, minął przedsionek i udał się schodami, prowadzącemi na pierwsze piętro.
Jako szczwany policyant, oryentował się doskonale i trafił, gdzie mu było potrzeba, lubo pierwszy raz był w tym domu.
Jednego z podwładnych sobie agentów, pozostawił przy trupie w salonie; resztę członków komisyi zawezwał za sobą.
Na korytarzu pierwszego piętra przystanął.
— Patrzcie, panowie — rzekł — klucza nie wyjęto, ale go po dwakroć w zamku przekręcono. Drzwi zatem są mocno zamknięte, i ktokolwiek się po za niemi znajduje, jest więźniem przynajmniej chwilowo.
Chwycił za klucz i drzwi otworzył.
Na progu ukazała się Walentyna nawpół nieżywa ze strachu, z twarzą bladą, łzami zalaną i rękoma, jak do modlitwy złożonemi.
Klarunia kryła się w fałdach jej sukni.
Na widok nieznajomych, młoda kobieta cofnęła się i wyjąkała:
— Kto jesteście i czego chcecie?
Komisarz rozpiął okrycie i wskazał szarfę trójkolorową, oznakę swego urzędu.
— Uspokój się pani — powiedział. — Nie masz się czego obawiać, przynosimy ci pomoc i opiekę. Ci panowie zaś należą do policyi bezpieczeństwa publicznego.
Bankier wysunął się naprzód.
— A ja, proszę pani — dodał — nazywam się Jakób Lefevre i byłem zwierzchnikiem męża pani...
— Pan Lefevre? w towarzystwie komisarza i agentów policyjnych? — krzyknęła Walentyna, która już nie o siebie się lękała. Co się stało? Co to były za wystrzały? Gdzie się mój mąż obraca?
— Uzbrój się pani w odwagę — rzekł komisarz wzruszony. — Mamy ci zwiastować niespodziewaną i nader bolesną nowinę. Przygotuj się pani, do ciosu istotnie strasznego.
— O! — krzyknęła Walentyna — Herman nie żyje?...
Komisarz nic na to nie odpowiedział.
— Nie żyje! — powtórzyła młoda kobieta — nie żyje... Zamordowany został, wszak prawda?
— Mylisz się pani, sam sobie odebrał życie.
— Nie... nie... to niepodobna. Ja wam mówię, że to niepodobna!
— Czytaj pani.
Komisarz podał w tej chwili Walentynie kartkę napisaną i podpisaną przez Vogla.
Przeczytała ją, westchnęła głęboko i padła zemdlona...
Zemdlenie było następstwem całego szeregu strasznych boleści, i trwogi śmiertelnej, które siły fizyczne i moralne biednej kobiety zupełnie wyczerpały.
Dopiero po dwóch godzinach, odzyskała przytomność i ujrzała się na łóżku swojem.
Klarunia trzymała ją za rękę, którą całowała i cichemi łzami oblewała.
Marietta, dobra w gruncie dziewczyna i bardzo przywiązana, zwilżała wodą zimną skronie swej pani.
Komisarz, Jakób Lefevre, Jobin i jeden z agentów, skończywszy czynność swoję, powrócili do Paryża.
Drugi agent pozostał na straży przy zwłokach.
Jobin miał nazajutrz rano powrócić, aby urzędnikowi merowskiemu w Bas-Meudon podyktować akt zejścia Hermana i oszczędzić w ten sposób wdowie licznych a bolesnych formalności.
Walentyna odzyskawszy przytomność, zarazem i pamięć odzyskała.
Przyciągnęła Klarunię do piersi, utuliła ją w objęciach i głośnym płaczem wybuchnęła.
Boleść jej mogła wydać się dziwną, a jednak naturalną była zupełnie.
Młoda kobieta nie miała miłości dla Vogla, a jeżeli go nawet kiedyś kochała, to wyzbyła się tego uczucia, dzięki brutalnemu traktowaniu jej przez męża.
Ale panna de Cernay była, jak wiemy, uosobieniem cnót cichych, była wzorem zaparcia się siebie, poświęcenia i pobłażliwości.
Gotowa była zawsze przebaczać, nie umiała uraz przechowywać.
Zapomniała o tem, co wycierpiała przez Vogla, pamiętała jedynie, że był jej mężem, był ojcem dziecka, które na świat wkrótce przyjść miało.
Zresztą pokuta gładzi grzechy, a Vogel sam się osądził i sam wyrok wykonał na sobie, a więc zmył krwią hańbę swoję...
Pomimo osłabienia, podniosła się z łóżka, padła na kolana, złożyła ręce i z wiarą głęboką, błagała Boga o miłosierdzie dla grzesznej duszy tego, którego nazwisko nosiła...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nazajutrz o dziewiątej rano, Marietta weszła do pokoju swej pani, bladej jeszcze i mizernej, ale już znacznie spokojniejszej.
— Proszę pani — powiedziała — jeden z panów, którzy byli tu wczoraj wieczorem, czeka na dole...
— Czegóż chce? — zapytała Walentyna — czy ma co do pomówienia ze mną?...
— Nie, proszę pani... Jakiś bardzo grzeczny człowiek... Nie chce utrudzać pani, polecił mi zatem poprosić panią o metrykę urodzenia nieboszczyka pana, i akt ślubny państwa... Potrzebne mu są te imiona i papiery do spisania protokołu u pana mera...
— Zaraz... zaczekaj...
Pokój Vogla sąsiadował z sypialnią jego żony...
Walentyna niesłychanie wzruszona, udała się do tego pokoju.
Podeszła do staroświeckiego biurka, od którego klucz Hermana zawsze w zamku pozostawał. Wyciągnęła szufladę i znalazła na samym wierzchu zwitek papierów związany sznurkiem czerwonym i podpisany: „Dowody familijne“.
Rozwiązała sznurek i przekonała się, że ma w ręku dokumenty tyczące się jej męża, jego rodziny, jej samej i jej rodziców.
Pomimowoli uderzyło ją, i to bardzo, dla czego Herman wyjął metryki urodzenia jej matki Klotyldy da Cernay, z domu Villars, i brata jej Maurycego Villarsa.
— Oto papiery, jakich ten pan żąda — powiedziała do Marietty, poprosisz o zwrot, skoro nie będą potrzebne.
— Dobrze, proszę pani...
Służąca wyszła, a w pięć minut potem powróciła z metrykami.
Około południa, przed willą Rocha zatrzymał się powóz, wysiadł z niego mężczyzna jakiś elegancki i zadzwonił do bramy.
W nieobecności Lamberta wyprawianego w przeddzień do Etempes, otworzyła mu Marietta.
Przybył pan Chatelet, notaryusz z ulicy Choiseul.
Służąca podprowadziła go do drzwi przedsionka, poprosiła, aby tu poczekał chwilkę, ponieważ agent policyjny zabraniał wchodzić do salonu, a sama poszła do pani.
— Temu panu przykro bardzo — powiedziała, że musi trudzić panią w tak smutnych okolicznościach, ale ma niezmiernie ważny interes i pragnie, żeby go pani przyjęła... Pan to jakiś znaczny, jak się zdaje...
Walentyna spojrzała na bilet.
— Notaryusz... szepnęła, — Czegoż może chcieć odemnie?
— Czy można go wprowadzić? — zapytała Marietta.
— Dobrze — odpowiedziała wdowa po kasyerze, a zwracając się do Klaruni dodała:
— Zostań przy mnie, siostrzyczko...
Za chwilę ukazał się pan Chatelet.
Ździwiła go nadzwyczajna młodość Walentyny, jej piękność i ułożenie skromne, proste, a jejednocześnie tak arystokratyczne. I pomyślał sobie w duszy:
— Oto igraszka losu... Zachwycająca żona nędznika, którego kocha może i opłakuje!... Dobrze się stało, że ten łotr sam sobie wymierzył sprawiedliwość...
Po tym krótkim monologu wewnętrznym, pan Chatelet powtórzył w wyszukanych słowach to, co już służąca przedtem w jego imienin powiedziała.
— Mówiłeś pan, że chodzi o ważny interes, zauważyła Walentyna. — Czem więc mogę służyć panu?
— Czy pozwoli mi pani zadać sobie kilka pytań?
— Proszę bardzo...
— Jak się pani z domu nazywa?
— Walentyna de Cernay...
— Jak się nazywała matka pani przed wyjściem za pana de Cernay...
— Klotylda Villars.
— Czy miała jakich krewnych?
— Miała brata...
— Czy pani zna brata matki, czyli wuja swego?...
— Nie znam proszę pana... nigdy go nie widziałam... Wiem, że miał imię Maurycy... ale nic zgoła więcej... Nie wiem nawet, czy żyje, czy nie żyje... Matka moja wspominała mi o nim zaraz po śmierci ojca... Byłam dzieckiem wtedy... Potem nigdy o nim nie mówiła. Pewnego razu, gdy zapytałam o wuja... nic nie odpowiedziała i kazała być cicho...
— Masz pani u siebie jakie dowody, że matka pani i pan Maurycy Villars byli rodzeństwem?... zapytał znowu pan Chatelet.
Walentyna otworzyła biurko, wyjęła zwitek papierów i podała notaryuszowi, mówiąc:
— Oto wszystkie moje dowody... przekonaj się pan z łaski swojej, czy są i te, o które panu chodzi...
Notaryusz zaczął przerzucać papiery z widocznem zaciekawieniem.
— Wyśmienicie! — zawołał po chwili. — Wszystko w wyjątkowym zaprawdę porządku!... Któż zajmował się zgromadzeniem dokumentów, w których nic, nawet aktu ślubnego dziada pani, Hieronima Villars i metryki urodzenia jego syna, Maurycego Villars, nie brakuje...
— Mąż mój pozbierał je, na krótko przed ślubem naszym...
— Rozumiem — pomyślał Chatelet; następnie wskazując na Klarunię onieśmieloną obecnością nieznajomego, dodał głośno: — Przypuszczam, że ta ładna panienka, to siostra pani, panna Klara de Cernay...
— Tak jest — odparła Walentyna. — Czy odpowiedziałam już na wszystkie pańskie zapytania?
— Tak pani.
— Nie masz pan zatem o nic mnie już więcej pytać?
— Nie pani... ale mam coś jeszcze do powiedzenia...
— Cóż takiego?
— Wielka to nowina... Proszę pani zatem o spokój...
Walentyna gorzko się uśmiechnęła,
— O! panie — odpowiedziała — tyle okropnych ciosów przeszłam w tym czasie, że nic mnie już chyba nie wzruszy... Mów pan bez obawy... Nie wiem, zkądby mi pociecha jaka przyjść mogła, w takiej chwili zwłaszcza, ale radość, czy boleść równie obojętnie przyjmę...
— Pani — zaczął Chatelet — Maurycy Villars, wuj pani, umarł właśnie.
— Wieczny pokój jego duszy, będę się modlić za niego.
— Maurycy Vilars był człowiekiem bardzo bogatym, posiadał przeszło sześć milionów.
— Rzeczywiście, to wielkie bogactwo, możnaby, posiadając taką fortunę, zrobić dużo dobrego.
— Te miliony do pani należą... do pani i do jej siostry. Każda z pań będzie mieć od dziś sto pięćdziesiąt liwrów rocznego dochodu.
Walentyna utrzymywała, że nic ją już wzruszyć nie potrafi.
I dowiodła tego.
Czarodziejskie wyrazy, „Sto pięćdziesiąt tysięcy liwrów rocznego dochodu“ nie zrobiły na niej najmniejszego wrażenia, przelotny nawet rumieniec nie zabarwił twarzyczki pobladłej.
— Czy brat matki mojej zrobił testament? — zapytała po chwilowem milczeniu.
— Tak, pani — odrzekł Chatelet.
— Wiedział zatem o nas? — dodała młoda kobieta. Nie starał się o znajomość z nami, a jednakże pamiętał o węzłach krwi, jakie nas łączyły? Cześć mu nie za pieniądze, lecz za myśl poczciwą i zacną.
Notaryusz pochylił głowę.
— Niestety! proszę pani — rzekł półgłosem z niejakiem zakłopotaniem — przykro mi odbierać pani tkliwe złudzenie, lecz winienem mówić prawdę. Wuj pani zapomniał o siostrze i jej córkach. Testament nie był na rzecz waszę zeznany.
— A pomimo to my mamy zabrać sukcesyę?
— Tak, pani.
— Pomimo testamentu?
— Tak, pani.
— Przyznaję, że nic a nic nie rozumiem.
— Testament Maurycego Villars jest nieważnym, sukcesya zatem spada na panią i jej siostrę, jako na prawne spadkobierczynie nieboszczyka.
— Dla czegóż jest nieważnym?
— Nieważnym jest, proszę pani.
— Dla czego? Zdaje mi się, że pan Villars nie miał ani żony, ani dzieci. Czyż mu nie wolno było wobec tego rozporządzić milionami według upodobania?
— Najzupełniej wolno mu było, proszę pani.
— Cóż się więc stało?
— Stało się, proszę pani, coś nadzwyczajnego, coś wyjątkowego, coś, co nigdy dotąd miejsca jeszcze nie miało. Wuj pani zrobił zapis na kogoś, kto tego zapisu objąć nie może.
— Z powodu?
— Że nie istnieje wcale.
— Coraz mniej rozumiem — rzekła Walentyna. Czyż jest prawdopodobnem to, co mi pan powiada?
— Maurycy Villars miał przyjaciela, ale nie znał go pod prawdziwem jego nazwiskiem — zaczął znowu notaryusz. — Zapisał cały swój majątek temu właśnie przyjacielowi, pod jego nazwiskiem zmyślonem, które znał jeden tylko wuj pani. Ztąd pochodzi nieważność.
Słuchając tych objaśnień, młoda kobietą zwiesiła głowę w zamyśleniu.
Gdy notaryusz skończył objaśnienia, spojrzała mu bystro w oczy,
— Masz pan racyę ze swojego punktu widzenia... — rzekła. — Dla pana testament jest istotnie nieważnym, mnie jednak przekonanie moje mówi, iż ostatnia wola nieboszczyka powinna być spełnioną, nawet wtedy, gdyby prawo pozwalało mi ją zniweczyć... Zrzekam się mojej części spadku i chcę, aby oddaną była temu, komu miał wuj zamiar oddać cały swój majątek... Jeżeli znalazłaby się jakaś przeszkoda ku temu prawna, wezmę moje trzy miliony, lecz dla tego tylko, aby je zwrócić natychmiast obdarowanemu...
Pan Chatelet pochylił głowę przed młodą kobietą, co z taką wzniosłą prostotą mówiła o świetnym swoim zamiarze.
— Pozwól mi pani — rzekł — pozwól mi oddać hołd twojej bezinteresowności... ale poświęcenie to miejsca mieć nie może.
— Dla czego?
— Bo obdarowany przez pana Villarsa, nie żyje.
— Umarł? — zawołała Walentyna.
Pen Chatelet skinął głową potwierdzająco.
— Czy to prawda?
— Daję pani słowo honoru...
Młoda kobieta zamyśliła się na chwilę, a potem rzekła cichym głosem:
— Kiedy?
— Przed kilka godzinami zaledwie.
— Dziwny zbieg okoliczności! — zawołała Walentyna, a patrząc ciągle prosto w oczy notaryuszowi, zapytała:
— Czy to nie mój mąż był przyjacielem Maurycego Villarsa?
— Tak pani...
— Ukrywał to przedemną!... Wuj mój znał nazwisko męża mojego?
— Nie pani... Znał tylko jego nazwisko przybrane... sądził, że Herman Vogel nazywa się baronem de Précy...
— Więc to baronowi de Précy...
Walentyna nie dokończyła, dosyć już i tak powiedziała.
— Tak, baronowi de Précy pan Villars zapisał wszystko... — odpowiedział notaryusz.
— Czy mój mąż znał treść testamentu i czy wiedział, że jest nieważnym?...
— Tak pani...
— Pewnym pan tego jesteś?
— Ja sam go powiadomiłem o tem...
— Ten zatem straszny zawód popchnął Hermana do samobójstwa...
— Może być, że i to się przyczyniło, były jednak i inne jeszcze, straszniejsze powody...
— Jakie?...
Pan Chatelet nie odpowiedział.
— Jakież?... — powtórzyła Walentyna. — Mam przecie prawo wiedzieć o wszystkiem... Mów pan, na Boga... błagam cię... nie ukrywaj... Herman oskarżył się przed śmiercią... czytałam oświadczenie jego... Oskarżył się o postępki, które mogły go na galery poprowadzić i zmusiły do przełożenia śmierci nad hańbę... Skoro pan wiesz, co takiego zrobił, to i ja także chcę wiedzieć...
— Po co? — szepnął notaryusz.
— Jakto po co? — powtórzyła młoda kobieta. — Po to, że będę się starała naprawić wszystko złe, jakie wyrządził; jeżeli to możebnem się okaże... Co takiego mąż mój zrobił? Dla czego policya aż tu go ścigała? Dla czego mnie opuścił, dla czego sobie życie odebrał?
— Czy każesz mi pani mówić?
— Błagam pana o to.
— Nieszczęśliwy, który cię wdową uczynił, miał otóż potrzeby zbyt wygórowane, miał szalone zachcenia, miał upodobanie w przyjemnościach kosztownych i w wyuzdanych zbytkach... Dla wystarczenia na to wszystko, potrzebował zdobywać pieniądze... za jaką bądź cenę... Herman Vogel uciekał się do sposobów nikczemnych, jakie nastręczał mu urząd kasyera.. Stał się fałszerzem, lub był spólnikiem fałszerza, co na jedno wychodzi...
Walentyna zakryła rękami twarz, rumieńcem wstydu oblaną.
— Zatem bankier Jakób Lefevre padł ofiarą zaufania, jakie w mężn moim pokładał? — zapytała.
— Tak, proszę pani...
— I dużo stracił na tem?
— W tej chwili nie wiadomo jeszcze na pewno, ale około stu tysięcy talarów...
— Proszę pana zatem, jak o największą łaskę, udaj się pan zaraz do pana Jakóba Lefevre, i oświadcz mu, że jakąkolwiek będzie cyfra strat przez męża mojego spowodowanych, zapłacę ją w dniu, w którym będę miała prawo rozporządzać majątkiem, jaki według pana, do mnie należy... Czy to prędko nastąpić może?
— Bardzo nawet... proszę pani... Chodzi tylko o wykazanie, że testament jest nieważny i że pani i jej siostra jesteście jedynemi sukcesorkami, że zaś wszystkie dowody mamy w rękach, wszystko zatem prawie na poczekaniu załatwimy.
— Jakób Lefevre zostanie zapłacony! — zawołała Walentyna — i nikt nie będzie miał prawa powiedzieć, że Herman Vogel był złodziejem!...
Hrabia Lionel de Rochegude, kończył półroczny urlop i zamierzał podać się do dymisyi.
Opanowało go zniechęcenie tak wielkie, że o żadnych projektach na przyszłość nie myślał, że z przeszłości żadne go wspomnienie już nie wzruszało...
Splin to był prawdziwy i nieznośny.
Wiara też tylko, szacunek dla godności własnej i nazwiska, a przedewszystkiem miłość dla matki, nie pozwalały mu na samobójstwo, ciągnął więc żywot uciążliwy z rezygnacyą skazańca.
Stan podobnie opłakany nie uszedł bacznego oka pani de Rochegude, ale, że nie czuła dość w sobie siły na to, ażeby zaradzić złemu, nie przedsiębrała nic i liczyła jedynie na czas, jako na najlepszego lekarza na wszelkie cierpienia duszy.
Kiedy atoli dowiedziała się, że Lionel stanowczo zamyśla opuścić służbę wojskową, rozpacz ją ogarnęła.
Nie przypuszczała wcale, aby syn chciał niweczyć karyerę tak honorową, karyerę, w której ojciec takie świetne zebrał laury.
Bo i co będzie robił Lionel, gdy powróci do życia prywatnego, skoro nic go nieobchodzi, skoro zobojętniał na wszystko?...
Bezczynność bardziej jeszcze powiększy splin i można będzie obawiać się wszystkiego.
Pani de Rochegude z uwagi na to, zabrała się do dzieła i porywającą wymową zwalczyła postanowienie jedynaka.
Nie zdolny oprzeć się gorącym prośbom i łzom matki, uległ jej, lubo niechętnie, podarł prośbę napisaną i przygotowaną do wysłania i powrócił do regimentu, stojącego garnizonem w małej mieścinie jednego z departamentów wschodnich.
Towarzysze, niewiedzący nic o tem wszystkiem, co przeszedł w czasie nieobecności, nie mogli się dość nadziwić zmianie, zaszłej w postaci i zwyczajach kolegi.
Lionel spełniał obowiązki sumiennie, ale machinalnie, i nie był już bynajmniej tym świetnym oficerem, tym doskonałym kompanem, którego elegancka oryginalność i awanturki miłosne, służyły za przedmiot wesołych pogawędek całego pułku.
Teraz ponurym był, milczącym, obojętnym i zniechęconym ten młody człowiek, bogato pod każdym względem obdarzony od natury, bo wyróżniający się urodzeniem, ujmującą powierzchownością, tęgiem zdrowiem i inteligencyą wybitną.
Niewytłomaczona metamorfoza musiała ukrywąć tajemnicę jakąś.
Wiedzeni ciekawością i szczerem jednocześnie współczuciem, przyjaciele Lionela usiłowali wszelkiemi sposobami rozwiązać tę zagadkę.
Nie gniewały pana de Rochegude badania, jakim go poddawali.
Poprzestawał na tem, że nic nigdy nie odpowiadał.
Nie mamy potrzeby zapewniać, że towarzysze Lionela za nadto byli dobrze wychowani, ażeby mogli być natrętami.
Po niejakim czasie pozostawili też go w spokoju i nie starali się dochodzić, co przed nimi ukrywał.
Nie trzeba z tego, cośmy powiedzieli, wnosić, że pan de Rochegude unikał kolegów swoich.
Nic podobnego miejsca nie miało.
Hrabia żył życiem ogólnemm, jadał razem z oficerami i uczęszczał na zebrania oficerskie, ale był zawsze tak pogrążony w zadumie, że gdy go kto kiedy zapytał niespodzianie, drgnął, jak człowiek nagle ze snu obudzony.
Wiemy, gdzie myśli jego wybiegały, znamy wspomnienia, wśród jakich błąkał się z rodzajem rozkosznej boleści...
Pewnego popołudnia, młody hrabia, spędziwszy cały ranek na zajęciach służbowych, wybrał się na daleką przejażdżkę konno, a potem poszedł do kawiarni oficerskiej i siadł sam jeden przy małym stoliku, rozparłszy się wygodnie na małej kanapce. Paląc machinalnie wyśmienite cygaro, na stoliku miał przed sobą szklankę absyntu, którego nie pił i gazetę, której nie czytał.
Dokoła niego liczni towarzysze rozmawiali lub grali.
Ani szmeru jednakże rozmów, ani wybuchów głośnego śmiechu, ani uderzenia bil Lionel nie słyszał wcale.
Z głową w tył przechyloną śledził dymek cygara, wzbijający się pod pożółkły sufit i niby chiński palacz opium, snuł jednocześnie marzenia swoje.
Widział chatkę przy ulicy Mozarta, a na progu tej chatki, pod wonnemi kwiatami pnącej się róży, widział blond główkę panny de Cernay.
Niespodziewane uczucie ocknęło go na raz jeden.
Sparzyło go oto dopalone do końca cygaro.
Rzucił je, ażeby zapalić drugie, bo palił obecnie daleko więcej niż przedtem, bo palił nieustannie, szukając w nadużyciu czarodziejskiej rośliny Jana Nicot, odrętwienia moralnego, w którem tak dobrze mu było.
I znów przypadkiem oko jego padło na jednę ze szpalt rozłożonego dziennika.
Przeczytał machinalnie kilka wierszy tak dlań niezrozumiałych, jak gdyby wydrukowane były w obcym zupełnie języku.
Ale pomimo to zadrżał, a serce zabiło mu gwałtownie.
Imię Walentyny wpadło mu w oczy, a nie mógł ani usłyszeć, ani przeczytać tego imienia bez wielkiego wzruszenia.
Walentyna, o której wspominał dziennik, nie była z pewnością tą sierotą, do której należał duszą całą; ale dosyć było nosić to samo imię, ażeby mieć prawo do najszczerszej pana de Rochegude sympatyi.
Zaczął czytać uważniej i na czwartym wierszu zadrżał znowu, zbladł okropnie, zapytywał sam siebie, czy nie jest igraszką halucynacyi.
Nazwisko znienawidzone — nazwisko Vogel, widział wypisane ognistemi literami na papierze dziennika.
Nazwisko to mogło nic nie znaczyć, ale postawione obok imienia Walentyny, mylić się nie pozwalało.
— To o niej mowa! — szepnął.
I po raz trzeci rozpoczął artykuł.
Widocznie redaktorowi wydało się ważnem i ciekawem zdarzenie, które opisywał, bo pomieścił je na pierwszej stronnicy pod ektownym tytułem: „Dramat z życia rzeczywistego”, a tytuł złożyć kazał dużemi literami, ażeby zwracał uwagę.
Przytoczymy tu artykuł ów dosłownie, bo mamy przed sobą dziennik i z niego czerpiemy, ale nia potrafimy opisać, co się działo w umyśle i sercu Lionela, gdy czytał co następuje:
„Cały Paryż zajmuje się w tej chwili dramatem z życia rzeczywistego tak romantycznym, a tak powikłanym, że najwprawniejsi pisarze dramatyczni nie podobnego wymyślićby nie potrafili.
„A jednakże za co ręczymy, wszystkie fakty szczegóły tego dramatu są z rzeczywistego życia czerpane.
„Materyał to do napisania jakich dwudziestu tomów, temat do sztuki w dziesięciu co najmniej obrazach.
„Zwracamy na to uwagę panów Ponson de Terrail i d’Ennery i nie żądając nic za to, po nad jeden egzemplarz powieści od pierwszego i jednego krzesła w orkiestrze na pierwsze przedstawienie od drugiego. Książce przepowiadamy dziesięć wydań, sztuce sto przedstawień zapełnionych.
„Dajmy tylko pokój ogólnikom i powiedzmy w krótkości.“
∗
∗ ∗ |
Lionel przerwał na chwilę czytanie i otarł chustką spocone czoło.
Pan de Rochegude zaczął czytać artykuł następujący:
„Pewien znakomity dom bankierski, mieszczący się przy ulicy Saint-Lasare, miał u siebie kasyera pochodzenia niemieckiego, nazwiskiem Herman Vogel.
„Vogel ten, sowicie wynagradzany, uchodził za doskonałość chodzącą. Jego prawość, jego niezmordowana pracowitość, jego prowadzenie się, jego prostota i życzliwość, jaką otaczał interesy zwierzchnika, zjednały mu najwyższe poszanowanie u kolegów, a bezgraniczne zaufanie u chlebodawcy, szanownego Jakóba Lefevre.
„Herman Vogel zajmował przy ulicy Pépinière małe skromne mieszkanko i żył jak można najoszczędniej.
„Ale podczas gdy niemczyk, młody jeszcze i bardzo przystojny, jednał sobie swojemi wyjątkowemi niby zaletami miłość uczciwych ludzi, młody pseudo-szlachcic baron de Précy w zbytkownym apartamencie przy ulicy de Boulogne wydawał wspaniałe bankiety, wyprawiał kosztowne orgie. Męty hulaszczego Paryża i przedstawicielki półświatka wyłącznie zaszczycane bywały zaprosinami pana barona de Précy.
„Po zatem brał zawsze udział w zabawach pseudo-barona stary kawaler, posiadacz ogromnego majątku, uchodzący za niemającego żadnej zupełnie rodziny, niejaki Maurycy Villars.
„Kiedy pan kasyer Vogel zajmował się tylko pracą, a pan baron de Précy tylko zabawami, dwie siostry, dwie sieroty, z których jedna była panienką bardzo młodą, a druga dzieckiem zupełnem jeszcze, żyły jakby pustelnice w Passy. Starsza powiększała skromne dochody stałej renty pracą artystyczną. Malowała akwarele.
„Sieroty pochodziły z dobrej podupadłej rodziny.
„Były to Walentyna i Klara de C......
„Jakim sposobem Herman Vogel wynalazł pustelniczy domek w Passy, jakim sposobem potrafił się dostać do niego? co prawda, wiemy, ale za długa to historya, aby ją opowiadać, a przytem miejsca na to nie mamy.
„Dość będzie, gdy powiemy, że niemiec zaczął się starać o przepiękną pannę Walentynę, że zdołał się jej podobać i zaślubił.
„Dotąd nic nadzwyczajnego, szczególnem jest to tylko; że Herman, zamiast być dumnym z takiego zaszczytnego i pozornie bezinteresownego związku, zataił przed wszystkimi swoje małżeństwo, ukrył żonę w jakiejś willi w Bas-Meudon, gdzie żywej duszy nie przyjmował i zkąd prześliczna pani Vogel wcale nie wychodziła.
„Koledzy i pryncypał uważali kasyera za bezżennego, on zaś wszelkiemi pozorami, starał się utrzymywać ich w tem mniemaniu.
„Upłynęło kilka miesięcy.
„Pewnego dnia fatalne odkrycie zaniepokoiło pana Jakóba Lefevre.
„Bankier ten, posiadający kredyt w całej Europie, dowiedział się, że puszczono w kurs wielką liczbę weksli fałszywych, i że dokumenty te przedstawione przez jego niby korespondentów prowincyonalnych, zaopatrzone były w jego także żyra.
„Położenie było poważne.
„Deficyt, który w obecnej chwili nie mógł być obliczonym dokładnie, mógł sięgać bardzo znacznej sumy.
„Pan Lefevre zawiadomił sąd o wypadku.
„Rozpoczęto zaraz energiczne śledztwo.
„Kasyer jako świadek wezwany został do sędziego śledczego, ani ten sędzia jednakże, ani p. Lefevre, nawet żartem nie podejrzewali Vogla o oszustwo, lub udział w takowem...
„W trakcie tym zaszedł wypadek, na pozór oderwany, a ważny jednak wyjątkowo.
„Maurycy Villars, milioner, stały uczestnik wesołych zebrań przy ulicy de Boulogne, zmarł nagle w jednym z gabinetów pewnej modnej restauracyi, gdzie jadł kolacyę w towarzystwie jakiejś czerwono-włosej piękności.
„Herman Vogel zjawił się nazajutrz zaraz potem przy ulicy de Choiseul u pana Chatelet, notaryusza, prowadzącego interesy Villarsa, z oznajmieniem, iż żona jego, z domu Walentyna de C... i siostra jej Klara de C..., rodzone siostrzenice starego kawalera, są w razie braku testamentu, jedynemi spadkobierczyniami nieboszczyka.
„Chodziło o sumę bardzo znaczną....
„Pan Chatelet miał istotnie od tygodnia w depozycie swym ostatnią wolę ś. p. Villarsa, ale potrzeba czekać było na urzędowe jej otwarcie, iżby się dowiedzieć co opiewała...
„Można się łatwo domyślić, że pozornie bezinteresowne małżeństwo Vogla, było grubą w gruncie rzeczy spekulacyą. Dowiedział się on jakimś sposobem o pokrewieństwie Maurycego z dwoma siostrami sierotkami, i ożenił się z jedną z nich, z Walentyną, w nadziei znacznego w przyszłości obłowu.
„Testament został otworzony. Nie było w nim atoli ani wzmianki o pannach de C... Villars cały ogromny, bo sześć milionów franków wynoszący majątek, zapisał baronowi de Précy.
„Pan de Chatelet, chcąc bezzwłocznie zawiadomić szczęśliwca, udał się osobiście na ulicę de Boulogne, do domu pana de Précy...
„Wprowadzono go do barona.
„I rozegrała się tu prawdziwa komedya ku ogólnemu ździwieniu.
„Przyjacielem Maurycego, mniemanym baronem de Précy był... pan Herman Vogel, kasyer Jakóba Lefevre, we własnej swojej osobie...
„Wyjaśnienia były zbyteczne. Niemiec rad nie rad, musiał się przyznać do wszystkiego. Przyznał się tedy, że od dosyć już dawna, prowadził życie podwójne, że w dzień był urzędnikiem, wieczorem zaś hulaką pod nazwiskiem przybranem.
„Testament nie miał w obec tego żadnej wartości, i pan Chatelet oświadczył w dodatku otwarcie mniemanemu pankowi, że sumienie nie pozwala mu zataić przed panem Lefevre tego, o czem się dowiedział.
„W godzinę potem, Vogel sprzedał bogate swoje ruchomości, i nie pokazał się więcej w biurze.
„Nieobecność jego i oświadczenie notaryusza, były wymownym dowodem jego winy w sprawie fałszywych weksli.
„Śledztwo wstępne, zamieniło niebawem przypuszczenie w pewność zupełną.
„Wydano rozkaz aresztowania przestępcy i wyznaczono ku temu kilku agentów policyjnych pod wodzą sławnego Jobina.
„W kilka godzin policya dowiedziała się, że Vogel mieszka w jednej z willi w Bas-Meudon.
„Tam potrzeba było udać się po niego.
„Jakoż pozawczoraj, pomiędzy dziewiątą a dziesiątą wieczorem, agenci w towarzystwie urzędnika sądowego, ślusarza i bankiera Jakóba Lefevre, pojechali do Bas-Meudon.
„Silne kilkakrotne dzwonienie i stukanie pozostało bez skutku, ślusarz zatem otworzył bramę...
„Delegaci minęli ogród po ciemku, a kiedy ślusarz zajął się znowu otworzeniem drzwi domu, w wewnątrz rozległy się cztery strzały:
„Gdy po chwili wtargnięto do pokoju, znaleziono ciało Vogla leżące na posadzce bez życia.
„Nieszczęśliwy zabił się wystrzałem z rewolweru, w kartce zaś pozostawionej na biurku, oświadczył, że umiera dla tego, iż przekłada śmierć nad hańbę i galery.
„Zamiast dokonać aresztowania, musiano zająć się spisywaniem protokołu.
„Dziwna igraszka losu... Człowiek pragnący zdobyć pieniądze za jaką bądź cenę, traci kolosalny na rzecz swoję zapis, dzięki przybranemu fałszywemu nazwisku, a Walentyna de C.. zaślubiona dla przypuszczalnego majątku; wydziedziczona przez wuja, w testamencie, zostaje w siedmnastym roku wdową i milionerką:
„Nieprawdaż, że ciekawa historya?...“
Dziennik wypadł z rąk hrabiego de Rochegude.
— Wdową! — powtórzył z rozkosznem rozmarzeniem — więc ona jest wdową obecnie!...
Nie tracąc ani chwili czasu, pan de Rochegude pod pozorem ważnej sprawy familijnej, poprosił pułkownika o pozwolenie wyjazdu na kilka dni do Paryża i wyjechał.
Matka ujrzawszy syna tak niespodzianie, nie mogła ukryć radosnego ździwienia.
Nagły przyjazd Lionela był dowodem czegoś nadzwyczajnego, świadczył, że zaszła w nim jakaś zmiana na lepsze.
Bo gdy po upływie półrocznego urlopu odjeżdżał do pułku, był tak zgnębionym, tak zniechęconym i z tak widocznym przymusem dźwigał brzemię życia, że można było zwątpić o nim zupełnie, że nie podobna było przypuszczać, aby cokolwiek zajęło go jeszcze.
Nieszczęśliwą matkę gnębił strasznie ten stan moralny ukochanego jedynaka.
Aż tu nagle i niespodziewanie, widzi go takim, jakim dawniej bywał, pełnym życia i wesołości, na ustach igrał mu uśmiech, w oku połyskiwała ufność i nadzieja.
— Matko ukochana — mówił młody człowiek, odpowiadając na całusy hrabiny — czy nie gniewasz się na mnie, żem cię napadł tak znienacka?...
— Ależ, drogi chłopcze, czy jabym potrafiła gniewać się na ciebie — odpowiadała pani de Rochegude.
— Powinienem był uprzedzić cię depeszą o przyjeździe... wybacz, że tego nie uczyniłem.
— Wiadomość o twojem przybyciu, byłaby mnie uszczęśliwiła o kilka godzin wcześniej...
— I byłabyś uniknęła zbyt żywego wzruszenia...
— To nic nie znaczy, każda matka zawsze się spodziewa swego dziecka, chociaż wie nawet, że przyjechać nie może; podobne wzruszenia nigdy mi szkodzić nie mogą!... Zdawało mi się, że jestem u wrót śmierci, twoja obecność mnie uzdrawia... Czy długo zostaniesz ze mną, Lionelu?...
— Pozwolenie mam na ośm dni, ale otrzymam zapewne przedłużenie.
— Przewidywałeś zatem tę podróż?...
— Wcale a wcale... Zdecydowałem się na nią na poczekaniu.
— Jakiż był powód tak nagłego postanowienia?...
— Chęć zobaczenia cię, ukochana mateczko...
Pani de Rochegude uśmiechnęła się serdecznie.
— Czy naprawdę to, a nie co innego?...
— Może była i inna jeszcze jaka przyczyna... — szepnął młody człowiek, wcale kłamać nie umiejący.
— A więc, jakaż jest ta inna przyczyna, czy nie mogłabym się o niej dowiedzieć?...
— Nie w tej chwili przynajmniej, kochana mateczko... proszę cię o cierpliwości trochę...
— Dobrze, ale kiedyś potem powiesz mi przecie, co w tej chwili przedemną ukrywasz?...
— Przyrzekam ci, mateczko, uczynić to... niezadługo...
— Z czego to wnosisz, mamusiu? — zapytał ździwiony Lionel.
— Z wyrazu twarzy twojej... Czyżbym się myliła?
— Nie, nie mylisz się, mamusiu... rzeczywiście szczęście mnie spotkało.
— Oby dał Bóg, kochane dziecię, iżby to szczęście nie było złudzeniem — rzekła melancholicznie hrabina.
Bo przyszła jej na pamięć owa młoda, nieznana jej dziewczyna, o którą pojedynkował się Lionel i którą za zły genijusz uważała.
Młody hrabia uściskał ponownie matkę, a pocałunek jego rozproszył ponure myśli pani de Rochegude, niby promień słońca, rozpraszający mgły poranne.
∗
∗ ∗ |
Artykuł, który uważaliśmy za konieczne powtórzyć w całości, wymieniał notaryusza pana Chatelet, jako pełnomocnika Maurycego Villars.
Traf chciał, że Chatelet był także notaryuszem rodziny Rochegude.
Lionel, nie zmieniwszy nawet podróżnego ubrania, kazał się zawieźć na ulicę Choiseul.
Pan Chatelet znajdował się w gabinecie i nie spodziewał się wcale wizyty jednego ze swoich poważniejszych klijentów.
— Sądziłem, że pan krabia przy pułku — mówił, wprowadzając młodzieńca.
— A ja, jak pan widzisz, jestem sobie w Paryżu... — odrzekł, śmiejąc się Lionel.
— Od jak dawna?
— Od dwóch godzin... uściskałem matkę... i wybrałem się do pana z wizytą...
— Wielki to honor dla mnie, panie hrabio...
Jednakże... Notaryusz nie dokończył zdania.
— Jednakże nie odgadujesz pan przyczyny tego pośpiechu? — dokończył Lionel z uśmiechem.
— Przyznaje, że tak jest rzeczywiście.
— I nie sil się pan napróżno, bo nie domyślisz się nigdy... Wolę panu sam, o co chodzi, powiedzieć... Ciekawość mnie tu sprowadza...
— Ciekawość? — powtórzył pan Chatelet.
— Najprostsza w świecie ciekawość.
— Pozwoli pan hrabia, że go poproszę o rozwiązanie zagadki?...
— Zaraz zastosuję się do żądania!... Jesteś pan w tej chwili najsławniejszym z notaryuszów... Wszystkie dzienniki rozpisują się o panu...
Pan Chatelet chciał przybrać minkę skromną, ale to mu się w połowie zaledwie udało.
— Zapewne z powodu sprawy Vogla? — powiedział.
— Właśnie.
— Więc pan hrabia czytałeś?
— Z największem w dodatku zajęciem!... W dramacie rozegranym w Bas-Meudon, odegrałeś pan wybitną rolę. Według sprawozdań drukowanych, to dzięki panu nadużycia się wydały, pan zdemaskowałeś nędznika, który sam sobie wymierzył sprawiedliwość.
Elegancki notaryusz przybrał minę poważną.
Lionel ciągnął dalej:
— Czy tylko czasami nie przesadzono trochę zasługi pańskiej w tej sprawie?
To powątpiewanie ubodło do żywego pana Chatelet.
— Bynajmniej, nie przesadzono!... — wykrzyknął. — Niech mi pan hrabia wierzy!... Nie tylko nie przesadzono, ale, co zresztą napewno nie ze złej woli pochodzi, znacznie ją nawet zmniejszono...
— A otóż, kochany panie — zawołał Lionel, ja właśnie szczegółowo o wszystkiem chciałem się dowiedzieć... Czy nie masz pan nic przeciwko temu?...
— Nic zgoła, panie hrabio... Przeciwnie, bardzo mi będzie przyjemnie...
— Bo widzi pan — przerwał młody oficer — nigdy żaden romans, żaden dramat, żadne opowiadanie z życia rzeczywistego, nie zawierały bodaj faktów tak różnorodnych a tak interesujących!... Czy pan podziela to zdanie?
— W zupełności, kochany hrabio, i dodaję, że to, co pana teraz już tak żywo obchodzi, zajmowałoby cię daleko bardziej i więcej, gdybyś poznał bohaterkę okrutnego dramatu...
Lionel zmienił się na twarzy i głosem wzruszonym wyszeptał:
— Mówisz pan o młodej kobiecie?...
— O pannie Walentynie da Cernay, siostrzenicy i spadkobierczyni Maurycego Villars, o wdowie po kasyerze Hermanie Vogel...
— Utrzymujesz pan, że gdybym ją znał, sprawa byłaby sto razy żywiej mnie obchodziła? — zapytał oficer. — Ta kobieta jest zatem...
Pan Chatelet przybrał minę pieczeniarza, węszącego wyśmienitą potrawę.
Oczy wzniósł do sufitu, ręce złożył i odpowiedział:
— To anioł, panie hrabio!... prawdziwy anioł, rozkoszne stworzenie! prześliczna istota!... Nic równie pięknego nie znajdzie się na świecie! Gdybym nie był mężem i ojcem rodziny, i gdyby młoda kobieta zgodziła się na to, zaraz po skończeniu terminu na żałobę przepisanego, zostałaby panią Chatelet.
Lionel miał wielką ochotę rzucić się na szyją notaryuszowi, ale poprzestał na uściśnieniu mu ręki z zapałem, na czem poczciwiec nie poznał się wcale.
Pan Chatelet opowiedział wreszcie panu de Rochegude wszystko, co czytelnicy nasi już znają.
Lionel słuchał go z niewytłomaczonym zapałem, a gdy notaryusz powtórzył prawie dosłownie rozmowę, jaką miał z młodą wdówką, gdy zaczął unosić się nad jej bezinteresownością i wzruszającą prostotą, pan de Rochegude poczuł łzy w oczach.
— Co za dzielne serce, co za szlachetna dusza! — pomyślał. — O! wiedziałem dobrze, że Walentyna jest aniołem! Nędznik Vogel na pewno wciągnął ją w zasadzkę!... Nie podobna, aby istota tak doskonała, odwróciła się odemnie, do podobnego człowieka!... Co to była za zasadzka?.. Dowiem się przecie...
— Sceptycy powiedzieliby, że to przypadek! — tak kończył pan Chatelet opowiadanie — ale ja, który nie należę do ich liczby, widzę w tem wyraźny palec Boży!... Trudno wynaleźć coś mądrzejszego, nad karę, jaka dotknęła Vogla. Nieszczęśliwy ten wyrodek, został kryminalistą przez chciwość i zmuszony był w łeb sobie wypalić, w chwili, w której miliony spadły mu w ręce! Co to za przykład, co za przestroga dla przyszłych kasyerów! Oby z niego skorzystali! Czy nie mam racyi, panie hrabio?...
Lionel odpowiedział potwierdzająco, ale z pewnem roztargnieniem, bo nie myślał wcale teraz o żadnych kasyerach.
Po chwili dodał:
— Rozumiem doskonale sympatyę pańską dla młodej, owdowiałej kobiety... rozumiem cześć dla jej odwagi i rezygnacyi w nieszczęściu...
— W nieszczęściu? — powtórzył notaryusz. — To już się dzięki Bogu skończyło, bo pani Walentyna jest wolną i bardzo bogatą... Można doskonale zastosować do niej stare przysłowie i powiedzieć, że spożyła najpierw chleb czarny, a teraz będzie miała na biały, a nawet i na ciastka....
— Czy już co postanowiła?
— Względem czego?
— Względem sposobu życia...
— Nie mogła zrobić tego na poczekaniu.
— Jakto? — wykrzyknął Lionel. — Nie opuściła Bas-Meudon?
Pan Chatelet potrząsnął głową.
— Nie mogła przecie pozostać w tym złowrogim domu. Ja przedewszystkiem nieścierpiałbym tego. Jeden z moich klijentów, który odbywa w tej chwili podróż daleką, a posiada przy ulicy Babylone, w pośród obszernych ogrodów mały pałacyk, upoważnił mnie do wynajęcia takowego z meblami jakiemu spokojnemn lokatorowi... Umieściłem tam przed dwoma dniami panią Walentynę, otoczyłem ją służbą zaufaną i otworzyłem jej wreszcie kredyt w mojej kasie, bo ten łotr jej małżonek nie tylko pozostawił ją bez grosza, ale jeszcze wymógł na niej upoważnienie do sprzedania małej sumki, jaka jej po matce pozostała. Słowo honoru daję, że łotrostwo pewnych osobników przechodzi wszelkie pojęcie! Wykraść żonie ostatni jej kawałek chleba, to podług mnie ostatnia nikczemność...
— Nędznik! — szepnął pan de Rochegude z pogardą.
— Zresztą — ciągnął notaryusz — nieporównana wdówka, zgodziła się na bardzo niewielką zaliczkę i myślę, że gdy podniesie miljony po Villarsie, będzie miała wielki z niemi kłopot, bo, jak powiada, nie potrzebuje pieniędzy i wcale ich nie pożąda...
— Kochany panie — odezwał się z pewnem wahaniem Lionel — wszystko, co od pana usłyszałem, bardziej jeszcze zwiększyło ciekawość moję...
— Powiedziałem panu wszystko, co tylko wiedziałem odrzekł pan Chatelet z ukłonem.
— Zapewne, ale możesz mi pan jeszcze jednę łaskę zrobić. Czy pozwoli pan prosić o nią?
— Z pewnością, że uczynię, co tylko będzie w mojej mocy!... O co chodzi?...
— Młoda wdowa została klijentką pańską?...
— Naturalnie, bo i wuj, po którym dziedziczy, zaszczycał mnie również swojem zaufaniem.
— Będziesz pan musiał dość często bywać przy ulicy Babylone, dla porozumiewania się w interesach?...
— Zapewne...
— A więc niech mi pan ułatwi możność; zobaczenia pani Walentyny... chociażby raz jeden... chociaż na minutę jednę tylko.
— A jakże to potrafię zrobić?
— Zabierz mnie pan ze sobą i przedstaw.
Pan Chatelet poruszył się żywo.
— Przykro mi bardzo, panie hrabio — odrzekł — ale to jest niemożliwem.
— Dla czego?
— Najprostszy wszakże konwenans nie pozwala pani Vogel przyjmować wizyt w pierwszych dniach żałoby!... Pod jakim zresztą pretekstem mógłbym przedstawić pana hrabiego de Rochegude, który tak nieskończenie wyżej stoi społecznie od wdowy po jakimś tam Voglu i w dodatku nędzniku. Pan hrabia rozumiesz to przecie?...
Lionel skinął głową potakująco.
Pan Chatelet odetchnął swobodniej.
Obawiał się obrazić młodego człowieka, chociaż tak nawet słuszną odmową.
Po chwilowem milczeniu, Lionel ujął obie ręce swojego interlokutora.
— Kochany panie — rzekł wzruszony — nie tylko jesteś pan notaryuszem; ale i przyjacielem mojej rodziny....
— Przyjacielem i wiernym sługą, tak jest, panie hrabio...
— Notaryusz jest jak spowiednik, musi o wszystkiem wiedzieć i musi umieć dochować tajemnicy. Można mu śmiało powierzyć nie tylko majątek, ale i najskrytsze myśli?...
— Tak — odrzekł pan Chatelet. — My posiadamy tajemnice wielu rodzin... Urząd i sumienie, nakazują nam szanować je bezwzględnie... Ktokolwiek z nas zdradziłby powierzoną sobie tajemnicę przez klijenta, postąpiłby nikczemnie... Czy masz mi pan uczynić jakieś zwierzenie, mające pozostać pomiędzy nami? Gotów jestem słuchać pana. Mów, hrabio... bez żadnej obawy...
— Pragnę i powinienem panu otworzyć swoje serce — ciągnął pan de Rochegude — bo potrzebuje pańskiej pomocy, — a musiałbyś mi pan jej odmówić, gdybyś nie poznał całego stanu rzeczy... Powiedziałem, że ciekawość mnie tu przywiodła i powiedziałem prawdę, ale nie wyznałem wszystkiego... Jest jeszcze przyczyna inna...
— Co takiego?
— Przypuszczałem, ze dwadzieścia razy w ciągu naszej rozmowy, pomieszanie moje i głos drżący objaśnią pana, co się we mnie dzieje...
Pan Chatelet, który nie celował w rozwiązywaniu zagadek, patrzył na pana de Rochegude ździwiony.
Ostatni mówił dalej:
— Znam panią Walentynę de Cernay, Znam ją oddawna. Czy pan nie domyśliłeś się tego?
— Znasz pan panią Vogel — wykrzyknął zdumiony notaryusz.
— I znam i uwielbiam...
— Uwielbia ją pan hrabia! — powtórzył Chatelet. — Pojmuję, bo godna jest uwielbienia ale przypuszczam, że pan jej tego nie powiedział?
— Owszem, powiedziałem.
— Po za mąż pójściu!
— Przed ślubem.
— Myślę, żeś pan nie miał zamiaru jej uwodzić!
— Chciałem ją poślubić.
— Na seryo?
— Daję na to słowo honoru!...
— Ale matka pańska nie wiedziała nic o tym zamiarze, bo w sferze, — w której państwo żyjecie, związek ten byłby mezaljansemi
— Matka wiedziała o wszystkiem.
— I zgadzała się?
— Nie opierała się przynajmniej... do tego stopnia posunęła dobroć swoję, że przystała, aby osobiście udać się do panty de Cernay i aby ją prosić...
— Zamiar nie przyszedł jednakże do skutku?
— Dla czego?
— Bo panna de Cernay lubo z początku z radością, jak się zdawało, przyjmowała przyszłość, co się dla niej otwierała, nagle ni z tego ni z owego odwróciła się odemnie.
— Z przyczyny?
— Nie podała żadnej przyczyny.
— I została panią Vogel?
— Tak, w czasie, gdy ja raniony w pojedynku z Voglem, walczyłem pomiędzy życiem a śmiercią.
Elegancki notaryusz załamał ręce, zdradzając tem nadzwyczajne zdumienie.
— Biłeś się pan z kasyerem Jakóba Lefevre, panie hrabio! — wykrzyknął.
— Na pistolety — odrzekł Lionel — i gdyby kula poszła była o jeden milimetr niżej, byłbym padł trupem na miejscu.
— Wielki Boże! Co spowodowało spotkanie?
— Panna Walentyna.
— Herman Vogel wiedział, żeś pan był jego rywalem?
— Wiedział.
— Zkąd?
— Od panny de Cernay, która opowiedziała mi wszystko, on mi list od niej przyniósł, co było za nadto oburzającem. Ale pozwól mi pan obznajmić z tem, co zaszło, a potem osądzisz położenie ze spokojem, którego mnie brakuje, potem potrafisz może rozświetlić otaczające mnie ciemności.
Lionel opowiedział ze szczegółami wszystko to, co my już znamy oddawna.
— I cóż? — zapytał następnie — cóż pan wnosisz z tego wszystkiego?
Notaryusz odpowiedział pe chwilowym namyśle:
— Albo się bardzo mylę, albo to małżeństwo, które miało się zakończyć zbrodnią, rozpoczęło się podłością.
— Przypuszczasz pan, że tak było, nieprawda? Przypuszczasz pan, że panna de Cernay wpadła w zasadzkę nań zastawioną?
— Z mojego punktu widzenia nie ulega to wątpliwości! — Kasyer dowiedział się, że lada dzień ogromny majątek mógł spaść na młodą dziewczynę i dla tego chciał ją zaślubić, nie z miłości dla sieroty, ale dla jej sukcesyi. Pańskie zjawienie się stawało mu na przeszkodzie. Byłeś rywalem niebezpiecznym. Otwarta walka z panem, musiałaby naturalnie skończyć się jego porażką. Z tego powodu uciekł się Vogel do jakiegoś podstępu, o którym nie wiemy, ale który wykryć musimy. Ten list niespodziany, ten list bez żadnej przyczyny i niczem nieumotywowany, wydaje mi się do najwyższego stopnia podejrzanym. Po dniu, w którym Vogel był u pana i w którym pan go wyzwałeś, czy widziałeś się pan z panną de Cernay?
— Nigdy.
— Więc nie było żadnej pomiędzy wami rozmowy?
— Nie.
— A czy pan hrabia zna pismo panny Walentyny?
— Nie, nie znam.
— Wyśmienicie, a zresztą gdybyś pan je znał nawet, nie dowodziłoby to niczego. Nie zapominaj pan, że Vogel to łotr, to fałszerz skończony.
— Cóż pan wnosisz z tego? — zapytał hrabia.
— Rzecz najzupełniej prostą. — Panna de Cernay wcale do pana nie pisała.
— Masz pan rację, czuję to — wykrzyknął — Lionel — rozjaśniasz pan moje zaślepienie. Byłem skończonym głupcem!! Posądzałem Walentynę o zdradę, kiedy właśnie ona miała prawo uważać mnie za zdrajcę! Jam winien zatem! moja to wyłącznie wina! Nie powinienem był uwierzyć w ten list przeklęty!!
— A czy go pan posiadasz przynajmniej? — zapytał notaryusz.
— Mam! noszę go zawsze przy sobie, jako bolesną relikwię.
— Daj mi tę relikwię, panie hrabio.
— Cóż pan z nią zechcesz zrobić?
— Pokażę tej, której podpis nosi i przekonam się, czy domysły moje są uzasadnione.
— Pokażesz pan list ten Walentynie? — szeptał Lionel. — Będziesz pan z nią o mnie mówił?
— Dla czegożby nie!... Pan zawsze wszak jesteś w niej zakochany?
— Zawsze i na zawsze!!...
— I tak samo, jak przed rokiem radbyś pan ją poślubić?
— To jedyne marzenie moje na świecie...
— A zatem wstawię się za panem!... W epoce, w której żyjemy, siedmnastoletnia wdowa, piękna jak miłość, dobra jak aniołowie, i posiadająca w dodatku trzy miliony, jest pod każdym względem świetną partyą!! Dla takiego posagu można popełnić mezaljans, nawet, gdy się jest hrabią de Rochegude.
Lionel zmarszczył brwi z wyrazem obrażonej godności.
— Co mnie obchodzą jej miliony! — wykrzyknął. — Wiesz pan przecie, że jestem dosyć bogaty.
— Majątek nigdy za wielkim nie jest — mruknął filozoficznie pan Chatelet.
— Czyż ci, co się dowiedzą, że dałem nazwisko Walentynie — ciągnął pan de Rochegude — ośmielą się przypuszczać, że chodzi mi o jej pieniądze, że ją zaślubiam dla jej posagu?
— Nietylko, że będą to przypuszczać, ale będą o tem przekonani, niech hrabia o tem nie wątpi! — odrzekł notaryusz.
— Byłoby to oszczerstwo nikczemne!
— Wierzę w to najzupełniej, ale co panu szkodzą próżne gadaniny, które nawet do pana nie dojdą? Ci, to najbardziej będę pana o chciwość podejrzywać, pragnęliby z pewnością, aby byli na pańskiem miejscu. Pozwól pan im gadać, a sam bądź szczęśliwym. Dajże mi hrabia ów list.
— Oto jest — odrzekł Lionel, otwierając pugilares i podając notaryuszowi kopertę. Ale, kochany panie, skoro jesteś tak łaskaw, że zechcesz mówić o mnie, to dlaczego nie chcesz wziąć mnie, ze sobą na ulicę, Babylone. Toby wszystko uprościło.
— Za nadto nawet może trochę — odrzekł notaryusz z uśmiechem. — Stanowisko moje pozwała mi na pomaganie panu do osiągnięcia wyjaśnienia, ale nie pozwala na pośredniczenie w zbliżeniu się młodej kobiety zaledwie przed ośmiu dniami owdowiałej z młodzieńcem, jak pan hrabia zakochanym! Wiem, że z jednej i z drugiej strony nie mam się czego obawiać, ale konwenanse przedewszystkiem. Pozory, pozory, hrabio...
Pan Chatelet miał słuszność najzupełniejszą.
Lionel uznał ją i nie nalegał więcej.
I tak zresztą postąpił bardzo naprzód, odzyskał nadzieję połączenia się z Walentyną, boć wyjaśni się nareszcie tajemnicza przyczyna zerwania, boć rozwiąże się nareszcie straszna a dziwna zagadka.
— Kiedyż, kochany panie Chatelet, pojedzie pan do pani Walentyny?
— Śpieszy się bardzo panu hrabiemu? — odrzekł notaryusz z uśmiechem.
— Będę jak na rozpalonych węglach.
— Niech mnie Bóg broni, żebym miał nadużywać pana. — Jutro myślałem złożyć wizytę czarującej pani Vogel...
— Aż jutro? przerwał pan de Rochegude.
— Skoro to za długo, to się dziś z nią zobaczę...
— Zaraz, nie prawda?...
— Dla czegoby nie?.. Zaraz każę zaprzęgać...
— Niema potrzeby... Powóz mój czeka przed domem... Odwiozę pana na ulicę de Bac, do rogu ulicy Babylone...
— A pan tam na mnie zaczekasz?
— Ma się rozumieć...
— To znaczy — odrzekł z nowym uśmiechem notaryusz — że chcesz pan wiedzieć zaraz o wyniku mojej dyplomatycznej misyi... Doskonale, panie hrabio, jestem na pańskie usługi.
W pół godziny później, powóz Lionela zatrzymał się w miejscu wskazanem.
Pan Chatelet opuścił młodego człowieka, zalecając mu cierpliwość, wszedł w ulicę Babylone, minął długi mur obrosły dzikiem winem, i zadzwonił do bramy.
Otworzono mu natychmiast.
Hotel, w którym pan Chatelet pomieścił Walentynę, położony był w głębi obszernych ogrodów, które coraz rzadziej napotykamy w Paryżu, bo grunt coraz droższy nie pozwała na zbytki podobne.
Była to elegancka w najczystszym stylu Ludwika XVI budowla.
Po sześciu schodach peronu o rzeźbionych poręczach, ozdobionych doniczkami kwiatów, wchodziło się do przedsionka.
Stary kamerdyner, którego notaryusz znał od dawna, i którego umieścił w służbie młodej wdowy drzwi mu otworzył.
Kamerdyner, kucharka i Marietta z Bas-Meudon, składali dwór Walentyny.
— Dzień dobry, Edwardzie — rzekł, wchodząc pan Chatelet — proszę cię... zapytaj pani Vogel, czy mnie przyjąć raczy?...
— Pani jest w salonie z młodszą panienką — odrzekł kamerdyner — i raz na zawsze rozkaz mi wydała, ażebym nie pozwolił nigdy czekać panu notaryuszowi, ale natychmiast go wprowadzał.
Pan Chatelet wszedł.
Walentyna siedziała przy oknie i głośno czytała, Klara stała przy niej i z największą słuchała uwagą.
Młoda kobieta zamknęła książkę, podeszła do gościa i podała mu rękę z przyjemnym uśmiecham.
To bląd stworzenie, białe jak lilia i nadzwyczaj blade, było w długiej czarnej krepowej sukni zadziwiająco piękne.
Lekkie obwódki w około oczów, smutne spojrzenie i jakiś wyraz znużenia na twarzy, dodawał jej większego jeszcze uroku.
— Witam pana... Czy przychodzi pan z interesem, czy tylko przez życzliwość, jakiej tyle już dałeś mi dowodów?...
— Różne są powody dzisiejszej mojej wizyty... odrzekł pan Chatelet, zasiadając w fotela, który mu wskazała Walentyna.
— Nie przynosi mi pan przynajmniej żadnych złych wiadomości?...
— Nie podjąłbym się takiego posłannictwa. Nie wiem zresztą, coby teraz złego mogło spotkać panią... Nic spokojowi pani nie zagraża...
Nikt niema prawa zaprzeczać pani sukcesyi po nieboszczyku wuju.... Jest wszelka pewność, że nie istnieje żaden testament, oprócz tego, co został nieważnym... Wejście w posiadanie majątku, nastąpi bardzo prędko...
— To obchodzi mnie dla jednej tylko rzeczy... pan wiesz dla jakiej... — odrzekła młoda kobieta. — Czy porozumiał się pan z panem Jakóbem Lefevre?...
— Stosownie do pani życzenia, zawiadomiłem go, że pani bierze na siebie zapłacenie wszystkich weksli pofałszowanych... Suma tych weksli mogła być dotąd w przybliżeniu tylko oznaczoną. Pan Lefevre sam je popłaci, a pani będzie mu dług częściowo zwracać... Prosił mnie o wyrażenie pani uwielbienia z powodu tego postąpienia...
— O! panie!... nie zasługuję na żadne uwielbienie — szepnęła Walentyna, spełniam tylko obowiązek...
— Niech i tak będzie, ale dobrowolne spełnienie takiego obowiązku, do którego pani jednakże nie była obowiązaną, w każdym razie na cześć zasługują.
— I — ciągnęła pani Vogel — nie będzie już żadnych poszukiwań?...
— Nie... Główny winowajca nie żyje... pani zaś, płacąc weksle, nie dopuści do poszukiwań wspólników. Fałszywe weksle jakby zatem nie istniały; oddadzą je pani do rąk i będzie pani mogła je spalić...
— Bardzo dobrze... A teraz, kiedy skończyliśmy z interesami... cóż jeszcze ma mi pan powiedzieć?...
— Pozostaje mi traktowanie w trudnej i drażliwej sprawie...
— W trudnej? — powtórzyła młoda wdowa.
— Tak.
— Z jakiego powodu?...
— Ponieważ wbrew wszelkim konwenansom, muszę się wtajemniczyć w pani przeszłe życie, w najskrytsze myśli pani, czego nie śmiałbym uczynić, gdyby nie szczera, pełna szacunku życzliwość, którą pani usprawiedliwić raczy...
Walentyna wpatrzyła się w pana Chatelet swojemi pięknęmi i jasnemi oczami i powiedziała:
— Nie rozumiem nic wcale!... proszę się jaśniej tłomaczyć...
— Zrobię to, o ile będę mógł... Pozwoli pani przystąpić od razu do rzeczy?...
— Bardzo proszę...
— A więc mówiłem dziś o pani bardzo długo...
— Zadziwia mnie pan!... Przepędziłam całe życie w zupełnem odosobnieniu... Nie znam nikogo... I mnie nikt nie zna...
— Niech pani zbierze swoje wspomnienia... Chodzi tu o kogoś, którego pani bardzo obchodzi...
Walentyna wstrząsnęła głową.
— Pan się myli — rzekła po chwili: — Nie jestem niewdzięczną i mam niezłą pamięć... jeżeli naprawdę zyskałabym czyją życzliwość, pamiętałabym dobrze o tem... Chyba to jest jakaś pomyłka. Mówiono zapewne panu o jakiej innej kobiecie...
— Nie zachodzi żadna pomyłka, proszę pani, mówiłem o pannie Walentynie de Cernay, która mieszkała z siostrzyczką swoją w Passy... Wszak to pani, nieprawdaż?...
— Tak, ja... Ale któżby...
— Czy pani zapomniała o Lionelu de Rochegude? — spytał nagle notaryusz.
Młoda kobieta zatrzęsła się cała.
Pobladła bardziej jeszcze, sińce powiększyły się pod oczami.
— O! panie — wykrzyknęła drżącym od wzruszenia głosem — pan, co jesteś tak uczciwym człowiekiem, nie wymawiaj tego nazwiska!... Błagam pana!...
— Dlaczego?
— To nazwisko podłego oszusta...
— Podłego oszusta? — powtórzył pan Chatelet zdumiony. — Co?... Hrabia de Rochegude?...
— Tak, tak!...
— Cóż on takiego uczynił?
Walentyna zerwała się zmieniona cała.
Przed chwilą śmiertelnie blada, teraz rozczerwieniła się, a w oczach miała gorączkowe oburzenie.
— Co zrobił? — wykrzyknęła pewnym już głosem. — To mój zły duch, to mój wróg śmiertelny... przyczyna moich nieszczęść wszelakich!... Jemu zawdzięczam wszystkie łzy, które wylałam...
— Jakim sposobem?... Boże wielki! — szeptał notaryusz — jakim sposobem?...
— Chcesz pan wiedzieć? — zawołała gwałtownie Walentyna. — Posłuchaj zatem i sam osądź...
Pan de Rochegude, znieważył mnie, nie znając jeszcze, potem udawał zrozpaczonego i żałującego swojej winy... Znalazł sposób przestąpienia raz progu mojego domu...
Mówił że mnie kocha... Obiecywał żenić się ze mną!... Zapowiedział mi wizytę matki, zapewniał, że otworzy ona dla mnie swe objęcia, że nazwie mnie córką swoją... Uwierzyłam mu, szalona... uwierzyłam i chciałam pokochać... A nawet prawie go już pokochałam. Za to moje zaufanie i za tę rodzącą się miłość, zapłacił mi w najnikczemniejszy sposób. Kazał mnie oto najętym nędznikom porwać nocą z mojego własnego domu!... Związaną, z zaciśniętemi ustami wynosili mnie właśnie, gdy czuwający Herman Vogel, wyrwał mnie z rąk zbirów, z narażeniem własnego życia... Oto dla czego zgodziłam się zostać jego żoną... — Hrabia to de Rochegude właśnie rzucił mnie w objęcia człowieka, po którym jestem wdową!... Czy zapytasz się pan jeszcze, co on takiego zrobił?...
Pan Chatelet nie zaraz odpowiedział.
Widział groźną burzę na białem czole Walentyny, widział błyskające oburzenie w niebieskich jej oczach i czekał aż się uspokoi.
Gdy to po paru minutach nastąpiło, zaczął:
— Nie, nie będę panią już więcej pytał o to, co zrobił hrabia de Rochegude, bo pani sama nic dobrze nie wie, natomiast ja pani coś powiem...
Pan Chatelet wymówił te słowa z taką pewnością siebie, że Walentyna mimowolnie zadrżała.
Znała już teraz czyny swojego męża i nie łudziła się, co do uczciwości tego człowieka, którego honor pośmiertny pragnęła największem poświęceniem ocalić.
Przeczuwała, że o nim to ma być mowa, przeczuwała, że dowie się nowej znowu jakiejś jego podłości.
Wpatrzyła się w swojego interlokutora i z wyrazem niewymownej trwogi wyszeptała:
— Mów pan!... Nie wierzę w usprawiedliwienie się pana de Rochegude, ale gotową jestem wysłuchać pana i jakkolwiek złą będzie sprawa, której się podjąłeś, nie zwątpię ani żartem o szczerości zamiarów pańskich... Wiem z góry, żeś pan przekonany o tem, co mówisz, ale mogli oszukać pana.
— Nie pani... — odparł notaryusz — ani mowy tu o żadnem kłamstwie być nie może!... Przedstawię pani fakty i wiem, że jeżeli jedno z nas się myli, to z pewnością nie ja... Zaraz przekonam panią...
— Czekam... — szepnęła cichutko Walentyna.
— Pani obwinia hrabiego Lionela o czyny bardzo niegodne... — ciągnął notaryusz. — Zarzuca mu pani, że nadużył dobrej wiary, że durzył panią małżeństwem i obietnicą, iż matka jego gotową była przybyć do Passy i nazwać panią swoją córką... Jakże mógł dotrzymać danego słowa, jakże hrabina miała złożyć pani zapowiedzianą wizytę, gdy brutalnie, bez żadnego powodu zamknęłaś pani dom swój przed synem i matką, gdy oświadczyłaś stanowczo, że ich za nic nie przyjmiesz...
— Ja?... — wykrzyknęła zdumiona kobieta. — Ja? to powiedziałam?...
— Nie tylko pani to powiedziała, ale napisała nawet...
— Ja?... — powtórzyła po raz trzeci Walentyna. — Ależ to fałsz, proszę pana, wierutny!... Ja nigdy nie pisałam do hrabiego de Rochegude, i jeżeli utrzymuje, że otrzymał odemnie jaki list, jaki bilet lub chociażby jednę literę tylko, to kłamie!... Stanowczo kłamie!...
— Mam ten list... — odrzekł pan Chatelet, otwierając pugilares i wyjmując z niego dokument, zredagowany, jak nam wiadomo, przy ulicy Montmartre i skopjowany przez pseudo Lorbaca.
Walentyna wyciągnęła drżącą rękę po papier, szybko przebiegła go oczami i odrzekła wyniośle:
— Co pan też mówi, panie Chatelet?... Ja nie znam wcale tego listu...
— Jednakże podpisany jest przez panią.
— Podpisany jest, co prawda mojem, nazwiskiem, ale oszust, którego dzieło pan mi przedstawiasz, nie silił się nawet na to, aby naśladować mój charakter...
— Proszę, niech pani przeczyta...
— Po co?...
— To konieczne, proszę pani nawet, żeby raczyła czytać głośno...
— I owszem, skoro pan sobie tego życzysz.
I młoda wdowa przeczytała słowa, które uważamy za konieczne powtórzyć:
„Pośpieszam z odpowiedzią na list pański, gdyż moje milczenie, mogłoby utwierdzić pana w nadziejach, jakie spełnić się nie mogą.
„Rozmowa nasza, na którą się pan powołuje, była od początku do końca nieporozumieniem obustronnem... powinnam bowiem wyznać, że wiedząc, jak mało zasługuję na wyróżnienie, nie brałam na seryo słów pańskich, że widziałam w nich jedynie galanteryę, jaką mężczyźni praktykują w obec kobiet wszystkich.
„Dotknięta jestem prawdziwie, że to nierozumienie stało się przyczyną niepotrzebnego dla matki pańskiej zmartwienia...
„Powiedz pan hrabinie de Rochegude, proszę pana no to, aby się uspokoiła.
„Nie będę przeszkodą do urzeczywistnienia jej zdawna powziętych zamiarów...
„Bolesna konieczność nazwania mnie córką swoją, nie będzie jej udziałem...
„Przekonaną jestem, że ty sam, panie hrabio, nie poznałeś się na uczuciu, jakie w tobie wznieciłam...
„Wziąłeś za miłość prostą jedynie sympatyę!
„Szczyciłabym się nią w innych okolicznościach, w obecnych przyjąć nie mogę, bo nie mogę być panu wzajemną.
„Dowiedz się pan, że już nie należę do siebie.
„Od godziny jestem narzeczoną „osobistości dwuznacznej“, przed którą radziłeś mi pan drzwi zamknąć...
„Pan Vogel jest najzacniejszym człowiekiem.
„Oczyścił się za wszystkich niesłusznych pańskich oskarżeń...
„Szanuję go i za dni kilka zostanę jego żoną; wie on o wszystkiem i z mego polecenia sam panu ten bilecik doręcza.
„Spełniłam powinność uczciwej dziewczyny, pokazując mu list pański i opowiadając o naszem spotkaniu.
„Nie potrzebuję dodawać, że napróżnobyś chciał pisać do mnie, lub żądać powtórnego widzenia...
„Nie przyjmę listu żadnego, a dom mój dla pana zamknięty.
„Wierzaj mi, panie hrabio, iż najgorętszem mojem pragnieniem jest, abyś zapomniał o istnienia twej pokornej sługi
W miarę czytania, głos młodej kobiety drżał coraz bardziej, tak, że nareszcie zaledwie ją można byłe zrozumieć.
Gdy skończyła, papier wypadł jej ręki.
Pan Chatelet podniósł go i zapytał:
— Czy zrozumiała teraz pani?
— Zrozumiałam — jęknęła Walentyna — pan de Rochegude, oszukany przez jakiegoś fałszerza, przyszedł do przekonania, że drzwi moje zostały naprawdę stanowczo przed nim zamknięte.
— Czyż wobec tak stanowczego zakazu mógł się był pani przedstawić?
— Nie...
— A więc — wykrzyknął z tryumfem notaryusz — przyznaje pani, żeś go niesłusznie posądzała?...
— Nie.
— Jakto nie? — wykrzyknął Chatelet ździwiony. — W takim razie, to ja pani teraz doprawdy nie rozumiem!...
— Ten list — odparła Walentyna — nie usprawiedliwia wcale usiłowania porwania mnie z rozkazu pana de Rochegude...
Ku wielkiemu ździwienia wdówki, notaryusz zatarł ręce radośnie.
— Bardzo pięknie! — zawołał — nie pomyślałem o tem! Przypuszcza pani tedy, że hrabia de Rochegude chciał ją porwać owej nocy i posłał z tym zamiarem bandę wynajętych przez siebie łotrów...
— Tak panie, i jeżeli to mu się nie udało, to dzięki jedynie niespodzianej interwencyi pana Vogla i jego odwadze.
— Coraz piękniej! — odrzekł Chatelet, rozkładając list znowu. — Pozwól pani atoli zwrócić sobie uwagę na słowa tego ciekawego, podpisanego nazwiskiem pani dokumentu:
„Pan Vogel jest najzacniejszym człowiekiem.
„Oczyścił się ze wszystkich niesłusznych pańskich oskarżeń.
„Szanuję go i za dni kilka zostanę jego żoną; wie on o wszystkiem i z mego polecenia, sam panu ten bilecik doręcza.“
— A więc?
— A więc! niechże pani wie, że Herman Vogel sam odniósł list ów, zredagowany na jego żądanie, przez któregoś z jego nikczemnych wspólników i sam osobiście wręczył go hrabiemu de Rochegude. Niech pani wie dalej, że hrabia uważając postąpienie podobne za niewłaściwe i obrażające, wyzwał swojego gościa...
— Boże! — szepnęła Walentyna, drżąca cała.
— Pojedynek odbył się zaraz nazajutrz na pistolety — mówił dalej notaryusz — pan de Rochegude został raniony niebezpiecznie i długi czas bardzo się obawiano o jego życie. O tej porze, kiedy przy ulicy Mozarta usiłowano porwać panią z jego niby rozkazu, leżał nieprzytomny na łożu boleści i borykał się ze śmiercią. i
Nazajutrz, pod wrażeniem urojonego niebezpieczeństwa, jakiego pani cudem jakoby uniknęła i z obawy, ażeby się napad nie powtórzył, zgodziłaś się, zostać żoną mniemanego swojego zbawcy, który, muszę pani wyznać otwarcie, wiedział od bardzo dawna o jej prawach do spadku po klijencie moim, Maurycym Villars, który, żeniąc się z panią, robił ohydną spekulacyę.
Kiedy po kilku tygodniach Lionel de Rochegude, przyszedłszy wreszcie do zdrowia, ale jeszcze osłabiony i bardziej jeszcze rozkochany w pani, udał się zaraz do Passy, żeby cię zobaczyć, pani byłaś już panią Vogel i zniknęłaś gdzieś bez wieści...
Walentyna słuchała z ponurem osłupieniem.
— Cóż, czy wątpi pani jeszcze? — zapytał Chatelet. — Czy będzie pani jeszcze oskarżać hrabiego?
Młoda kobieta opuściła głowę, ukryła twarz w dłoniach i głośno zapłakała.
Przez chwilę notaryusz głęboko wzruszony, patrzył na łzy biednego dziecka, jak grad spadające.
Był to uczciwy człowiek.
Poczuł, że mu także oczy łzami zachodzą i wykrzyknął:
— Na Boga, uspokój się pani! Po co ta rozpacz? Po co te płacze? Bądź pani odważną. Niema nic straconego. Wszystko da się naprawić.
Słysząc te banalne, niezdolne pocieszyć perswazye, Walentyna podniosła głowę, spojrzała na notaryusza i z rozpaczliwym wyrazem w głosie szepnęła:.
— Takie mi się szczęście uśmiechało, a ja go zrozumieć nie potrafiłam! Mogłam wybierać pomiędzy zaszczytem a hańbą i hańbę wybrałam, nie usłuchałam instynktu mojego serca, lubo ostrzegało mnie o niebezpieczeństwie.
— Instynktu serca? — podchwycił żywo pan Chatelet. — Więc pani kocha hrabiego Lionela
— O! panie — odrzekła Walentyna po przez łzy ciągle płynące — ja byłam dzieckiem takiem, nie miałam pojęcia o miłości. Ale dzisiaj, gdy w ciągu kilku miesięcy postarzałam o jakie lat dziesięć, dzisiaj, gdym doświadczona przez ciężkie boleści, rozumiem, żem go kochała. Później uznawszy go za winnego, za zdrajcę, który mnie okłamywał, zabiłam miłość pogardą. Zresztą należałam do innego. Nie miałam prawa myśleć więcej o nim, i wyrzuciłam z mojej pamięci...
— Ale teraz? — zapytał notaryusz.
— Teraz? — powtórzyła Walentyna.
— Jesteś pani wszakże wolną.
Młoda kobieta gorzko się uśmiechnęła.
— Któżby przyjął teraz to biedne, złamane serce?
— Ten, co panią kocha nadewszystko... hrabia Lionel...
— Więc to prawda? Więc on mnie kocha jeszcze zawsze?
— I jeszcze i zawsze! To jego własne słowa.
— W takim razie bez żadnej nadziei?
— Jakto bez nadziei! Czyż niewolno pani rozporządzać swoją osobą, po upływie czasu wyznaczonego przez prawo na żałobę. Dzisiaj, tak jak przed rokiem marzeniem hrabiego jest nazwać panią żoną swoją.
— Żoną? — wykrzyknęła Walentyna.
— Czy pani sądzi, że byłbym pośrednikiem, gdyby nie chodziło o małżeństwo?
— To małżeństwo jest niepodobieństwem — szepnęła Walentyna. — Ja się nie zgodzę na nie nigdy, bo nie powinnam się zgodzić.
— Nie powinnaś pani?
— Nie!
— Dla czego, jeżeli wolno zapytać?
— Przez szacunek dla tego, którego kocham.
— Wytłomacz się pani, bo nie nie rozumiem! Czyż pani czuje się niegodną hrabiego?
— Tak, jestem go niegodną, nie z mojej, co prawda, winy, bo dzięki Bogu, nie mam sobie nic do wyrzucenia, ale z winy tego, co się stało.
— Lionel de Rochegude-mógł zostać mężem Walentyny da Cernay, ale nie może zaślubić wdowy po Hermanie Voglu.
— Raz jeszcze pytam, dla czego?
— Dla tego, że ten, kogo żoną byłam, popełnił czyny hańbiące. Pan to rozumiesz równie dobrze, jak ja. — Znikną następstwa zbrodni, ale na nazwisku, które dziś noszę, na zawsze piętno pozostanie.
— Jakto, na panią spadłaby współodpowiedzialność za przestępstwo, któregoś się nie dopuściła?
— Byłam żoną winnego i zbrukane nazwisko Vogel nie może stać obok świetnego rodu de Rochegude. Niech mi pan sumiennie odpowie, czy nie mam racyi?
Notaryusz zawahał się.
Podzielał w gruncie rzeczy pogląd Walentyny, ale nie rad był przyznać się do tego.
— Delikatność to bardzo chwalebna, ale przesadzona! Świat teraźniejszy ma bardzo krótką pamięć. Zresztą, cóż jest tak strasznego w tej przeszłości pani? Samobójstwo... Ani aresztowania... ani procesy... Żadna żywa dusza nie będzie pamiętać o tragicznym zgonie kasyera, a przytem nikt zgoła nie będzie wiedział, że hrabina de Rochegude nazywała się panią Vogel.
— Słuchając pana, gotowam uwierzyć, że przeszkoda jest do zwalczenia, ale czekaj pan, jeszcze nie wszystko.
— Boże! — wykrzyknął pan Chatelet, składając ręce. — To jeszcze nie wszystko? Cóż jest zatem jeszcze?
Walentyna zarumieniła się i spuściła oczy.
— Nazwisko Vogel zostanie, jak pan powiadasz, wkrótce zapomniane, ale mylisz się pan, niestety, bo nazwisko to odżyje.
Notaryusz drgnął i pomięszany spojrzał na młodą kobietę.
— Bo ja, proszę pana, zostanę wkrótce matką, lubo macierzyństwo zamiast mnie dumą napełniać, przeraża. Czy pan przyzna teraz, że nie wolno mi narzucać panu de Rochegude splamionego imienia i... dziecka, którego ojciec tylko przez samobójstwo uniknął kary kryminalnej! To doprawdy byłoby za wiele!
Pan de Chatelet skłonił się z uszanowaniem.
— Pojmuję panią, żałuję jej z głębi duszy i bardziej jeszcze szanuję! Nie mogę pośredniczyć dalej w tej sprawie, ale powtórzę wiernie słowa pani panu de Ruchegude. Kto wie, czy ten prawdziwie szlachetny człowiek nie zechce, pomimo wszystko, obstawać przy zamiarach swoich.
— Co? — szeptała Walentyna — przypuszczasz pan, że gotówby był?
— Ożenić się z panią — dokończył notaryusz. — A ja z pewnością nie będę mu odradzał, jeżeli raczy zapytać mnie o zdanie. Kiedy nam idzie o szczęście całego życia, to nie zważamy, za jaką go cenę nabywamy i to zupełnie jest słuszne.
— Ale ja się nie zgadzam powiedziała młoda kobieta gorączkowo — nie zgodzę się nigdy.
Pan Chatelet uśmiechnął się z niedowierzaniem.
— To — odrzekł — zupełnie mnie nie obchodzi! To rzecz hrabiego Lionela przełamać upór pani.
Podobnie ważna dysputa nie mogła przejść w banalną rozmowę.
Pan Chatelet powiedział wszystko, co miał powiedzieć młodej wdowie, poczem pożegnał Walentynę bladą i drżącą, i wzruszony opuścił hotel przy ulicy Babylone.
Powóz czekał na rogu ulicy de Bac.
Pan de Rochegude, miotany największą niecierpliwością, przechadzał się po trotoarze.
Podbiegł na spotkanie notaryusza.
— Jakże wizyta pańska trwała piekielnie długo — zawołał.
— A mnie się nadzwyczaj krótką wydawała — odrzekł pan Chatelet.
— Czy dowiedziałeś się pan czego?
— O! dowiedziałem się bardzo wielu rzeczy, przynoszę rozwiązanie wszystkich zagadek.
— Mówże pan na miłość Boga!
— Tak jest, jak przypuszczałem... Biedne dziecko wpadło w ohydną zasadzkę. Wmówiono w nią, że pan zamach na nią zorganizowałeś. Na zaślubienie Vogla dla tego się tylko zgodziła, żeby się od pana obronić.
— Podłość! — mruknął Lionel.
— Posłuchaj pan, co to było, ale mi nie przerywaj, proszę.
Pan Chatelet opowiedział najdokładniej rozmowę, jakiej byliśmy świadkami.
Posłyszawszy o mającym przyjść ma świat dziecięciu, hrabia pobladł gwałtownie, ale zapanował zaraz nad sobą, i gdy notaryusz skończył opowiadanie, wykrzyknął:
— I cóż mnie obchodzi to wszystko? Walentyna cierpiała, ale nie upadła! Vogel był nędznikiem, ale cień jego hańby nie zaćmił czystego czoła pozostałej po nim wdowy! Przyjmę dziecko samobójcy i kochać je będę, jak moje własne, przez miłość dla matki, którą uwielbiać będę.
— Powtarzam panu, że się nie zgadza.
— Musi się zgodzić, szanowny panie.
Nazajutrz około czwartej po południu powóz Lionela zatrzymał się przy ulicy Babylone przed żelaznemi sztachetami bramy, które już znamy.
Brama otworzyła się za pierwszem pociągnięciem dzwonka i Lionel bardzo blady, minął długą aleję i stanął przed peronem.
Stary kamerdyner czekał na stopniach.
— Co pan rozkaże? zapytał z ukłonem.
Niepokonany wstręt nie pozwolił panu de Rochegude wymówić nazwiska Vogel.
Odpowiedział więc pytaniem:
— Czy można się widzieć z panią?
— Pani nie przyjmuje nikogo — odrzekł kamerdyner.
— Może jednak dla mnie zechce uczynić wyjątek — odrzekł Lionel — przychodzą od pana Chatelet i mam zakomunikować coś ważnego!
— Więc pan z interesem przychodzi?
— Tak, proszę zawiadomić panią.
— Niech pan raczy wymienić swoje nazwisko.
— Nie potrzeba. Z mego nazwiska nicby się nie dowiedziała klijentka pana Chatelet.
— Proszę się zatem zatrzymać chwilę w przedpokoju, pójdę oznajmić pani.
Lionel, miotany obawą, czekał niecierpliwie na wiadomość, czy mu się uda niewinny jego podstęp? Czy Walentyna zgodzi się przyjąć nieznajomego, który jakoby od pana Chatelet przybywa?
Czy przeciwnie, wizyta wyda się jej podejrzaną, a w takim razie, jakże się do niej dostanie?
Nieobecność kamerdynera trwała zaledwie dwie minuty, a hrabiemu wydało się, że czeka już wieki całe.
Stary sługa powrócił.
— Pani prosi pana!... powiedział.
Serce Lionela silnie zabiło, udał się niepewnym krokiem za kamerdynerem, który z miną poważną otworzył drzwi salonu i zaanonsował:
— Osoba przysłana przez pana Chatelet...
Hrabia de Rochegudeprzestąpił próg i drzwi się za nim zamknęły.
Walentyna była sama, stała przy żardinierce, i oglądała kwiaty.
Machinalnie postąpiła parę kroków ku nieznajomemu, ale w chwili, gdy miała mu zadać pytanie, podniosła oczy, poznała Lionela i wylękła a drżąca cofnęła się, szepcząc:
— Pan?... to pan!... O! Boże!
— Czy przestraszyłem panią? — bąknął Lionel, drżąc tak samo jak i młoda kobieta.
— Co pan tu robi? — zapytała Walentyna. — Po co pan tu przyszedł?...
— Jestem, bo panią kocham, a po co przychodzę, wiesz pani dobrze... Wysłuchaj mnie pani...
— Nie... nie chcę... nie mogę! przerwała pani Vogel. — Nie chcę pana słuchać i proszę bardzo, błagam... uwolnij mnie...
— Czy się pani czego obawia z mej strony?... powiedział Lionel. — Rozumiałbym tę dziwną trwogę, gdyby wierzyła pani jeszcze w oszczerstwo i uważała mnie za nędznika... ale dzisiaj, gdy wiesz już prawie o wszystkiem, podobne przyjęcie jest niesprawiedliwością, okrucieństwem... Czemże sobie na to zasłużyłem?...
— Spojrzyj pan na mnie — odpowiedziała Walentyna, starając się całą siłą woli panować nad gwałtownem wzruszeniem. — Czarny mój strój objaśni pana dokładnie... Świeża, wczorajsza prawie żałoba, nakazuje mi odosobnienie zupełne...
Raz jeszcze proszę pana, uwolnij mnie... nie mogą pana przyjmować...
— Będę posłusznym, przyrzekam, przysięgam... ale nie bądź pani tak nielitościwą... Daruj mi kilka sekund... pozwól powiedzieć sobie...
— Nie chcę nic słyszeć — przerwała młoda kobieta.
— A jednak ja muszę mówić — odrzekł Lionel — i będę mówił...
— Wbrew woli mojej? — wykrzyknęła Walentyna.
— Nawet wbrew pani woli... Kto wie, czy kiedy znowu zobaczymy się sam na sam?... kto wie, czy straconą dobrą sposobność odzyskałbym kiedy znowu?... Gdybyś pani przed rokiem była mniej dumną, a ja mniej powolnym, wieluż nieszczęść bylibyśmy uniknęli! Dla mego i pani szczęścia, powinniśmy pominąć konwenanse... Ja potrzebuję się rozmówić... musisz mnie pani wysłuchać...
— A więc dobrze... ale nie teraz, potem — oświadczyła młoda kobieta.
— Nie... natychmiast. Bądź pani spokojną, postaram się być zwięzłym... Wszelkie obszerne wywody uważam za zbyteczne, skoro pan Chatelet wczoraj wyjaśnił pani wszystko... Zapomnijmy o przeszłości... Pomyślmy o przyszłości, która się otwiera przed nami.. Kochałem panią przed rokiem i kocham dziś tak samo, z całego serca, całą potęgą duszy. Boleść powiększyła jeszcze tę miłość... Bez pani niema dla mnie nic na świecie...
Straciwszy nadzieję, zamierałem powoli... Z odzyskaną nadzieją, życie mi powróciło... Przed rokiem kochałaś mnie prawie... Za parę minut opuszczę cię, ale pragnę, wychodząc, unieść z sobą przekonanie, że nas nic nigdy nie rozłączy. Chcę otrzymać przyrzeczenie, że gdy czas na żałobę przepisany przeminie, zostaniesz moją żoną!...
— Pańską żoną? — powtórzyła Walentyna. — Chcesz pan, ażebym została pańską żoną, i powiadasz, że wiesz o wszystkiem?...
— Naturalnie... Pan Chatelet nic nie ukrył przedemną... Kocham cię i szanuję, męczeństwo, przez jakieś przeszła, opromienia cię w oczach moich prawdziwą auerolą... Co mi tam nazwisko twoje zniesławione?...
Hrabina de Rochegude zapomni, że je kiedyś nosiła...
— Ale... maleństwo, co na świat przyjdzie?...
— To biedna i niewinna istota!... pokocham ją także...
— A! wykrzyknęła Walentyna, składając ręce — cóż za wzniosłe zaparcie się siebie... cóż za poświęcenie bez granic!... Podnieść się do wysokości ofiary, jaką pan chcesz dla mnie uczynić, mogę tylko w jeden jedyny sposób, za pomocą odmowy...
— Odmowy? — powtórzył Lionel.
— Bardzo to bolesny mój obowiązek, ale szacunek, jaki mam dla pana, nakazuje mi go spełnić.
— Nie chcesz pani przyjąć mojego nazwiska?
— Nigdy! Gdyby panu przyszło kiedy żałować tej ofiary, nigdybym sobie nie przebaczyła...
Chwilowe milczenie zapanowało po tych słowach.
Zmarszczone czoło Lionela i oddech jego przyśpieszony wskazywały, co za burza w nim wrzała. Zdawało się, że wybuchnie.
Ale się uspokoił jednakże.
— Niech i tak będzie! — powiedział zimno. — Wolno pani poświęcić mnie dzisiaj dla uniknienia w przyszłości jakiego przypuszczalnego nieszczęścia... Dobrze.. Przyjmuję wyrok... Mam wszakże prawo rozporządzić egzystencyą moją... Zanadto cierpię od roku, za długo się borykam z przeciwnościami... siły mnie już opuszczają...
Podróżny wycieńczony długą podróżą po nierównej drodze, zrzuca z ramion przysłaniający go ciężar, wyciąga się w rowie przydrożnym i zasypia... Pójdę za jego przykładem!... Zmordowany, zrzucę swój ciężar i zasnę snem, z którego się nie przebudzę...
Walentyna zadrżała.
— Boże mój — szepnęła — co to ma znaczyć?...
— Życie już nie ma dla mnie znaczenia — ciągnął Lionel — pozbędę się go zatem... W pani jedyna była moja nadzieja... Odrzucasz mnie...
wszystko skończone! Skończę ze sobą, powróciwszy do domu... mam nadzieję, że mi Bóg przebaczy, bo cierpienia moje przechodzą doprawdy moc ludzką!
Słysząc Lionela, mówiącego o samobójstwie, Walentyna zadrżała.
— Panbyś to uczynił?... — wykrzyknęła przerażona.
— Uczynię bez wahania — odrzekł hrabia.
— Toby zbrodnią było jednakże.
— Wiem o tem dobrze.
— I to ja popchnęłabym pana do niej?...
— Cóż to panią może obchodzić? Żeby mnie przywiązać do życia, wystarczało jedno słowo, któregoś mi pani odmówiła!...
— Niesprawiedliwyś pan i okrutny!... Jeżeli odpycham to wielkie szczęście, jakie mi ofiarujesz, to dla pana... jedynie.
— Czcze to słowa, szanowna pani.
— Nie wierzysz mi pan?...
— Nie wierzę!...
— Jakże mam panu dowieść mojej szczerości?...
— Nie sil się pani na to...
— Co mam zrobić, Boże? Co mam zrobić?...
— Pozwolić mi umrzeć spokojnie... Żegnam panią... Bądź szczęśliwą, oto ostatnie życzenie moje.
Lionel zawrócił ku drzwiom.
Walentyna rzuciła się, żeby go zatrzymać.
— Odchodzisz pan!... — krzyknęła.
— Odchodzę... Wypowiedzieliśmy już sobie wszystko... pilno mi skończyć ze sobą.
— Lionelu... — szepnęła młodu kobieta, głosem, zaledwie dosłyszanym...
— Pani?
— Pozostań... błagam cię...
— Po co?... Powtarzam pani, że za dużo już wycierpiałem... Nie mam już ani siły, ani odwagi... Nie chcę przedłużać cierpień moich...
— Czy nie rozumiesz, że zabijając siebie i mnie zabijasz! czy nie odgadujesz, że cię kocham?...
— Pani mnie kochasz? — powtórzył hrabia.
— Z całej duszy...
— Gdybyś mnie kochała, to zostałabyś moją żoną... Nie, pani mnie nie kochasz!...
Walentyna zaledwie mogła się na nogach utrzymać.
Oparła główkę a ramieniu pana de Rochegude, zarzuciła mu ręce na szyję i wyszeptała:
— Czyż ja odmawiam?... Nie... nie... nie... Rozkazuj, a będę posłuszną... Jeżeli mam cię okupić... rozporządzaj mną... jak ci się żywnie podoba.
— Drogie, ukochane dziecię!... — wykrzyknął hrabia, przyciskając Walentynę do serca — okupiłaś już wszystko i kazałaś zapomnieć o wszystkiem! O! teraz nie chcę już umierać... Szczęście odtąd mamy przed sobą... Nie umknie nam już ono...
Są uczucia tak potężne, że żadne słowa nie zdolne ich wyrazić.
Po wyznaniach Lionela i Walentyny zapanowało chwilowe milczenie.
Po raz pierwszy pan de Rochegude złożył pocałunek na czystem czole ukochanej.
Walentyna bezwiednie płakała.
Wielkie łzy jedna po drugiej spadały z długich rzęs, ale nie było w nich żadnej już goryczy.
Lionel przerwał milczenie.
— Zgodziłaś się zatem zostać moją narzeczoną...
Anielskie dziecię uśmiechnięte i pomieszane, wysunęło się z objęć hrabiego i odrzekło:
— Nie cofnę danego słowa, ale kładę pewne, jeżeli nie warunki, to przynajmniej zastrzeżenia.
— Jakie?... — zapytał zaniepokojony trochę Lionel.
— Pragniesz, nieprawda — ciągnęła Walentyna — żeby ta, co zostanie twoją żoną, otoczoną była powszechnym szacunkiem?...
— Nikt bardziej od ciebie nie zasługuje na ten szacunek i potrafię go nakazać...
— Szacunku nie można nakazywać, mój przyjacielu... Trzeba sobie zasłużyć na niego... nietaktownem postępowaniem można go stracić na zawsze...
— Do czego prowadzisz, moje dziecię?... — — zapytał Lionel.
— Do tego, że przyszła hrabina da Rochegude, nie może zostać skompromitowaną...
— Przez kogóż byłabyś skompromitowaną, wielki Boże?..
— Przez ciebie samego...
— Jabym cię skompromitował? Ja? A to jakim sposobem?...
— Przez wizyty swoje...
— Czy zamierzasz pozbawić mnie swojego widoku?
— Taki mam zamiar. Moje trudne i fałszywe położenie, jak również najściślejszy konwenans, nakazują nam stanowczo, przez kilka miesięcy żyć zdala od siebie... Gdzieś był, gdyś się dowiedział o mojem wdowieństwie?
— W małem prowincyonalnem miasteczku, w którym pułk mój stoi garnizonem.
— A więc trzeba powrócić do tego miasteczka...
— Nie potrafię... Nie zdobędę się na to nigdy...
— Kiedy kto chce, wszystko zrobić potrafi... A zresztą, nie będziesz znów tak bardzo godnym pożałowania!.. Chociaż będziemy zdala od siebie, dusze nasze i nasze myśli zawsze będą ze sobą!... Wiesz już, że cię kocham... Pisuj do mnie, bo te listy twoje, będą mi pociechą w odosobnieniu, a odpowiedzi będą z pewnością tym razem nie dziełem fałszerza...
Wymieniwszy ostatnie słowa, Walentyna zaczerwieniła się mocno.
Niechcący, wywołała najprzykrzejsze wspomnienia z przeszłości, przypomniała zbrodnię Hermana Vogla, popełnioną w tym celu, ażeby i ją z Lionelem rozdzielić.
Ale żeby zatrzeć niemiłe wrażenie, śpiesznie zaraz dodała:
— Czy zdołałam cię przekonać? Czy się za stosujesz do mojego żądania?...
— Wiesz dobrze, że uczynię wszystko, co mi rozkażesz...
— Odjeżdżasz zatem?...
— Skoro sobie życzysz tego — odjadą.
— Kiedy?...
— Kiedy ci się żywnie podoba.
— W takim razie opuścisz Paryż, gdy spełnisz, o co cię prosić będę...
— Jakąkolwiek będzie ta prośba, uczynię jej zadość z pewnością. O cóż zatem chodzi?...
— Przed rokiem — zaczęła Walentyna — matka twoja, lubo inne zupełnie miała co do ciebie zamiary, zgodziła się jednakże na nasze połączenie — czy prawda?...
— Tak, chociaż cię nie znała wcale...
— Czy wie wszystko, co się w ciągu tego roku zdarzyło?...
— Wie to tylko, że odmowa twoja, zdruzgotała mi życie... Milczałem... ukrywałem ranę mojego serca... a matka przez szacunek dla boleści mojej o nic mnie nie pytała...
Walentyna mówiła dalej:
— Tak samo dziś, jak dawniej, nie chciałabym wchodzić w rodzinę waszę wbrew woli hrabiny de Rochegude; to jedyna duma moja... i sądzę, że uzasadniona...
— Ależ! — wykrzyknął Lionel — skoro matka się zgadzała...
— Położenie moje zmieniło się odtąd bardzo — przerwała młoda kobieta. — Przed rokiem byłam panną de Cernay, córką rodziny zubożałej, ale uczciwej... dziś... jestem wdową po przestępcy i mam zostać matką... Czy hrabina przyjmie bez ogromnej boleści te nowe a opłakane warunki, o których nie umiem mówić bez trwogi. Miliony, jakie posiadam, nic a nic zgoła nie znaczą, pieniądz nie ratuje nadwerężonego honoru...
Lionel chciał coś odpowiedzieć — ale mu nie pozwoliła Walentyna.
— Nie odpowiadaj mi — rzekła — ale wyznaj pani de Rochegade, całą prawdę... nic a nic nie ukrywając, a potem powróć jak przed rokiem, aby mi powiedzieć, że przyjmuje mnie za córkę... Zamienimy przysięgę i odjedziesz z obrazem moim w duszy, a ja tu pozostanę z myślą wyłącznie o tobie...
Lionel de Rochegude, opuściwszy po rozmowie z młodą wdową ulicę Babylon, w dziwnem był usposobieniu moralnem.
To radość, to obawa i niepewność wypełniały z kolei jego duszę.
Bądź co bądź czuł się szczęśliwym z odniesionego zwycięztwa.
Walentyna zgadzała się na małżeństwo, którego tak sobie życzył.
Marzenia jego miały się ziścić nareszcie.
Ale co będzie z matką?
Jakie wrażenie zrobi na pani de Rochegude to wszystko, o czem się dowie?
Czy uwzględni przeszłość Walentyny?
Lionel wmawiał w siebie, że tak będzie, ale niepokój i obawa mieszały jego nadzieję.
Jeżeli hrabina nie potrafi się przezwyciężyć, jeżeli nie zechce podać ręki wdowie po kasyerze, nie zechce jej otworzyć swego serca i nazwać córką swoją, co począć w takim wypadku?
Drżał, myśląc tem.
Przekonanym był, że Walentyna, za nic w świecie nie zechce wejść do rodziny, któraby się jej wstydziła.
Pozostawać w takiej niepewności chociażby przez parę godzin tylko, wydało się niepodobieństwem młodemu człowiekowi.
To też, gdy tylko powrócił do domu, kazał się zaraz zameldować swojej matce.
Pani de Rochegude, zajęta w małym saloniku robótką jakąś, opuściła fotel i uśmiechnięta postąpiła naprzeciw syna.
Ale w chwili, gdy go uścisnąć chciała, zadrżała i spoważniała.
— Co tobie, drogie dziecię? — wykrzyknęła.
— Dla czego pytasz mnie o to, matko? — odrzekł hrabia.
— Boś już nie ten sam, co rano... Widzę na twarzy twojej ślady wielkiego wzruszenia... Musiało cię spotkać coś ważnego... Czy tak?...
— Nie mylisz się, droga matko... jestem istotnie wzruszonym... bo w bardzo ważnej sprawie potrzebuję pomówić z tobą....
— Najchętniej cię wysłucham odpowiedziała z całem przywiązaniem hrabina.
Lionel usadowił matkę w fotelu, zajął miejsce obok, ujął za ręce, przycisnął do ust i głosem pieszczotliwym powiedział:
— Pamiętaj, mateczko, że życie i szczęście moje zawisły od twej odpowiedzi.
— Życie i szczęście! — powtórzyła pani de Rochegude, wstrząsając głową. — O! jeżeliby to tylko odemnie zależało! Ale to nie tak jest, kochany Lionelu.. ludzie młodzi łudzą się bardzo często, przechodzą obok szczęścia, nie dostrzegając go wcale, albo też widzą go tam, gdzie go niema.
— Ja wiem, gdzie jest moje szczęście! — odrzekł hrabia.
— Czyś pewnym tego, drogi synu?
— O! najpewniejszym, mateczko!
— Mówiłeś mi to samo, przed rokiem, a jednakże się myliłeś.
— Nie matko, wcale się nie myliłem!
Pani de Rochegude spojrzała na syna z nieopisanem ździwieniem.
— Jakto? — szepnęła. Co chcesz przez to powiedzieć?
— Że tę, którą kochałem i kocham, a która była straconą dla mnie, Bóg mi powrócił.
Hrabina westchnęła.
Sprawdzały się zatem wczorajsze jej przeczucia.
Lionel chce widocznie mówić znowu o tej strasznej istocie, przez którą o mało życia nie postradał.
Zdawało się biednej matce, że widzi znów dziecko swoje, jak go po spotkaniu z Voglem widziała, bladego, krwią zbroczonego, leżącego na łożu boleści, i pasującego się ze śmiercią.
Nie odpowiedziała ani słowa, nie poruszyła się wcale, zdławiła w sobie przemocą bolesne, jakiego doznała, uczucie.
Lionel udawał, że nie spostrzega, co się w sercu matki dzieje, i rozpoczął opowiadanie
Powiedział hrabinie wszystko, co się poprzedniego dnia od pana Chatelet dowiedział, powtórzył dosłownie rozmowę z Walentyną.
— A teraz — zapytał po skończeniu — uznajesz, kochana matko, że ta nieszczęśliwą istota jest perłą bez skazy? że zasługuje na moje uwielbienie, że bez niej niema dla mnie szczęścia na świecie? Czy zgodzisz się zostać matką ukochanej Walentyny?
Pani de Rochegude, zgnębiona, ale spokojna, podniosła głowę przy ostatniem zapytaniu jedynaka.
W oczach uczuła łzy, na twarzy rumieniec.
— Przebacz mi, drogie dziecię — odrzekła głosem stanowczym, chociaż trochę przyciszonym — przebacz mi przykrość, jaką ci sprawię... Zapytujesz mnie, czy zgadzam się zostać matką tej, której oddałeś serce swoje. Nie mogę zgodzić się na to...
Lionel zbladł.
— Odmawiasz, matko? — wyszeptał.
— Odmawiam.—
— Więc cię nie zdołałem przekonać? Więc przypuszczasz, że jest coś niewytłomaczonego, coś podejrzanego w życiu Walentyny? Nie wydaje ci się ona godną miłości i szacunku?
— Niech mnie Bóg od podobnej myśli ustrzeże — odrzekła pani de Rochegude. — Nie oskarżam jej o nic zgoła. Sądzę owszem, że miłość twoja nie jest wcale przesadzoną, że pani Vogel posiada rzeczywiście te wszystkie przymioty, jakie jej przypisujesz..
— Ale pomimo to odmawiasz?
— Bo muszę.
— Dla czego? Zgodziłaś się wszakże przed rokiem!
— Za najważniejszą przeszkodę uważam honor nazwiska! Sama wszakże Walentyna dostarczyła ci argumentów przeciwko sobie. Hrabia de Rochegude mógł bez ujmy dla siebie zaślubić pannę de Cernay, ubogą, nieznaną sierotę, zarabiającą pracą rąk własnych, na utrzymanie — ale nie może on brać za żonę milionowej wdowy po kasyerze fałszerzu, o którego dziwnej egzystencyi i samobójstwie rozpisywały się wszystkie dzienniki francuzkie! Nie wolno mu z nazwiskiem Rochegude łączyć nazwiska tak pohańbionego! Pani Vogel przyznała to otwarcie sama. Jakżeżbym ja mogła się zgodzić?
— Matko — zapytał Lionel złamanym głosem — czy to wyrok twój nieodwołalny?
— Tak, moje dziecko, stanowczo nieodwoalny.
Możesz nie zważać na mnie, boś jest pełnoletnim, ale ja nigdy zezwoleniem swojem nie przyłożę ręki do sponiewierania czystego i szanowanego nazwiska, którego jesteś przedstawicielem.
Lionel zerwał się z miejsca.
Tak, jak przy początku rozmowy, ujął ręce matki i drżąc, do ust je przycisnął.
— Jestem synem posłusznym, — wyszeptał — nie sprzeciwię się woli twojej i żegnam cię, matko.
Powiedział to tak dziwnym głosem, że pani de Rochegude zadrżała również i, podniosła się żywo.
— Gdzie idziesz? — wykrzyknęła.
Lionel nic nie odpowiedział.
— Gdzie idziesz? — powtórzyła pani de Rochegude.
— Odjeżdżam — wyszeptał młody człowiek.
— Opuszczasz Paryż?
— Tak.
— Dzisiaj?.
— Wieczorem.
— Dla czego?
— Czy nie możesz mi kilku dni poświęcić? Cieszyłam się tą nadzieją.
— Niepodobieństwo... Muszę powracać do pułku.
— Przysięgnij mi — ciągnęła hrabina, przerażona wyrazem twarzy syna — przysięgnij, że nie masz żadnej złej myśli!
Zapytany w ten sam sposób przez Walentynę, Lionel odpowiedziałby:br>
— W łeb sobie palnę — i miał taki zamiar stanowczo.
Ale nie miał odwagi zadać tak strasznego ciosu sercu matki, nie chciał przyznać się jej do zamiaru odebrania sobie życia.
Zresztą po co się ma zabijać?
I tak tego, co go spotkało, nie przeżyje!
— Objawiłaś mi, matko, wolę swoję, szanują ją, bom ci winien posłuszeństwo... czegoż możesz więcej odemnie wymagać? Nie masz litości nademną. Poświęcasz niemiłosiernie, szczęście moje dla przesądu, bo nie uznaję i nigdy nie uznam, iżby połączenie się z uczciwą kobietą, mogło zaćmić honor, świetnego, jakie noszę, nazwiska. Ty, matko, sądzisz przeciwnie, ulegam zatem przekonaniom twoim.
— Ale ulegasz tylko, — przerwała pani de Rochegude.
— Tak — odrzekł. Lionel — spełniam tylko obowiązek synowski i nic zgoła więcej. Ucałuj mnie więc, matko, po raz ostatni, i pozwól odjechać.
— Nie chcę, ażebyś odjeżdżał — zawołała hrabina. — Chcę wiedzieć, co zamyślasz.
— Rozkazujesz mi, abym ci odpowiedział?
— Błagam cię o to.
— Chcesz wiedzieć, jaka mnie przyszłość oczekuje? Dobrze... dowiedz się zatem całej prawdy. Walentyna jest szczęściem mojem całem, żyć bez niej nie chcę i nie potrafię... Przez rok cały, gdym nie miał żadnej nadziei, cierpiałem okrutnie i nie chciałem się leczyć z tego cierpienia, straciłem ochotę do pracy, zbrzydły mi wszystkie przyjemności, nic mnie nie obchodziło na świecie, oprócz ciebie tylko, kochana matko. Dążyłem szybkim krokiem do grobu i cieszyłem się, że znajdę w ziemi spokój, skoro szczęścia nie znalazłem na ziemi! Na bramie cmentarnej, w miasteczku, w którem pułk mój kwateruje, wypisana jest po łacinie sentencya: „Szczęśliwi umarli, bo odpoczywają w pokoju.“ I powtarzałem sobie co chwilę: — Ja także będę wkrótce szczęśliwym, bo także się znajdę niezadługo w grobie! I pokochałem ów cmentarz i odwiedzałem go codziennie.
— Nieszczęśliwe dziecko! — szepnęła hrabina.
Lionel ciągnął dalej:
— Nagle... przed dwoma dniami... szalona mnie radość opanowała... Walentyna została wdową... Wolno mi było na nowo mieć zatem nadzieję... Zmartwychwstałem... odżyłem, poczułem, że mi młodość wróciła... O ile dotąd niecierpiałem życia, o tyle teraz przywiązywałem się do niego... Przyjechałem... Reszta ci wiadoma, moja matko... Dobry Bóg: zniweczył przeszkodę, jaka mnie od Walentyny oddzielała... Ale na miejsce tamtej stanęła inna, niepokonana tą razą zawada, stanęła wola matki, która bądź co bądź powinna być świętą dla syna. Skazany jestem nieodwołalnie... Wydałaś wyrok... i wszystko skończone już dla mnie. Powracam, żeby umrzeć... Ucałuj mnie, matko... i pożegnaj...
Pani de Rochegude długi czas siłą woli powstrzymywała wzruszenie.
Ale zabrakło jej sił gdy Lionel po raz drugi i powiedział: żegnam cię, matko!...
Nie mogła się już — pohamować i wybuchnęła głośnym płaczem.
— Jeżelim zrobił ci przykrość, to przebacz drogi matko — wyszeptał Lionel. — Chciałem był odejść w milczeniu, aleś mi mówić kazała... Zawiniłem, że byłem ci posłusznym... przebacz mi, matko!...
Pani de Rochegude roztworzyła ramiona, przycisnęła syna do piersi i okryła go czułemi pocałunkami.
Młody oficer poczuł, że mu serce także topnieje.
— I jabym, cię na śmierć skazywała! — wykrzyknęła hrabina... — Jabym zostać miała katem mego dziecka?... Nie! nie!... Ja chcę, żebyś żył i żebyś był szczęśliwym...
Lionel wygrał zatem sprawę w pałacu na Polach Elizejskich, jak ją wygrał przed godziną w hotelu przy ulicy Babylone.
Nie będziemy silić się na opisywanie, co się działo w jego duszy.
— Matko droga — zawałał powróciłaś mi życie!...
— I rzucił się znowu w objęcia hrabiny i znowu okrywał ją pocałunkami...
— Moje dziecko, — odezwała się pani de Rochegude, po chwilowem milczeniu. — — Ta młoda kobieta, którą tak ukochałeś, a którą i ja również pokocham, skoro córką moją zostanie, dała ci bardzo rozsądną radę... Aż do chwili, w której wolno się wam będzie połączyć, powinniście żyć zdala od siebie, chociaż wyda ci się to bardzo przykrem, ale dobry ton koniecznie wymaga tego...
— Nie myślę się uchylać — odrzekł Lionel. — Skoro jestem pewny przyszłości... o cóż mi więcej chodzić może?...
— Powiedz narzeczonej — ciągnęła pani de Rochegude — że znajdzie — wkrótce we mnie nie kobietę, która przyjmuje z rezygnacyą narzucony jej związek, ale matkę prawdziwą, przycisnę ją do serca, bez żadnego zgoła uprzedzenia... Zapowiedz jej wizytę moję... Chcę ją zobaczyć, chcę poznać, aby pokochać, bo z pewnością na to zasługuje, skoro ją tak uwielbiasz...
— O! matko, jakżeś dobra! — wykrzyknął Lionel, nieposiadając się z radości.
— Sprawiedliwą tylko jestem, moje dziecię... odpowiedziała hrabina, a potem dodała:
Skoro uspokoisz Walentynę słowami pociechy, z jakiemi cię do niej posyłam, opuść Paryż, nie tracąc czasu, wyjedź dzisiaj jaszcze, powróć do pułku i nie przyjeżdżaj, aż za kilka miesięcy... Czas zrobi tymczasem swoje; zapomną o smutnej sławie nazwiska Vogela... Zrobimy wszystko po cichu... postaramy się o milczenie dzienników... Ślub wasz odbędzie się bez żadnej okazałości, i zaraz potem wyjedziemy wszyscy troje do Loiret, gdzie przepędzimy rok cały... Kiedy powrócimy następnie do Paryża, ludzie zachwyceni młodą panię de Rochegude, nie będą pytać, jak się przedtem nazywała... Czy uznajesz, że tak będzie dobrze?...
— Uznaję z wdzięcznością mateczko...
— No, więc ucałuj mnie raz jeszcze, i jedź na ulicę Babylone. Gdy wrócisz, przyjdź mnie pożegnać i w drogę...
— Wyjadę, pociągiem pośpiesznym o ósmej...
Nie będziemy powtarzać krótkiej rozmowy Lionela z Walentyną.
Czytelnicy łatwo się sami domyślą, o czem młoda wdówka mówiła z oficerem huzarów.
Lionel dotrzymał słowa i wyjechał zaraz tego samego wieczora.
W następnym tygodniu otrzymał od matki list z temi słowy:
„Kochany chłopcze!... Widziałam Walentynę... pokochałam z całej duszy, wcale się nie dziwię twojej miłości. To anioł!...
Pani de Rochegude przeniosła się do hotelu przy ulicy Babylone, ażeby otoczyć macierzyńską pieką przyszłą synowę swoję.
Na mamkę dla dzieciny sprowadzono dwudziestopięcioletnią normandkę.
Notaryusz Chatelet z małą Klarunią byli rodzicami chrzestnemi maleństwa.
Nowo narodzony otrzymał imię Armanda.
Lionel i Walentyna prowadzili ciągłą korespondencyę — i co rano każde ze swej strony wykreślało jeden dzień w kalendarzu, aby w ten sposób skracać chwile tęsknego za sobą oczekiwania.
Nareszcie w dziesięć miesięcy po strasznej nocy w Bas-Meudon, ziściło się marzenie narzeczonych.
Lionel i Walentyna połączeni zostali w obec Boga i ludzi.
Mądre rady hrabiny spełnione zostały, co do joty.
Ślub odbył się w kaplicy Misyj zagranicznych, a potem zaraz młoda para wsiadła do karety podróżnej, zdobnej herbami Rechegudów i Cernayów i udała się do zamku pod Orleanem.
We dwa dni potem znalazła się tamże pani de Rochegude w towarzystwie Klary i mamki
Miodowy miesiąc młodych małżonków ziścił wszystkie ich nadzieje...
∗
∗ ∗ |
W lat dziesięć potem, w listopadzie, 1869 roku, zarządzający Grand Hotelem, wezwany został w drodze telegraficznej przez jednego z kolegów swoich w Kolonii o przygotowanie apartamentu, składającego się z trzech pokojów, dla hrabiego d’Angelis, mającego przybyć do Paryża tegoż samego dnia wieczorem, w towarzystwie kamerdynera.
Istotnie o trzy kwadranse na dziesiątą, fiakr wyładowany podróżnemi walizami, wtoczył się w dziedziniec hotelowy.
Służący i jasny blondyn z dużemi faworytami zajmował miejsce obok stangreta.
Opuścił kozioł poważnie, bez wszelkiego pośpiechu i stanął u drzwiczek.
Zbliżył się oficyalista hotelowy.
— Czy na pana czekamy? — zapytał.
— Tak sądzę bynajmniej — odpowiedział wysiadający nowo przybyły z wyraźnym akcentem niemieckim. — Musieliście otrzymać chyba depeszę?
— Z kimże mam honor mówić?
— Jestem hrabia d’Angelis...
— Apartament dla pana hrabiego przygotowany... Na kominku ogień rozpalony... Niech pan hrabia raczy udać się za mną... Służący zajmie się przeniesieniem bagaży...
Uprzedzam, że nie rozumie on ani słowa po francuzku...
— Mniejsza o to... mówimy wszystkiemi językami... Czy pan hrabia każe sobie podać kolacyę?...
— Chyba coś bardzo lekkiego... jestem zfatygowany. Niech mi podadzą filiżankę bulionu, zimną kuropatwę i butelkę wina szampańskiego... To wystarczy...
Podróżny przestąpił próg salonu.
— Czy pan hrabia uzna to pomieszczenie za dostateczne? — zapytał oficyalista.
— Najzupełniej. Nie jestem wymagającym.
— Czy pan hrabia życzy sobie służącego pod ręką?
— Koniecznie.
— Jest w przedpokoju kanapa, na której będziesz mógł spać doskonale.
— To dobrze.
— Jeżeliby pan hrabia co potrzebował, to oto guziczek od dzwonka elektrycznego.
Nieznajomy przybyły do Grand-Hotelu, a noszący nazwisko pomerańczyka zamordowanego w Bas-Meudon przez Hermana Vogla i Karola Laurent, był mężczyzną szczupłym, dosyć wysokim, dystyngowanej powierzchowności, nieokreślonego wieku.
Mógł mieć lat trzydzieści sześć albo trzydzieci ośm, ale mógł mieć także około pięćdziesiątki. Z boków wyłysiałej głowy spadały mu na szyję kosmyki włosów, niegdyś złotawego koloru, teraz prawie zupełnie białe, i
Długie faworyty i broda srebrzyły się już także.
Na skroniach liczne drobne zmarszczki zbiegały się w kątach powiek.
Szerokie, sinawe obwódki, okrążały oczy ukryte prawie pod podwójnemi szkiełkami pincenez.
Gdy pan d’Angelis, zdjął kiedy przypadkiem binokle, źrenice koloru stali, zadziwiały surowością i prawie niepodobnem do zniesienia ostrem, dzikiem spojrzeniem.
Całość fizyognomii, z daleka wyglądająca na młodą jeszcze, z blizka staro się przedstawiała.
Podróżne ubranie hrabiego, oznaczało dobrze bogatego człowieka.
Okrywał go wielki płaszcz podbity kosztownem futrem.
Czapka z tego samego futra stanowiła nakrycie głowy i w razie potrzeby mogła być na uszy opuszczoną.
Wysokie miękkie futrzane buty, sięgały do kolan samych.
Z pod płaszcza wyglądała kurtka z czarnego aksamitu, takaż sama kamizelka i długi turkusowego koloru krawat, zapięty szpilką z brylantem.
Ciężki prześlicznej roboty łańcuch przy zegarku i skórzany ozdobiony srebrem pasek od sakwojaża, uzupełniały strój wewnętrzny.
Hrabia d’Angelis, gdy pozostał sam w saloniku, zrzucił płaszcz, zdjął binokle, wyjął z kieszeni grzebień szyldkretowy, poczesał włosy, stanął przed lustrem zawieszonem nad kominkiem i zaczął się uważnie sobie przypatrywać.
Potem uśmiechnął się i zatarł ręce.
Ruch ten i uśmiech świadczyły, że był ogromnie zadowolony ze swojej osoby...
A jednak wyraz fizyognomii zaprzeczał zupełnie temu.
Pan d’Angelis kontent był chyba z rysów twarzy, ale nie ze śmiertelnej bladości cery.
Nie chodziło mu widocznie o powodzenie u kobiet, nie o tem myślał, ażeby się podobał bo nawet mruknął po cichu:
— Nie do poznania... słowo honoru nie do poznania... Najbaczniejsze oko musi się oszukać...
Pan d’Angelis kończył właśnie ten krótki monolog, gdy ukazał się jego służący, a za nim chłopcy hotelowi z bagażami.
Paki i walizy zaopatrzone w pieczęcie komory, poustawiano w pokoju sypialnym.
— Fritz — odezwał się po niemiecku hrabia, czy sprawdziłeś liczbę pakunków? Czy wszystkie zniesiono?...
— Ja, herr Graf — odpowiedział Fritz.
Chłopcy wyszli w tej chwili.
Cudzoziemiec został sam ze swoim sługą.
Ten ostatni, jak już powiedzieliśmy wyżej, miał włosy i faworyty koloru żółtawo-blond, ale twarz zmęczona i blada, nie uwydatniała dokładnie, tak łatwego do poznania typu germańskiego.
Skoro chłopcy hotelowi zniknęli za progiem, obojętna i sztywna jego fizyonomia, przepadła od razu; zbliżył się szybko do drzwi, zakręcił klucz w zamku dwa razy, zasiadł bez ceremonii w fotelu i powiedział tonem niechętnym, ale tym razem po francuzku:
— Dla czego, u dyabła, powiedziałeś, mój kochany, szwajcarowi, że ja mówię i rozumiem tylko po niemiecku?... Będzie to dla mnie bardzo uciążliwe!... Pomimo gorliwych o to starań, nie mogłem przyswoić sobie czystego akcentu szwabskiego i nie wyglądam wcale na jednego z rodaków Szyllera czy Gethego...:
— Wiem... — odrzekł hrabia.
— A zatem?...
— Postąpiłem tak dla tego, ażebyś uniknął rozmów niepotrzebnych i niebezpiecznych. Służba tutejsza, bądź jak najbardziej tego pewnym, nie poprawniej mówi po niemiecku od ciebie.. Jeżeliby przyszła jej ochota pogawędzić z tobą, to czy cię zrozumie niedokładnie lub wcale nie zrozumie, przekonaną będzie, że to jej wina nie twoja... Udawaj uparcie mruka i odpowiadaj monosylabami... Gdy osądzą, żeś cierpki i nie towarzyski, zaprzestaną cię niepokoić, nie będą o mnie wypytywać, a oto właśnie nam chodzi!... Zresztą koniecznem było, żeby cię nikt nie słyszał mówiącego po francuzku.
— Dla czego?
— Bo pomimo długiego przebywania w Niemczech, nie mogłeś pozbyć się akcentu paryzkiego i rodzaju szeplenienia, zdradzających od razu twoje pochodzenie... — To, żeś sobie angielską farbą zmienił kolor włosów i faworytów, nie wystarcza, mój drogi, i źle by było, gdyby powzięto podejrzenie, że jesteś francuzem, że udajesz tylko cudzoziemca!... Czy nie przyznasz, że to racya?...
— Tak — to racya, ale już mi to wszystko zaczyna być piekielnie nudne...
— Że nudne, to prawda, ale że konieczne, to wątpliwości nie ulega.
— Mniejsza — ciągnął mniemany Fritz — że rola służącego stawia mnie w sytuacyi zależnej na pozór od ciebie, co nie bardzo pochlebia mojej miłości własnej, mniejsza, że...
— Co cię obchodzą pozory, gdy wiesz, że jesteśmy najzupełniej sobie równi?... Nie spełniasz przecie żadnej usługi...
— Jeszczeby też tego tylko brakowało!.. Nie mam wcale powołania do czyszczenia ci obuwia... przypuszczam także, że nie każesz mi spać pod strychem...
— Masz w przedpokoju bardzo wygodną dla siepie kanapę...
— Zgadzam się na przedpokój... Ale obiady?... gdzież je będę jadał?...
— Gdzie ci się podoba... Wszystkie restauracye paryzkie masz do swego rozporządzenia. Dziś wieczór posilimy się tutaj razem.
— No to trzeba było zamówić dwie kuropatwy i dwie butelki szampana...
— Na jednę osobę, byłaby to za dużo...
— Bardzo żałuję, żem przyjął urząd, jaki sprawuję. Niepodoba mi się do najwyższego stopnia...
Hrabia wzruszył ramionami.
— Słowo honoru daję — rzekł — że cię nie poznaję wcale!... Dawniej miałeś energię i stanowczość dawniej... byłeś inteligentnym co się nazywa
człowiekiem... dziś... coś strasznego, doprawdy... Dziesięć lat wygnania, dziesięć lat ciężkich, w czasie których gwiazda nasza rzadko jaśniej przyświecała, zrobiły cię niedołęgą skończonym...
Wszystkiego się obawiam, wszystko cię razi, nad wszystkiem musisz się rozwodzić szeroko i długo... Nic nie umiesz przewidzieć, nic, ale to nic obliczyć... Czyż mogliśmy, pytam, powrócić do Paryża, ja pod nazwiskiem Hermana Vogel barona de Précy, ty pod nazwiskiem Karola Laurent hrabiego de Lorbac?.. Chyba że nie, chyba że przeszłość stawała nam na przeszkodzie?... Powiadasz, że służy nam prawo skorzystania z dziesięcioletniego przedawnienia... zapewne, ja także coś na to liczę, ale zanim zaśpiewamy Victoria! musimy pierw dobrze się poinformować... Nie wiemy, czy pomimo upływu lat dziesięciu, nie śledzą za nami?.. A potrzeba wszystko wiedzieć... Tak czy nie tak?...
— Prawda — szepnął. Karol Laurent z westchnieniem.
— W epoce, kiedy byłeś pomysłowym — ciągnął Herman — sam mi przecież poddałeś tą świetną myśl ażebym się przedzierzgnął w hrabiego d’Angelis, zmarłego i pochowanego w Bas-Meudon pod nazwiskiem Vogel. Uczyniłem, jak chciałeś, i krupierzy z szulerni niemieckich, a nawet kilku poczciwych głupców zapewniało pod przysięgą, że jestem pomerańczykiem z ciała i kości, i że mnie znają od lat dziesięciu. Czy to prawda?
— Niezaprzeczona.
— Otóż — ciągnął ex-kasyer — hrabia d’Angelis, powracający do Paryża, po wyjeździe z niego tak nagłym i dziwacznym, musi mieć przynajmniej choć jednego kamerdynera przy swym boku. Czyż nie musiałem narzucić ci tej roli, zabezpieczającej od wszelkich posądzeń i natarczywości. Gdybyś nie był Fritzem, moim kamerdynerem, w jakim charakterze znajdowałbyś się tutaj? Milczysz, a więc przyznajesz, że mam znowu rację.
— Przyznaję.
— Brawo! Zaczynasz się opamiętywać przecie!... Słuchaj, Karolu, bądź jak dawniej, wiernym współpracownikiem moim, bądź jak dawniej ufającym i śmiałym. Jakże się to czasy straszliwie zmieniły! Dawniej tyś mnie bodźca zawsze dodawał, dzisiaj ja cię muszę podtrzymywać. Ocknijże się, stań się mężczyzną, zrozumiej, że niezadługo będzie już wszystko inaczej. Skoro się tylko okaże, że żadne stanowczo niebezpieczeństwo dosięgnąć nas nie może, zajmiesz stanowisko odpowiednie ambitnym twoim zamiarom... wolno ci będzie, jeżeli będziesz sobie tego życzył, nie łączyć losów swoich z mojemi, będziemy się mogli rozdzielić.
Karol Laurent aż podskoczył.
— Rozłączyćbym się miał z tobą! — powtórzył. — Rozłączyć się z tobą w chwili, gdy zbliżasz się do swojej prawej żony, czyli raczej do jej milionów... bo miliony posiada ta twoja żona! O! co nie, to nie, mój przyjacielu, na to się za nic w świecie nie podpiszę! Teraz właśnie uczepię się ciebie, teraz stanowczo złączę moje przeznaczenie z twojem! Dzieliliśmy razem biedę, łamaliśmy razem zęby o twardy kawałek chleba, będziemy podzielać zatem wspólnie i dalsze losy, jeżeli zdobędziemy miliony! Czy i jak je zdobędziemy, nic nie wiem jeszcze, bo skoro uznano śmierć twoję stanowczo, nie możesz chyba o nic się dopominać, ale gdybyś cokolwiek dostał, muszę i ja do tego należeć. — Mniemany Fritz, zadrżałby by na pewno, gdyby był dostrzegł złowrogi uśmiech, jaki w tej chwili ukazał się na ustach Hermana Vogel, i ogień jaki mu w oczach zamigotał.
— Nie obawiaj się niczego, mój kochany — rzekł pierwszy mąż Walentyny. — Jestem człowiekiem honorowym; jestem wiernym zawsze sprzymierzeńcem i wcale praw ci twoich nie zaprzeczam. Kto przez lat dziesięć z rzędu wytrzymywał ze mną szarugi, grady, śniegi, ten może być pewnym, że gdy mi słońce zaświeci, podzielę się z nim jego promieniami.
— Ślicznieś powiedział, mój przyjacielu! wykrzyknął Karol Laurent z zapałem. — Jesteś doprawdy szczytem wiernego przyjaciela. Zresztą nigdy nie wątpiłem o tobie! Podaj mi rękę.
— Oto jest.
I obaj łotrzy uścisnęli się jak bracia.
Ktoś w tej chwili lekko do drzwi zapukał.
— Fritz, otwórz — zawołał Vogel po niemiecku.
— Ja... Herr Graf — odpowiedział służący, przybierając ponownie pozór flegmatyczny.
Służący hotelowy przyniósł kolacyę.
— O! — odezwał się Vogel do niego — czuję, że zjem daleko więcej, aniżeli myślałem. Proszę jeszcze o pół kurczęcia i butelkę wina burgundzkiego.
Karol Laurent zrozumiał, że to dla niego zamówienie i czułem spojrzeniem podziękował kamratowi. —
Graf von Angelis dodał:
— Potem nie będę już nic potrzebował, wystarczy mi mój kamerdyner.
W kwadrans później, mniemany pan hrabia i mniemany jego służący, zamknąwszy się w pokoju, zasiedli do stołu i wznosili toasty na cześć przyszłych projektów swoich.
Nazajutrz około południa, po śniadaniu, zastawionem w małym saloniku, Herman Vogel ubrał się jak najstaranniej, wziął długi krawat niebieski, szpilkę z koroną hrabiowską, włożył białą kamizelkę i czarny surdut doskonale do figury dopasowany i mający w dziurce od guzika małą, różnokolorową wstążeczkę.
Włożył na to jasny niemieckiego kroju paletot, wsunął w jednę z kieszeni pugilares z herbem i inne drobne przedmioty, wciągnął popielate rękawiczki na ręce, na głowę jedwabny, połyskujący kapelusz, wziął wreszcie laskę trzcinową z gałką złotą inkrustowaną, i wyszedł z hotelu, poczem skierował się na bulwar, a z bulwaru na ulicę de Choiseul.
Postawny, elegancko ubrany, wyglądał na bogatego cudzoziemca, który przybył do Paryża po to tylko, aby sobie w nim pohulać.
Gdy się znalazł na ulicy de Choiseul przed domem nr. 24, przystanął na trotoarze i jakby się zawahał na chwilę.
Ale zaraz prawie wszedł do bramy i zapytał odźwiernego z wyraźnym akcentem niemieckim:
—Czy pan notaryusz Chatelet jest u siebie?
— Pan Chatelet od pięciu lat nie prowadzi kancelaryi — odparł zainterpelowany — zastępcą jego jest pan Barrois d’Arcet. Jeżeli pan ma interes biurowy, to proszę, jeżeli chodzi panu o pana Chatelet osobiście, to będzie trochę trudniej.
— Dla czego? Chyba nie umarł przecie?
— No, nie umarł, ale obecnie bawi we Włoszech.
— Pragnąłem z nim samym się rozmówić, może jednak i pan Barrois d’Arcet będzie mnie mógł załatwić.
— Niech pan spróbuje, jest na górze.
Vogel wszedł do kancelaryi na pierwszem piętrze i znalazł ją zupełnie taką, jak była przed dziesięciu laty, tylko ludzi dawnych nie poznał.
Zapytał o pana Barrois d’Arcet i otrzymał odpowiedź, że zajęty, ale może służyć dependent naczelny.
Herman podszedł ku temu ostatniemu.
— Chciałem pomówić z panem pryncypałem — rzekł — w ważnym bardzo interesie.
— Dobrze, niech pan raczy dać mi swoję kartę:
Vogel wyjął z pugilaresu bilet wizytowy; na którym pod koroną hrabiowską wydrukowany był jego niby tytuł i nazwisko: „Graf von Angelis“.
Dopisał ołówkiem trzy wyrazy: „Paryż Grand Hotel“ i podał głównemu dependentowi, który odpowiedział:
— Idę zaraz do pryncypała, niech pan raczy spocząć na chwilę.
Po pięciu minutach powrócił z oznajmieniem, że notaryusz oczekuje w swoim gabinecie.
— Pan Barrois d’Arcet nabył od pana Chatelet kancelayę z całem umeblowaniem.
Herman poznał obrazy, brązy i dzieła sztuki, jakie widywał tu dawniej, ale nowy notaryusz był widocznie najzupełniejszą antytezą poprzednika.
Chatelet był prawdziwym dżentelmenem bardzo eleganckim, bardzo o sobie starannym, lubo poważnym bardzo.
— Barrois d’Arcet, mały, przebiegły człowieczek, wielki pedant, i wielki formalista, niewiele dbał o swoję osobę i toaletę.
Miał najwyżej lat czterdzieści pięć, ale się daleko starzej przedstawiał.
Skłonił się gościowi, na powitanie wskazał mu ten sam wielki fotel, na którym ex-kasyer przed dziesięciu laty siadywał, spojrzał na kartę, którą trzymał w ręku i powiedział:
— Więc to z panem hrabią d’Angelis mam honor mówić?
— Tak, panie...
— Zdaje mi się, że nazwisko pańskie nie jest mi zupełnie obcem, ale nie mogę na razie przypomnieć sobie, w jakich okolicznościach i kiedy obiło mi się o uszy.
— Przyjdę panu w pomoc i objaśnię, że utrzymywałem ciągłe stosunki z poprzednikiem pańskim, panem Chatelet! Po długiej nieobecności w
Paryżu, powróciłem doń wczoraj wieczór, i przyszedłszy tu przed chwilą, dowiedziałem się, że pan Chatelet nie urzęduje już wcale. Musiałeś pan spotykać bodaj nazwisko moje w księgach poprzednika.
— Bardzo to prawdopodobne. Pozwól mi pan zapytać, czem mu mogę służyć i przyjąć zapewnienie, żem gotów na rozkazy,
— Powód wizyty mojej jest bardzo a bardzo prosty. Za bytnością w Paryżu powierzyłem pana Chatelet depozyt, po który w tej chwili przychodzę.
Pan Barrois d’Arcet przybrał minę bardziej poważną.
— Nie obrazi się pan hrabia, że muszę być bardzo ostrożnym, bo to obowiązek w moim zawodzie. Rozumie pan to sam dobrze.
— Rozumiem to doskonałe i dziwiłbym się, gdyby inaczej być miało.
Notaryusz skłonił się przyjaźnie.
— Jakiego rodzaju był depozyt pański? — zapytał. — Czy to papiery wartościowe, czy klejnoty?
— Mały pakiecik w kopercie zapieczętowanej pięciu pieczęciami z moim herbem i z moim podpisem.
— Czy mój poprzednik wiedział, co się zawiera w kopercie?
— Wiedział tylko, że zawiera papiery bardzo ważne.
— Jaka jest data depozytu?
Vogel wydobył papier z pugilaresu, spojrzał na takowy i odpowiedział:
— Dzień 4 kwietnia rok 1859.
— Tak jest, panie hrabio.
Pan Barrois d’Arcet powstał, wyciągnął z kasy dużą księgę, oprawną w skórę zieloną, na klamry stalowe zamykaną, położył ją na stole, szukał w niej chwilę, nareszcie powiedział:
— A otóż jesteśmy.
Potem przeczytał głośno:
„Dnia 4 kwietnia 1859 r. hrabia d’Angelis, szlachcic pomerański, mieszkający w tej chwili w Paryżu przy ulicy Basse Rempart Nr... złożył do depozytu mały pakiet, zapieczętowany pięcioma pieczęciami herbowemi i opatrzony własnym jego podpisem na kopercie.
„Depozyt ma być oddany jemu tylko samemu, za złożeniem kwitu, wystawionego pod datą dzisiejszą.“
— Widzi pan zatem, że wszystko jest w porządku — rzekł Herman i że...
— Na marginesie jest jakaś nota czerwonym atramentem — przerwał notaryusz.
— Nota? — powtórzył mniemany hrabia z pewną obawą.
— Tak... zaraz ją panu przeczytam: „Dnia 20-go kwietnia 1859 r. pan d’Angelis zniknął bez wieści, pozostawiwszy wszystko tak jak było w mieszkaniu, jakie zajmował przy ulicy Basse-Rempart. Poszukiwania policyi żadnego nie miały skutku. Hrabia był bardzo porządnym człowiekiem, nie miał żadnych długów, nie można więc przypuszczać, ażeby uciekł przed wierzycielami, albo dla uniknięcia następstw jakiegokolwiek przestępstwa.
Nie można również przypuszczać, ażeby padł ofiarą jakiejś zbójeckiej zasadzki. Policya nie wykryła, żadnego morderstwa ani w Paryżu, ani w okolicach w czasie zniknięcia hrabiego. Tajemnica pozostała niedocieczoną. Tylko sam hrabia d’Angelis jeżeli się kiedykolwiek pokaże, będzie ją mógł wyjaśnić, ale czy się kiedy pokaże?“
Notaryusz spojrzał na gościa ciekawym, przejmującym wzrokiem.
— Czy to wszystko? — zapytał Vogel.
— Wszystko.
— A więc, proszę pana — dodał ex-kasyer z uśmiechem — oto jestem, i przynoszę rozwiązanie zagadki, o której pan Chatelet wspomina.
Notaryusz przybrał niezmiernie poważną minę.
— Przynoszę klucz pożądany — zaczął znowu ex-kasyer — ale dziwię się bardzo, że pan Chatelet, taki światowiec i bywalec, nie odgadł rzeczy tak łatwej do odgadnienia.
Chuda pergaminowa twarz pana Barrois d’Arcet znacznie się wyciągnęła.
Vogel prawił dalej:
— Chodziło o kobietę. Reszty zapewne pan się domyślasz?
— Wcale nie.
— Więc się wytłomaczę jaśniej. Pewien mąż zazdrosny, a drapieżny niby tygrys, odkrył przypadkiem rozkoszne schronienie, w którem przyjmowałem był jego żonę, gdy on za interesami musiał opuszczać Paryż. Była to pewna mała willa u wejścia do lasku bulońskiego. Zazdrośnik powrócił raz niespodzianie, gdy go się najmniej spodziewano, przybył w nocy uzbrojony od stóp do głów i zaopatrzony w klucze podrobione; gdyby nie zasuwa, którą na szczęście zasunąłem, byłby nas schwycił i byłby się odpowiednio rozprawił z nami. Oświadczył nam przezedrzwi, że najprzód zabije ją, a potem że mną się załatwi. Nie potrzebuję zapewniać pana, że się pogróżek jego wcale nie bałem, że z przyjemnością skarciłbym ze szpadą w ręku junakeryę tego zucha, ale miałem obok siebie kobietę młodą, wylękłą, zapłakaną, ba, umierającą prawie z przerażenia. Chwyciła mnie za rękę i szeptała: „Zgubiłeś mnie.“ Biedaczka narażoną była w rzeczy samej na wielkie niebezpieczeństwo. Musiałem ją za jakąbądź cenę uratować, a tem bardziej mi o to chodziło, że się naprawdę zadurzyłem w pieszczotce. Czegóż nie zrobiłbym dla ukochanej kobiety, czegóżbym dla niej nie poświęcił? Pojmujesz pan przecie podobne uczucie?
— Oceniam delikatność — odrzekł notaryusz — ale miłość, jaką wzbudza i podziela kobieta zamężna, jest dla mnie oburzającą niemoralnością...
— To zależy od poglądów własnych — powiedział Vogel z uśmiechem i dodał w krótkości. — Otóż opowiem panu, jak się ta awantura skończyła. Podczas, kiedy Otello miotał się za drzwiami, uprowadziłem drugiemi drzwiami drżącą moję przyjaciółkę i pojechałem z nią do Paryża; o sto kroków od rogatki l’Etoile, przejeżdżał fiakr opóźniony, zatrzymałem go, ale nie umiałem odpowiedzieć stangretowi na zapytanie, gdzie jechać? Bo gdzie się tu udać, u licha? a odstawić młodą osobę do jej własnego domu było niepodobieństwem. Niepodobna także było zaprowadzić ją do siebie, bo mąż znał moję mieszkanie i z pewnościąby przyszedł. Hotele przedstawiały takie samo niebezpieczeństwo, trochę może późniejsze, ale nieuniknione. Otóż nie pozostało nic, jak tylko wyjechać bezzwłocznie za granicę i tam się ukryć. Natychmiast się zdecydowałem, bo żadna ważniejsza sprawa nie zatrzymywała mnie w Paryżu. Miałem przy sobie pieniądze gotowe i listy kredytowe, więc nic mi nie przeszkadzało zaradzić sobie w Brukselli na zupełny brak rzeczy. Resztę nocy przepędziliśmy w fiakrze, zastanawiając się nad nieprzyjemnemi następstwami nieuniknionej napaści pana męża, a pierwszym rannym pociągiem pędziliśmy już do Belgii. Teraz tedy dowiedziałeś się pan, dla czego zniknąłem tak nagle i dla czego nie dawałem o sobie żadnej wiadomości. Lepiej było pozostawić na wolę losów różne przedmioty niewielkiej wartości, niż jechać na ulicę Bassę-Rempart, do właściciela apartamentu. Rozgniewany mąż mógł się zetknąć z moim gospodarzem i otrzymać od niego mój adres. Zachowałem, więc milczenie i przez całe lat dziesięć noga moja we Francyi nie postała. Czy się panu dostatecznie wytłomaczyłem?
— Zapewne, — odpowiedział pan Barrais. — No, to powróćmy do depozytu.
Notaryusz zakasłał lekko.
— Czy nie będę miał przypadkiem jakich z nim trudności? — zapytał Vogel.
— Żadnych nie będzie trudności, jeżeli pan hrabia przedstawi mi dokumenty, świadczące o tożsamości jego osoby. Zapewne się pan w nie zaopatrzył.
— Przewidziałem pańskie żądanie i przyniosłem całą pakę dowodów ze sobą.
Powiedziawszy to, ex-kasyer wyjął znowu swój herbowy pugilares, rozłożył przed oczami notaryusza, część papierów familijnych, skradzionych przy ulicy Basse-Rempart przed dziesięciu laty i nadto pasport, wydany świeżo na imię hrabiego d’Angelis.
— Przypuszczam, że to chyba wystarczy?
— Najzupełniej — odpowiedział notaryusz, powstając ze swego miejsca.
Otworzył kasę z różnemi tajemniczemi skrytkami.
Kasa ta z wierzchu wyłożona hebanem, inkrustowana mosiądzem, wyglądała na jakiś antyk artystyczny.
Mocne żelazne drzwiczki, obracały się cichutko na zawiasach, a w środku w różnych przegródkach można było dojrzeć opieczętowane pakiety różnej wielkości, z poprzyczepianemi etykietami pargaminowemi, opatrzonemi w nazwiska daty i numery.
Były to depozyty i testamenty.
Ponieważ ułożone były w porządku chronologicznym i oznaczone numerem zapisanym w regestrze, poszukiwanie nader było łatwe.
Po kilku też minutach, notaryusz powrócił do biurka, mając w ręku dużą wypchaną kopertę, na widok której zadrżał wspólnik Karola Laurenta.
Koperta z ciemno-szarego papieru okręcona była kilkakrotnie sznurkiem czerwonym.
Na kopercie stał napis:
„Depozyt powierzony panu Chatelet, notaryuszowi, 4 kwietnia 1859’r. przez hrabiego d’Angelis.
Następnie podpis pomerańczyka własnoręczny.
— Niech pan raczy skonstatować — powiedział notaryusz — stan, w jakim znajduje się depozyt... Pieczęci z pańskim herbem, w całości... nienaruszone...
— Widzę — odpowiedział Vogel i wyciągnąwszy z kieszeni jakiś przedmiot, podał go panu Barrois mówiąc: oto pieczątka, którą pieczętowałem...
— Nie pozostaje panu hrabiemu — odrzekł notaryusz — jak tylko zwrócić mi pokwitowanie mego poprzednika, no i mnie pokwitować z odbioru...
— Oto deklaracya pana Chatelet... Co de pokwitowania, to proszę mi je podyktować...
Notaryusz zaczął dyktować.
Herman Vogel pracował pod kierunkiem Karola Laurent nad pismem i podpisem hrabiego d’Angelis, i dzięki zdolnościom swoim, a talentowi profesora swojego, doszedł w tem do doskonałości.
Napisał pokwitowanie rękę wprawną, bez najmniejszego wahania i podpisał je tak, że najwytrawniejsi biegli nie byliby się dopatrzyli fałszerstwa.
— Teraz, panie hrabio — powiedział Barrois d’Arcet, chowając pokwitowanie — zwracam panu depozyt i szczęśliwy jestem, że miałem honor poznać pana.
Herman Vogel wsunął kopertę do kieszeni, podziękował bardzo grzecznie notaryuszowi i opuścił kancelaryę.
Zachwycony pierwszym sukcesem, i biorąc go za dobrą dla siebie wróżbę, Vogel powracał śpiesznie do Grand-Hotelu....
Pilno mu było zobaczyć, czy materyalna strona tej śmiałej gry, odpowie talentowi komedyanta.
— Czy widziałeś mojego służącego? — zapytał chłopca podającego klucz numeru.
— Nie, panie hrabio — odrzekł chłopak. Jest zapewne na górze, ale nie wiem dobrze...
Ex-kasyer wszedł na drugie piętro, potem do mieszkania, zasunął drzwi, ażeby go kto nie zszedł niespodziewanie, minął salon, w pokoju sypialnym rzucił się na fotel obok łóżka, wyjął z kieszeni pakiet i scyzoryk, i zaczął przecinać sznurek obwiązujący kopertę.
Znajdowały się w niej jeszcze dwie inne, nierównej grubości gumą zaklejane.
Otworzył cieńszą.
Zawierała dziesięć przekazów na różne banki europejskie i amerykańskie.
Przekazy te przedstawiały znaczną sumę, a zostały wydane pomerańczykowi w r. 1859 przez jednego z główniejszych bankierów berlińskich.
Herman zmarszczył brwi.
Po raz drugi w swojem życiu, trzymał w ręku fortunę — pierwszym razem z testamentu Maurycego Villarsa i po raz drugi złowroga gwiazda korzystać mu z nich nie pozwoli.
Rzeczywiście przekazy, z których nie korzystano przez lat dziesięć, ulegają przedawnieniu...
Czy podobna będzie przekonać ludzi niewiernych, że zapomniano o tak znacznych kapitałach?
Udać się wprost do bankiera w Berlinie, byłoby krokiem bardzo nieroztropnym, a nawet niebezpiecznym.
Może znał on hrabiego osobiście i nie da się oszukać podobieństwem, łudzącem na pierwszy tylko rzut oka i tylko ludzi obojętnych, którzy z widzenia jedynie znali nieboszczyka Angelisa.
Vogel nie chciał za żadną cenę narazić się na to, żeby mu powiedziano:
— Nie, panie, pan nie jesteś hrabią d’Angelis, próbujesz tylko zająć jego miejsce!... Gdzie on jest, co się z nim stało?...
Ex-kasyar westchnął, odłożył na bok przekazy i otworzył drugą kopertę, porządnie wyładowaną.
Aż wykrzyknął z radości, zobaczywszy chmarę biletów bankowych, tysiąc frankowych.
Drżącą ręką brał jeden za drugim i rachował.
— Czterdzieści!... — szepnął po cichu, ale dosyć wyraźnie — czterdzieści!... Drobiazg to wobec tego o czem marzę, ale będzie można czekać przynajmniej...
Zaledwie dokończył, gdy dreszcze przerażenia wstrząsnął nim całym.
Jakiś głos szyderczy odezwał się za nim:
— Przepraszam cię, przyjacielu kochany, ale bardzo niewłaściwie używasz liczby pojedynczej zamiast mnogiej!... Ten drobiazg, który nam czekać pozwoli na spełnienie marzeń naszych, tak dobrze do mnie, jak i do ciebie należy... Wszystko do połowy, mój drogi!...
Herman odwrócił się gwałtownie.
Fritz, albo raczej pseudo-Lorbac, schowany dotąd po za firankami łóżka, wyszedł z kryjówki, a blada cyniczna twarz jego z pomalowanemi faworytami, dziwnie odbijała na tle czerwonego adamaszku firanek.
— Byłeś tutaj?... — wykrzyknął Vogel zdumiony.
— Jak widzisz...
— Żeby szpiegować moje czynności?
— Być może...
— Czy mi może nie dowierzasz przypadkiem?...
— Wcale ci nie wierzę, mój drogi.
— Wiesz przecie, jaką mam przyjaźń dla ciebie!...
— Ty samego tylko siebie jesteś przyjacielem!... Jesteś szczytem egoizmu... Powiedz z ręką na sumieniu, czy gdyby mnie tu nie było, pomyślałbyś choćby żartem o oddaniu mi moich dwudziestu tysięcy franków?...
Vogel obruszył się gwałtownie.
— Twoich dwudziestu tysięcy franków? powtórzył.
— No ma się rozumieć.
— Nie masz do nich żadnego prawa!...
— Tak myślisz?...
— Należą do hrabiego d’Angelis, a hrabia to ja...
Karol Laurent wzruszył ramionami.
— Krótką masz pamięć, chłopaczku, jak widzę... Czyż istniałby hrabia d’Angelis, żeby mi nie przyszło do głowy, wpakować cię w skórę nieboszczyka?... Czy bezemnie potrafiłbyś tak podpisać pomerańczyka, żeby się oszukał nawet notaryusz?.. Powinienem żądać trzech części, ale żem zgodny w interesach, poprzestanę na połowie!... No dawaj, przyjacielu, załatwimy się prędko a zgodnie...
Vogel westchnął i odliczył dwadzieścia biletów bankowych.
— Bardzo dziękuję!... — powiedział mniemany Fritz. — Zajrzyjmy teraz do tej ostatniej koperty i rozdzielimy to, co w sobie zawiera, na dwie również części...
— Co... — wykrzyknął Vogel. — Jeszcze się dopominasz?...
— A jakże!... — przerwał Lorbac — powiedziałem ci wczoraj i dziś powtarzam: wszystko wspólne pomiędzy nami... Podzieliliśmy się okruchami, podzielimy się i fortuną!... Oto ostatnie moje słowo!...
Nie było rady; nie można było wywoływać gwałtownej, kompromitującej rozprawy, boć wytrawny fałszerz byłby z pewnością zwycięzcą...
Vogel westchnął raz jeszcze z rezygnacją i otworzył trzecią kopertę.
— Źle!... — wykrzyknął Karol Laurent z uśmiechem. — Jesteśmy okradzeni paskudnie!... Pozostawiam ci wszystko z dobrego serca i nic nie żądam!...
Koperta zawierała listy kobiece, fotografie i pukle włosów różnych kolorów.
Relikwie miłosne zamordowanego rzucone zostały do ognia i zniknęły, jak zniknął pomerańczyk.
— Teraz — odezwał się ex-Lorbac — jedno jeszcze chcę ci zadać pytanie...
— Proszę...
— Czy dowiedziałeś się coś o pani Vogel?...
— Nie!... Nie pytałem się jeszcze o to nikogo...
— Kiedy rozpoczniesz poszukiwania?...
— Zaraz dzisiaj...
— Jak się weźmiesz do tego?...
— Zacznę od Bas-Meudon...
— Nieprawdopodobnem jest, aby twoja żona pozostała w domu, w którym mąż jej odebrał sobie życie...
— Tak samo myślę, ale zapytam, gdzie się ztamtąd przeniosła i idąc od domu do domu, odnajdę ją nareszcie. Niech tylko pochwycę koniec nitki przewodniej, to reszta już głupstwo.
— Życzę ci powodzenia... Poprzysiągłem sobie zostać miljonerem i liczę na ciebie, że mi pomożesz do dotrzymania słowa...
Herman zmarszczył brwi, jak robił zawsze, gdy Karol Lorbac przypominał mu, że ma prawo do połowy trzech miljonów Walentyny, jeżeli dostaną się im w ręce, ale nic nie odpowiedział.
Wyszedł z Grand-Hotelu i udał się na stacyę kolei żelaznej na ulicy Saint-Lazare.
Przybywszy do Bas-Meudon, poszedł Vogel brzegiem Sekwany.
Wszystko, co spotykał po drodze, znajdowało się w tym samym stanie, co przed dziesięciu laty, ale zawód go czekał u celu podróży.
Po za zardzewiałemi sztachetami tak dobrze znanego mu ogrodu, spostrzegł aleje zarośnięte gęstą, wysoką trawą, co świadczyło, że willa w zupełnem była zaniedbaniu.
W pawilonie, który niegdyś zajmował ogrodnik Lambert, drzwi i okiennice były pozamykane, dach groził zawaleniem.
Na sztachetach wisiała karta, a na niej wypisane dużemi literami ogłoszenie następujące:
Resztę anonsu spłukały deszcze zupełnie.
Ex kasyer pochwycił za łańcuch dzwonka, odgłos którego tak go niegdyś piekielnie przeraził.
Teraz dźwięczał napróżno — nikt a nikt się nie ukazał.
Dom był zatem pusty zupełnie.
— Do dyabła!... — mruknął. Herman. — Nitka Arjadny zerwaną... to nie bardzo wygodne!...
Zawrócił z powrotem.
Najbliższe domostwo znajdowało się, jak wiemy, w odległości przynajmniej dwustu metrów.
Mieściła się w niem jedna z tych wielkich pralni, które dwa razy na tydzień przywożą z Paryża bieliznę swoich klijentów i dwa razy ją na tydzień do Paryża odwożą.
Vogel przypomniał sobie nazwisko, jakie ongi wypisane było na szyldzie.
Nie zmieniło się wcale.
Właściciel zakładu, gruby człowieczyna z szeroką, jowialną twarzą, stał w tej chwili przed domem.
— Przepraszam pana — odezwał się Herman — czy nie zechciałby pan mnie objaśnić?...
— Jeżeli tylko będę wiedział, o co chodzi, dla czegoby nie — odpowiedział, śmiejąc się zaczepiony.
— Wszak to dom umeblowany do wynajęcia z ogrodem — rzekł Herman, wskazując w stronę byłej swojej siedziby.
— Czybyś pan go chciał wynająć?...
— Przedewszystkiem pragnąłbym go zobaczyć, a na karcie nie objaśniono, do kogo się zgłosić w tym celu... Czy nie wie pan, jak się nazywa właściciel?...
— Doprawdy, że nie. Wiem tylko, że kupił willę ktoś z Paryża, co zajmuje się interesami i że nie tęgi zrobił nabytek.
— Dla czego?
— Bo z pewnością, że mu jej nie wynajmie nikt i nigdy.
— Dom jednakże dobrze jest, jak się zdaje, pobudowany, a ogród duży...
— Dom bardzo wygodny, nie przeczę, ale pomimo to, od czasu pewnego wypadku stoi ciągle pustkami...
— Od jakiego wypadku?...
— Od czasu jak pewien łotr, po którego przyszłą policya, w łeb sobie w nim wypalił. Śladów krwi dotąd nie udało się zatrzeć. Szorowali podłogi co sił starczyło, ale się na nic nie zdały... Czerwone plamy, jak były tak są, a rozumie pan, że nie każdemu przypada to do gustu...
— Czy to teraz niedawna przytrafiło się to samobójstwo?...
— O nie!... To już z dziesięć chyba lat temu... Dziesięć lat straty dla właściciela... a w dodatku, o lokatorze ani słychu, ani się nawet kto zapyta... Najlepiejby zrobił, gdyby sprzedał... Tylko, czy znajdzie kupca...
— Czy nieszczęśliwy, co się zastrzelił, miał jaką rodzinę? — zapytał Vogel.
— Miał bardzo ładną żonę, jak zapewniały służące, bo sama ona, nie wychodziła nigdy... była też tam jeszcze mała dziewczynka siostra męża, czy żony, nie umiem panu powiedzieć...
— I cóż się z niemi stało?...
— Wyjechały zaraz po wypadku nie słyszałem odtąd nic o nich...
— Dziękuję panu — powiedział Herman — już się zdecydowałem...
— Poszukać właściciela?...
Vogel, powiedziawszy to, skłonił się uprzejmemu właścicielowi pralni i powrócił na stacyę.
Na twarzy, nad którą w tej chwili nie czuwał, odbiło się głębokie zniechęcenie.
Zagadka, którą usiłował rozwiązać, stawała się coraz zawilszą.
Jak tu odnaleść ślad od tak dawna zgubiony?
Ex-kasyer znał skromne gusty Walentyny i zamiłowanie jej do samotności.
Najzupełniej był przekonanym, że pomimo ogromnej sukcesyi, otrzymanej tak niespodzianie, żyła skromnie z młodszą swoją siostrą, żyła zdala od świata.
Co przedsięwziąć, ażeby je odnaleść?
Wszelkie poszukiwania są niepewne, były traceniem czasu napróżno.
Jedna tylko droga mogłaby doprowadzić do odkrycia prawdy, ale Vogel za nic na świecie nie użyłby tej drogi.
Nie chciał wdawać się tym razem z agencyą Rocha i Fumela.
Pan Roch był z pewnością dotąd właścicielem posesyj w Bas-Meudon i według wszelkiego prawdopodobieństwa, wiedział, co się stało z Walentyną.
Ale, ażeby go o to zapytać, potrzebaby mu się pokazać, potrzebaby wyjawić mu tajemnicę przeszłości i zdać, się na jego dyskrecyę, a wreszcie przystać na wszelkie jego warunki.
Vogel wolałby wyrzec się w zupełności swoich zamiarów, aniżeli popełnić podobne głupstwo.
— Mam dość pieniędzy na to, ażeby poczekać — powtarzał sobie. — Szukać będę ostrożnie i pomału znajdę. Młoda kobietą i młoda panieneczka bardzo ładne obydwie, przytem posiadające rapem trzy kroć sto tysięcy liwrów renty, nie mogą być zupełnie nieznane. Zresztą nazwisko Vogel, lubo nie dystyngowane, nie jest przecież tak pospolite, jak Durand, Leblanc, Bernard, albo Leroux... W trzy dni będę miał listę wszystkich Voglów mieszkających w Paryżu...
Ex-kasysr chociaż wiedział doskonałe, że Walentyna uważała się za wdowę i że była nią legalnie, a zatem mogła rozporządzać swoją osobą, nie przypuszczał ani na chwilę, żeby wyszła powtórnie za mąż.
Dla czego?
Zapytany, nie umiałby dać w tym względzie rozumnej odpowiedzi.
Po prostu nie przyszło mu to wcale do głowy.
Najpewniejszym był, że Walentyna nazywa się dotąd panią Vogel.
∗
∗ ∗ |
Z kilku słów, zamienionych pomiędzy fałszywym „Grafem von Angelis“ a ex hrabią de Lorbac, czytelnicy nasi domyślili się już, w jaki sposób dwaj łotrzy żyli w ciągu ubiegłych lat dziesięciu w Niemczech.
Nie uważamy za potrzebne wchodzić w różne tego życia szczegóły, ciekawe wprawdzie i malownicze, ale nienależące wprost do rzeczy, a zatem nie interesujące nas bezpośrednio.
Z zasobów, zdobytych różnemi niegodziwemi rzecz prosta sposobami, nie pozostało Voglovi w chwili powrotu do Paryża nic, nad obfitą garderobę, kilka precyozów mniejszej wartości i sześciu biletów bankowych po tysiąc franków każdy.
Sześć tysięcy owe dołączone do dwudziestu tysięcy, których pochodzenie znamy, pozwalały na utrzymanie się w Paryżu przez kila miesięcy pod warunkiem ścisłego obliczanie się z wydatkami.
Herman opuścił więc Grand hotel i wynajął na ulicy Caumartin mały umeblowany apartamencik w antresoli za cenę umiarkowaną.
Karol Laurent założył urząd służącego i odgrywał rolę poufałego przyjaciela, załatwiającego interesy pana hrabiego.
Imię Fritz zachował.
Nadzieja ex-kasyera spełzła na niczem.
Napróżno studyował rocznik handlowy o dwudziestu pięciu tysiącach adresów.
Napróżno płacił drogo ludzi, rozsyłanych na zwiady po wszystkich dzielnicach okolicy.
Nie dowiedział się niczego.
Pewnego dnia jednakże zabłysnął mu promyk nadziei w pośród bezskutecznych usiłowań.
Jeden z jego emisaryuszów odszukał na ulicy Pas-de-la-Male w Marais, pewną panią Vogel.
Ulica i kwartał bardzo były dla milionerki niewłaściwe, wobec jednak dziwacznych gustów Walentyny i jej chęci usunięcia się od świata, bardzo było prawdopodobnem, że na jej ślad natrafiono.
Herman pobiegł na miejsce wskazane.
I rozczarował się szkaradnie.
Mieszkała istotnie pod dostarczonym mu adresem pani Vogel, ale szanowna matrona miała lat z górą sześćdziesiąt i od piętnastu lat opłakiwała małżonka, który za życia zajmował podrzędne na świecie stanowisko.
Sprzedawał na bulwarach lornetki.
Fałszywy hrabia d’Angelis uczuł się okrutnie zniechęconym.
Przypuszczał, że Walentyna wyjechała zapewne na wieś w jakie nieznane ustronie, że tym sposobem nigdy jej nie odszuka, i że świetny zamiar przemienienia młodej milionerki w kurę niosącą złote jaja, nigdy się nie urzeczywistni.
Wobec tej perspektywy, obawy jego wzrastały.
Na co mu się zdał powrót do Francyi, do Paryża?
Co się z nim stanie, skoro wyczerpie fundusze, za małe na to, żeby starczyły na długo?
Obrzydł sobie śmiertelnie.
Tyle zrobić złego po to, aby skończyć na ławie sądu kryminalnego, aby drżeć ciągle przed policyą, widzieć ją, rozgrzebującą przeszłość, rzucającą mu w twarz własne jego nazwisko, to rzecz nierozkoszna zaiste.
Gotów był nie cofać się przed niczem, ale pod warunkiem, że gra wartą będzie świeczki.
Nie obawiając się już wyzysku Karola Laurent, przywrócił mu całe swoje zaufanie i sympatyę, A czuł nawet pewną ulgą, powierzając mu kłopoty swoje.
Ex-hrabia de Lorbac nie przestawał myśleć o pewnym projekcie, o którym nieraz wspominał w czasie, gdy mieszkał na bulwarze Clichy.
Przypominamy sobie, że w tej epoce żądał był od Vogla, gdy ten był kasyerem Jakóba Lefevre, wzoru do wyrżnięcia trzech płyt mosiężnych, na których możnaby było podrabiać bileciki bankowe francuzkie i angielskie.
Znowu teraz uchwycił się tego projektu.
— Byłoby to przedsięwzięcie wspaniałe — odpowiedział Herman — ale dzisiaj, tak jak i wtenczas, wydaje mi się niebezpiecznem.
Karol Laurent wzruszył ramionami.
— Każda praca nasza jest niebezpieczną, wiem o tem tak dobrze, jak i ty. Z pewnością bardzoby mi było wygodnie i wesoło żyć z procentów od kapitału, gdybyśmy go mieli. Ale niestety, golizna piekielna. Radźmy sobie zatem, jak możemy i u dyabła, nie myślmy o przeszkodach! Nie możemy wybierać w środkach, a zresztą kto nie ryzykuje, niema nic!
— Dobrze! — odpowiedział Vogel. — Ale czy przynajmniej mamy jakie takie szanse powodzenia?
— Czy możemy liczyć na jakiekolwiek pomyślne rezultaty?
— Najzupełniej.
— Zabieraj się zatem jak najprędzej do roboty i basta.
— Nie radzisz mi z przekonaniem.
— Przyznaję, że nie mam wielkiego przekonania, ale może się mylę.
— Z pewnością, że się mylisz. Wkrótce się przekonasz o tem.
Zaraz nazajutrz Karol Laurent zaprzągł się z nadzwyczajną gorliwością do grawerstwa, a Vogel węszył w dalszym ciągu po mieście i pewny swojego incognito, nie omijał żadnego z miejsce publicznych.
∗
∗ ∗ |
We trzy tygodnie po przybyciu do Paryża, dwaj łotrzy, korzystając z prześlicznej pogody, wybrali się na przechadzką.
Było to jednego z tych dni rozkosznych, które czasami, ale bardzo rzadko trafiają się w początkach zimy.
Pożółkłe liście nadawały uroczemu laskowi Boulońskiemu pewien wdzięk swego rodzaju.
Elegantki wielkiego świata uwijały się po Polach Elizejskich i alei Cesarzowej, w około jeziora i w alei Akacyj.
Ekwipaże wszelkiego rodzaju i przeróżnych stylów, od skromnego jednokonnego „victoria” do amerykana zaprzężonego w czwórkę i powożonego przez dżentelmena, od faetonów do wielkich pojazdów galowych, ciągnęły sznurem od wejścia do Pól Elizejskich, aż do wzgórz Montmartre
Graf von Angelis zmuszony żyć nadzwyczaj oszczędnie, patrzył na to wszystko wzrokiem pożądliwym, trawionym był żądzą zbytku lubo gustów nie miał nigdy zbyt wybrednych, ekwipaż bowiem wynajęty na pół dnia z remizy, obiad za półtora luidora w modnej restauracyi, krzesło w teatrzyku i uśmiech jakiej przejezdnej Venus, wystarczały dla zaspokojenia jego ambicyi.
Na dziś wynajął na ulicy Basse-Rempart, mały powozik świeżo odlakierowany i mogący doskonale uchodzić za powozik prywatny.
Koń był dobry, stangret porządnie ubrany, w kapeluszu z kokardą, w wysokim kołnierzyku i w czerwonych skórzanych rękawiczkach.
Vogel rozparł się na poduszkach i przybrał obojętną minę człowieka, który piechotą nigdy nie chodzi.
Kazał jechać do lasku.
Woźnica bardzo prędko dotarł do placu Zgody, ale ztąd musiał już zwolnić biegu i ciągnąć w szeregu na pola Elizejskie.
Mniemany hrabia Angelis, w binoklach, z doskonałem cygarem w ustach, przypatrywał się przejeżdżającym pięknym kobietom, i cały zajęty tę przyjemnością nie przeczuwał, iż spotka go ważny wypadek, który o losie jego zdecyduje.
Blizko godzinę całą jechał ex-kasyer przez aleją Cesarzowej i około jezior, a nie sprawiało mu to przykrości, robiło owszem wielką przyjemność
Kontent był, że mógł na oko przynajmniej zajmować miejsce w szeregu wybrańców fortuny.
Pochlebiało mu, że urzędnicy, robotnicy i w ogóle cała klasa pracująca, patrząc na niego, musiała myśleć sobie:
— Jacyż oni szczęśliwi, ci milionerzy!...
Uśmiechnął się zadowolony.
Nagle jakaś myśl przemknęła mu po głowie i zasępiła oblicze.
— Milioner! — mruknął. — Mogłem nim zostać od dawna, gdyby nie fatalność, co wszystkie mądre kombinacye w niwecz obróciła...
Gdyby nie nieszczęśliwa przyjaźń z Maurycym Villars, miliony po nim miałbym był dzisiaj w ręku!...
I znowu nagle, gdy dojechał do końca jeziora, doznał tak gwałtownego wzruszenia, że o mało przytomności nie stracił.
Wspaniały. ekwipaż, zaprzężony we dwa karo gniade czystej rasy bieguny, minął się z jego skromnym powozikiem.
Na koźle stangret i lokaj upudrowani, w kapeluszach, z galonami, w akselbantach i krótkich spodniach, z dumą i chłodem anglików patrzyli przed siebie...
W głębi młoda kobieta i młodziuteńkie dziewczątko.
Na przedzie dwóch małych chłopców, jednego prawie wieku.
Młoda kobieta, jasna blondyna prawdziwie patrycyuszowskiej piękności, nadzwyczaj elegancko choć skromnie ubrana, mogła mieć lat dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć najwyżej.
Młoda jej towarzyszka, piękna jak anioł szatynka, najwyżej ośmnaście wiosen liczyła.
Z dwóch chłopców, jeden mógł mieć lat dziesięć, drugi siadm albo ośm.
Czytelnicy nasi odgadli zaraz zapewne przyczynę gwałtownego wzruszenia Vogla.
Młodą blondynką była Walentyna, albo portret jej żywy, ex-kasyar bowiem nie śmiał wierzyć własnym oczom, i zapytał sam siebie, czy nie uległ czasami złudzenia.
— Za sekundę powozy znowu mijać się będą — pomyślał — przypatrzę się zatem bliżej...
Ale arystokratycznej właścicielce ekwipaża nie chodziło widocznie o kręcenie się, wśród tłumu komedyantek i kokotek, bo wydała jakiś rozkaz stangretowi, a ten natychmiast wycofał się z szeregu i kłusem w stronę Pré Catelan odjechał.
Zawiedziony w nadziejach, Vogel stanął w swoim powoziku.
— Dostaniesz pięć luidorów — rzekł do woźnicy — jeżeli dopędzisz ten oddalający się ekwipaż i nie stracisz go z oczu.
Niestety, szereg zamknął się już znowu i pomimo wielkiej ochoty na zarobek; stangret mniemanego hrabiego Angelisa musiał stracić kilka minut, zanim zdołał skłonić jednego z kolegów, że się zatrzymał i wyjechać mu pozwolił. Skoro mu się to nareszcie udało, puścił się galopem za śladem ekwipażu.
Ma się rozumieć, że rosłe rasowe bieguny miały wielką przewagę nad nietęgą szkapą i powozu widać już nie było. Jakże się tu dowiedzieć, w którą stronę się skierował?
Vogel kazał przystanąć i zwrócił się do jednego z dwóch rozmawiających z sobą obywateli.
— Przepraszam panów — rzekł — czyście czasami nie zauważyli przed kilku minutami bardzo eleganckiego powozu pędzącego jak wiatr?
— Owszem, zauważyliśmy — odrzekli zapytani.
— W którą stronę podążył?...
— W tamtą — wskazał pierwszy obywatel.
— Nie w tą — dodał drugi.
Jeden wskazywał na prawo, drugi na lewo, a obadwaj zdawali się mówić z wielką pewnością siebie.
— Któryż się nie mylił?
Vogel na chybił trafił kazał jechać na prawo i godzinę przeszło objeżdżał lasek na wszystkie strony od jeziora do bramy Maillet, od bramy Maillet do ogrodu aklimatyzacyjnego, od ogrodu Madrid do1 Pré Catelan.
Wszystko napróżno.
Minął chmarę ekwipaży, ale tego, o który mu chodziło, nie napotkał.
— Powracaj — powiedział wreszcie — i stań w miejscu gdzie droga z pól elizejskich na plac Etoile wychodzi... Wszyscy powracający z lasku muszą przejeżdżać przed nami...
Myśl rzeczywiście była dobrą — nie przyniosła atoli tego, co obiecywała.
Tłumy powozów blizko przez dwie godziny snuły się przed uważnemi oczami ex-kasyera, ze dwadzieścia razy może drżał on na widok młodych kobiet blondynek w eleganckich ekwipażach, ale żadna z tych kobiet nie była Walentyną, ani nawet podobną do niej.
Ex-kasyer czuł, że go gorączka trawić zaczyna.
— Albo dobijam do celu, albo ginę — powtarzał sobie. — Jeżeli Walentyna jest w Paryżu, to ją spotkam z pewnością... Ale ja śniłem chyba...
I umysł jego błąkał się bez końca w przypuszczeniach najrozmaitszych.
Majątek pani Vogel pozwalał jej na zbytki, ale skromne jej gusta nie licowały książęcą świetnością ekwipaża, jakiśmy opisali...
Ta upudrowana służba, te kapelusze z galonami, te akselbanty i cały ten przepych, zamiast olśniewać, sprawiałby jej przykrość z pewnością.
Czyż podobna zmiana w jej zwyczajach, była by możebną?
Herman nie umiał dać na to odpowiedzi.
Ale łudziło go nadzwyczajne jakieś podobieństwo...
Chwilami zdawało mu się, że to stanowczo była Walentyna, chwilami opanowywała go niepewność.
Ta czarująca młoda panienka, czyżby była dzieweczką, którą przed laty dziesięciu Klarunią nazywano?...
Kto to wie?... Dzisiaj akurat miałaby lat ośmnaście...
A dwaj chłopcy, siedzący na przodzie powozu?...
Jeden z nich byłżeby jego synem?
I w tem niema nic niepodobnego. W chwili kiedy w Bas-Meudon odegrał nikczemną komedyę samobójstwa, Walentyna była wszakże w odmiennym stanie...
Ale to drugie dziecko? Cóż ono znaczyło?
Wszystkie te pytania i tysiąc innych, kręciły się po głowie łotra, i wywoływały w niej chaos prawdziwy.
Kiedy ostatnie powozy przejechały pola Elizejskie, zupełnie już prawie puste, pierwszy mąż Walentyny kazał się odwieźć na bulwar włoski i wysiadł z najętego powozu.
— Masz dwa luidory — oświadczył stangretowi — inną razą zarobisz owe sto franków.
Postąpił kilka kroków — zatrzymał się i głośno powiedział.
— Nie... ja się nie omyliłem!... Żona moja jest w Paryżu... Jutro rozpoczynam poszukiwania... W ciągu tygodnia, muszę ją odnaleźć.
Obietnicę odnalezienia w krótkim czasie Walentyny, lub przynajmniej osoby tak uderzająco do niej podobnej, stawiał Vogel tym razem z pewnem już prawdopodobieństwem powodzenia.
Bo młoda kobieta, którą spotkał nad brzegiem jeziora, z pewnością nie ukrywała się wcale.
Przepych jej zaprzęgu świadczył, że błyszczeć lubiła.
Żeby ją spotkać ponownie, potrzebował tylko uczęszczać stale w miejsca, w których high-life paryzki chętnie się ukazuje, a szczególniej do lasku Bulońskiego.
Było to i bardzo prostem i bardzo łatwem.
Pseudo-hrabia Angelis wyrozumował sobie, że nie należy mu rachować na przypadek i że nie powinien stawiać się w tak niewygodnem położeniu, w jakim był wówczas, gdy, pozostając w pośród ciżby ekwipaży, nie mógł podążyć odrazu za odjeżdżającym powozem.
Zrzekł się zatem jazdy kołowej, wybrał z maneżu Pelliera pięknego wierzchowca, na jakim mógł bez skrupułu pokazać się najwykwintniejszy dżentelmen i kazał go sobie przyprowadzać co dzień o drugiej, jeżeli pogoda sprzyjać będzie.
Zaraz nazajutrz jeździł już po lasku Bulońskim aż do zmroku, ale bez żadnego rezultatu.
Następnego dnia to samo.
Pośpieszamy dodać, że się tem bardzo nie zraził.
Niebo pokryte chmurami, z po za których nie przebijał najmniejszy promyk słońca, silny wiatr, poruszający gałęziami drzew i wzbijający tumany suchych liści, nie zachęcał wcale do spaceru.
Mało było widać powozów, szczególniej odkrytych..
Jeżeli przejeżdżały, to tylko landa szczelnie pozamykane.
Ale trzeciego dnia słońce się od samego rana ukazało — atmosfera się ociepliła, a po południu było, co się nazywa, ładnie.
Powozy, jeźdźcy i amazonki, tłumnie do lasku napływały.
Herman przybył jeden z pierwszych i za miejsce obserwacyjne obrał sobie aleję, prowadzącą od bramy Dauphine do końca jeziora.
Pewnym był, że zobaczy ztąd wszystkie powozy, bo przez Muettę, oraz przez bramę Maillet przejeżdża ich bardzo niewiele.
Wolnym kłusem przebywał przestrzeń, jakąśmy wskazali, a uważnie śledził każdy wehikuł, a zwłaszcza każdą karetę.
Nagle zadrżał.
Ktoś mu położył rękę na ramienia.
Zbladł, ale zaraz przyszedł de siebie i odwrócił się z uśmiechem na ustach, bo posłyszał głos dźwięczny, wesoły, który wykrzyknął:
— A co? wcale się nie omyliłem! To naprawdę hrabia d’Angelis!
— We własnej swojej osobie, baronie — odpowiedział Vogel, podając rękę na przywitanie jeźdźcowi, który go zaczepił.
Jeździec ten był to tęgi, trzydziestoletni mężczyzna, brzydki, ale pomimo to dość przyjemny i sympatyczny.
Był w żałobie, a siedział na przepysznym koniu irlandzkim wartującym najmniej pięćset luidorów.
— Jesteś więc w Paryżu, kochany hrabio? — zapytał.
— Jak pan widzisz — odpowiedział Vogel.
— Od kiedy?
— Od kilku tygodni.
— Przyjechałeś pan na długo?
— Kto to może wiedzieć? Czyż ja wiem kiedy dzisiaj, co będę robił jutro? — Żyję z dnia na dzień, ulegam kaprysom moim. Dopóki mi się miasto podoba, dopóty w niem przebywam. Skoro tylko zacznie mnie nudzić, uciekam. Zdaje mi się, że już nawet kiedyś przy jakiejś sposobności wypowiedziałem panu to wyznanie mojej wiary.
— Szczęśliwy z pana człowiek, bo jako ptak wolny. Spodziewam się, że pana Paryż nie znudził dotąd jeszcze?
— Wcale nie.
— Nie myślisz pan porzucić go tak prędko?
— Z pewnością że nie.
— Wybornie! Cieszę się z tego spotkania, panie hrabio, i oddaję ci się do dyspozycji. Może jako urodzony paryżanin, potrafię się panu przydać się na co?
— Przyjmuję towarzystwo z całego serca. — Jesteś pan prawdziwie uprzejmym dżentelmenem.
— Jestem obowiązanym panu i nie zapomniałem o tem.
— A ja zupełnie zapomniałem o tej bagatelnej przysłudze! — Jakże się powodzi panu?
— Dosyć dobrze...
— Cóż pan porabia obecnie?
— Zjadam trzecią sukcesyą... Wuj, na którego wcale nie liczyłem i który za życia w najgwałtowniejszej potrzebie nie dałby mi był stu luidorów — zapisał mi sto tysięcy dukatów... To akurat tyle, że wystarczy na trzy lata...
Więc pan przejesz te trzykroć sto tysięcy liwrów?
— Będą tacy, co je wspólnie ze mną przejadać będą i w ostatnia dniu trzeciego roku będziemy najzupełniej na czysto.
— A następnie?
— Następnie? — otrzymam zapewne jaki nowy spadek, czwarty, potem piąty, szósty i tak dalej... To mój fach, kochany hrabio... Ale co się pan tak wpatrujesz w tamta drogę?...
— Nie wpatruję się, tylko szukam...
— Szuka pan kogo?...
— Tak...
— Przepraszam za niedyskrecyą... ale mężczyzny czy kobiety?...
— Nie mogę nie być szczerym względem pana... Czekam na kobietę..:
— Ładną?
— Tak mi się przynajmniej zdaje...
— Pokażesz mi ją pan, gdy będzie przejeżdżać, a zanim mnie opuścisz, ażeby jej towarzyszyć, dasz, mi swój adres, bo pragnę koniecznie, abyśmy zobaczyli się jeszcze...
— Oto moja karta... — odpowiedział Vogel.
I dodał, rzuciwszy okiem na kartę Hermana:
— Jesteśmy sąsiadami... Prześlicznie....
Baron ile Beuzeval, prawdziwy dżentelmen, zawiązał stosunki z mniemanym hrabią d’Angelis w dziwnych, chociaż nie zbyt nadzwyczajnych okolicznościach.
Dwa lata temu, pan de Beuzeval, szlachetny i dzielny chłopak, chociaż rozrzutnik niepoprawny, znajdował się w Hamburgu, gdzie w tym samym czasie bawił i Vogel także.
Młody francuz w towarzystwie pewnej śpiewaczki, mulatki, głupiutkiej, ale bardzo ładnej, dokończał właśnie przejadania drugiej, jaką otrzymał, sukcesyi.
Mieszkał w tym samym hotelu, co pseudo-hrabia.
Jadali przy jednym stole i od czasu do czasu, zamieniali ze sobą słów parę.
Baron grywał grubo, ale nie miał ani za grosz szczęścia.
Pewnego wieczoru zgrał się tak, że literalnie nie wiedział co począć ze sobą, a tu miał, jeszcze kobietę na karku.
Vogel spostrzegł to jego zakłopotanie.
A właśnie, w tym czasie, wbrew zwyczajowi, wygrywał znaczne sumy.
Z uprzejmością, jaka się dosyć często napotyka pomiędzy graczami, ex-kasyer ofiarował dyskretnie usługi swoje baronowi, a ten przyjął je bez żadnej ceremonii...
Skoro mu nadeszły pieniądze z Francyi, zwracał zaraz pożyczkę zaciągniętą, ale nie zapomniał o wyświadczonej przysłudze, którą cenił, nadzwyczajnie.
Nie mamy potrzeby dodawać, że pan Beuzeval uważał Vogla za rzetelnego dżentelmena i za grubo bogatego człowieka
Vogel i de Beuzeval, rozmawiając ciągle, jechali powoli jeden obok drugiego.
Mniemany Angelis nie spuszczał oczu z drogi i uważnie przypatrywał się powozom, jadącym w nieskończonym szeregu.
Obaj jeźdźcy przybyli do jeziora.
Baron chciał jechać dalej.
— Lepiej może zawrócimy z powrotem? — powiedział Vogel.
— Dobrze, ale dla czego?
— Bo do okoła jeziora tyle się nagromadziło powozów, że osoba, która mnie interesuje, przemknęłaby niepostrzeżona...
— Więc wracajmy — odpowiedział pan de Beuzeval, wykręcając koniem.
Rozmowa rozpoczęły się na nowo.
Na wpół drogi, pomiędzy jeziorem a bramą Dauphine, Vogel zadrżał i nagle zatrzymał wierzchowca.
— Co panu? — zapytał baron.
Ex-kasyer nic nie odpowiedział.
Spostrzegł oto wspaniały ekwipaż, za którym trzy dni temu gonił napróżno.
Młoda dama i młoda obok niej panienka, siedziały w głębi powozu, na przodzie tylko nie było dwóch chłopców.
Całe szeregi powozów oświetlało wesołe słońce, w którego promieniach błyszczały szkła latarni i srebrne czy bronzowe ozdoby uprzęży.
Kiedy ekwipaż nadjechał na wprost Hermana i pana de Beuzeval, pierwszy z nich pomyślał sobie:
— Pod jakimkolwiek pozorem musza opuścić barona, puszczę konia pomiędzy pojazdy i niech mnie dyabli porwą, jeżeli tym razem nie uda mi się jechać trop w trop aż do końca za temi damami.
Właśnie miał wykonać zamiar, gdy niespodziewana okoliczność uczyniła go zbytecznym.
Młoda kobieta przypadkiem odwróciła głowę w stronę jeźdźców i zatrzymała roztargnione spojrzenie na panu Beuzeval.
Baron skłonił się z uszanowaniem.
Odpowiedziała na ukłon uśmiechem i lekkim skinieniem głowy.
Szereg powozów ruszył dalej.
Vogel patrzył zdumiony.
— Pan znasz tę damę? — zapytał Vogel.
— Mam honor — odpowiedział pan de Beuzeval. — Prześliczna osoba i bardzo dystyngowana.
— Prawda, że prześliczna. Ale któż to taki?
— Hrabina de Rochegude.
Gdyby był piorun spadł w tej chwili pod nogi ex-kasyera, nie byłby go o takie wrażenie przyprawił.
— Czy ja dobrze słyszałem? — mruknął, a głośno powtórzył:
— Hrabina de Rochegude?
— Tak, panie.
— Zamężna? — wykrzyknął Vogel — zamężną jest ta dama?
— Jakto, czy jest zamężną? — zapytał paryżanin ironicznie. — Czy nie wziąłeś jej pan przypadkiem za kokotkę. Toby mnie bardzo dziwiło, kochany hrabio, trudno chyba o kobietę uczciwszą z anielską bodaj twarzą. Nic a nic nie rozumiem też pańskiego ździwienia. Po raz pierwszy widzisz zapewne hrabinę?
Ex-kasyer miał już czas przyjść do siebie.
— Tak — odrzekł — pierwszy raz widzę hrabinę, ale ździwienie moje nie wyda się panu nienaturalnem, skoro się dowiesz, że znałem dawniej albo raczej, że spotykałem dawniej młodą kobietę, nadzwyczajnie do pani de Rochegude podobną.
— Jak dawno temu? — zapytał pan de Beuzeval.
— Z dziesięć lat.
— Gdzieżeście się państwo spotkali?
— W Paryżu w 1859 r., gdy bawiłem tu kilka miesięcy.
— To może właśnie hrabinę pan widywałeś?
— Niepodobna.
— Dla czego?
— Osoba, o której mówię, była zamężną, a mąż jej, którego nazwiska zapomniałam, nie należał wcale do świata, arystokratycznego.
— To niczego nie dowodzi, zwłaszcza, że mąż ów umarł i pani da Rochegude weszła w powtórne związki, jako młoda, zaledwie ośmnastoletnia wdowa.
— W takim razie, być może, że to ta sama osoba.
— Założyłbym się o to.
— Któż tu jest ten pan de Rochegude, proszę pana?
— Wielki pan, w całem znaczenia tego słowa. Prześliczny mężczyzna, oficer, wielce zasłużony pułkownik pułku huzarów, stojącego w tej chwili w Prowancyi.
— Hrabia zatem nie znajduje się w Paryżu?
— Nie, ale przyjeżdża bardzo często. Hrabina nie może mu towarzyszyć do obozu, z powodu, że ma przy sobie młodziutką siostrę i dwóch synków...
— Pan de Rochegude ma dwóch synków! — wykrzyknął Vogel.
— Jednego tylko — odrzekł baron. — Starszy syn hrabiny pochodzi z pierwszego małżeństwa. Hrabia kocha go jak swego.
— A — mruknął ex-kasyer.
A po chwilowem milczeniu dodał:
— Wyjątkowo świetny powóz i uprząż wspaniała oznaczają wielką fortunę.
— Rochegude jest bardzo bogaty, a i żona jego także. Dwie panny de Cernay odziedziczyły po kuzynie swoim siedm, czy ośm milionów franków, co wcale nie przeszkadza, iż małżeństwo hrabiego było małżeństwem z miłości. Cały to, prawdziwy romans, ale że mało o nim wogóle mówiono, więc nie mogłeś się nigdy dowiedzieć szczegółów. Czy zauważyłeś pan młodą panienką, siedzącą obok pani de Rochegude?
— Nie, nie zauważyłam.
— Jest to panna Klara de Cernay, najwyżej ośmnastoletnia, a piękna, jak marzenie. Przepyszna partya...
— Żeń się pan z nią zatem — powiedział Herman z przymuszonym trochę uśmiechem.
Baron wyruszył ramionami.
— Niej jestem z gliny, z której urabia się mężów — odpowiedział — muszę sam sobie oddać tę sprawiedliwość. Któraż rozsądna panna, wyszłaby za człowieka, pochłaniającego sukcesye z zapamiętałą wytrwałością! Za stary zresztą jestem dla takiej młodziutkiej dzieweczki. Klara de Cernay prześliczna i posiadująca sto pięćdziesiąt, czy sto sześćdziesiąt tysięcy liwrów renty, ma prawo wybierać i grymąsić, zwłaszcza, że doskonale jej przy boku siostry.
— Czy pan żyje w przyjaźni z państwom de Rochegude? Czy często pan widuje hrabinę?
— Jestem bardzo dobrze z hrabią Lionelem i gdy jest w Paryżu, bywam u niego na zebraniach czwartkowych, w czasie nieobecności męża, hrabina damy tylko przyjmuje, ale spotykam ją od czasu do czasu w salonach jej przyjaciół. Hrabina nie jest kobietą światową. Przekłada życie domowe nadewszystko. W towarzystwach bywa jedynie dla, przyjemności siostry. Żyje na stopie właściwej sobie, posiada najpiękniejsze w całym Paryżu powozy i konie, posiada wspaniałe klejnoty, z tem wszystkim lubi jednak życia skromne. Wyjątkowa to kobieta, istota doskonała prawdziwie.
— Ho, ho, z jakimże wielkim zapałem mówisz pan o hrabinie! — zauważył Vogel z tym samym wymuszonym uśmiechem.
— To nie zapał — odrzekł pan de Beuzeval — to uwielbienie najszczersze! Gdybyś pan znał tę damę, tak samo mówiłbyś o niej. Człowiek, do którego należy, posiada skarb niezrównany. Bóg go wybrańcem uczynił.
Ex-kasyer zwiesił głowę.
On był wszakże takim wybrańcem, Bożym. Nie umiał jednakże ocenić i utrzymać owego skarbu...
Vogel dopiął celu.
Odnalazł Walentynę, ale odnalazł ją zamężną! Odnalazł ją, jako żonę hrabiego Lionela de Rochegude!
Spełniło się zatem przeznaczenie tej, która nazwisko jego niegdyś nosiła, spełniło się pomimo intryg wszelakich.
Spełniło się pomimo podstępnego pojedynku i ciężkiej rany, śmiertelnej prawie, zadanej człowiekowi, którego miłość stawała jako nieprzeparta ongi przeszkoda pomiędzy nim a panną de Cernay.
Na nic się zdały zatem wszelkie kłamstwa i zdrady, na nic usiłowania, ażeby wykopać przepaść pomiędzy de Rochegudem a Walentyną.
Dzięki komedyi samobójczej, zerwał więzy nieszczęśliwego dziecka i jest oto żoną Lionela.
Co przedsięwziąć, żeby jaką korzyść z tego osiągnąć?
Nie chcąc, żeby pan de Beuzeval zauważył jego milczenie, rozpoczął rozmowę na nowo:
— Kochany baronie — rzekł — oświadczyłeś łaskawie przed chwilą, że mi dopomożesz do uprzyjemnienia pobytu w Paryżu, w którym parę miesięcy przepędzić zamierzam.
— Gotów jestem dotrzymać słowa, kochany hrabio! — odrzekł Beuzeval — rad będę nawet, jeżeli dasz mi sposobność uiszczenia się z długu wdzięczności, Rozporządzaj mną, proszę cię o to. Sposób, w jaki puszczam spadające po mnie sukcesye, wyrobił mi ogromne wzięcie wpośród dam, polujących na mamonę. Hrabia jesteś podobno człowiekiem bardzo bystrym?
— Tak — odpowiedział Vogel.
— I naturalnie — ciągnął baron — pragniesz się zabawić, ale nie pragniesz, jako człowiek rozsądny, aby cię za nadto podskubano. Masz najzupełniejszą racyę, a we mnie będziesz miał najwytrawniejszego przewodnika. Obowiązuję się wprowadzić pana do buduarów, których drzwi nie dla każdego się bynajmniej otwierają. Czy wabi pana wesoły światek, o którym mówię? Czy pragniesz pan pouwijać się wpośród labiryntów paryzkich?
Pseudo-Angelis potrząsał głową.
— Nie — odrzekł z uśmiechem — nie życzę sobie tego. Półświatek jest wszędzie jednakowy prawie — odrzekł. Na usługi dam z tej sfery oddałem najpiękniejsze lata mojej młodości i dwa, czy trzy miliony franków, czego zresztą wcale nie żałuję. Ale podobne szaleństwa muszą mieć kres swój,
także i ja też zobojętniałem już na nie.
— Już w tym wieku? — wykrzyknął pan de Beuzeval.
— Najprzód mam lat blizko czterdzieści.
— Lata nic nie znaczą, znaczy tylko temperament — odrzekł baron. — Ja nie zobojętnieję nawet w najpóźniejszej starości. Prędzej mnie sukcesye zaprzestaną dochodzić, niżeli znudzi puszczanie pieniędzy z pożeraczkami pereł.
— To dowodzi, że pan zawsze młodym będziesz, a ja już nim niestety, nie jestem. Pragnę wyrobić sobie w Paryżu stosunki poważniejsze, pragnę obracać się w dystyngowanym i nieskazitelnym świecie. Wczoraj złożyłem wizytę ambasadorowi niemieckiemu, który przyjął mnie bardzo łaskawie i oświadczył gotowość otworzenia mi wstępu na salony oficyalne. Pana chciałem prosić o zapoznanie mnie z salonami arystokratycznemi, bo masz liczne zapewne wśród nich stosunki.
— Nic łatwiejszego. Uprzedzam pana tylko, że te salony nie są zbyt wesołe. Odwiedzam je dla konwenansu jedynie.
— Powtarzam panu, że nie szukam wcale wesołości, chodzi mi tylko o towarzystwo wyborowe.
— A więc dobrze. Gdyby Lionel de Rochegude był w Paryżu, najpierwbym pana do niego zaprowadził. Tymczasem udamy się gdzie indziej. Czy jesteś zagorzałym wyznawcą celibatu, kochany hrabio?
— Nie jestem wcale nieprzyjacielem małżeństwa, ale po co to pytanie?
— Z pańskim majątkiem i pozycyą możnaby śmiało pomyśleć o pozyskaniu sobie względów panny Klary de Cernay, i siostry hrabiny — odrzekł de Beuzeval.
— Ależ jam cudzoziemiec — wykrzyknął Vogel.
— Cóż to przeszkadza? — Mówisz pan lepiej odemnie po francuzku i bardziej niż ja wyglądasz na paryżanina.
— Zapominasz pan o moim wieku! — Przed chwilą mówiłeś, kochany baronie, że ty już za starym jesteś dla takiej młodziutkiej dzieweczki, a ja przecie jestem grubo od pana starszy.
— Nie chcę temu wcale wierzyć! Jesteś pan eleganckim i pięknym, co się nazywa, mężczyzną. Na pańskiem miejscu starałbym się o pannę Klarę.
— Zaprzestań żartów, baronie!
— Myślę że te moje żarty nie są znów tak bardzo naiwne! W domach, do których pana wprowadzę, spotkasz napewno pannę de Cernay. Posłuchaj zatem dobrej rady i strzeż pilnie swojego serca! Panna Klara jest bardzo powabną.
— Nie obawiaj się pan o mnie — odrzekł Vogel z uśmiechem. — Serce moje oddawna zamarło.
— Jedno spojrzenie pięknej kobiety powoduje zmartwychpowstanie. Źle ugaszony węgiel rozżarze się i wybucha niespodzianie płomieniem z zimnych popiołów. To się często zdarzało. Ja bo niczego podobnego nie obawiam się, dzięki Bogu.
— Dla czego?...
— Bo palę się bezustannie...
Vogel przyjął te słowa wybuchem śmiechu, i rozmowa zeszła na ton żartobliwy, jakiego dotąd nie miała.
Nie będziemy towarzyszyć dwóm jeźdźcom, przyjaźń których stawała się coraz bardziej poufałą i którzy wyjechali razem z lasku Bulońskiego i razem zjedli obiad w jednej z restauracyj na bulwarach.
∗
∗ ∗ |
Nie chcąc zanadto przedłużać naszego opowiadania, — powiemy w krótkości tylko czytelnikom naszym, co zaszło od ślubu Lionela i Walentyny.
Zadanie to przyjdzie, nam z wielką łatwością.
„Szczęśliwe narody, co nie mają historyj!“ powiada stary jakiś i prawdziwie mądry aforyzm, łatwo dający się stosować i do rodzin i do narodów.
Szczęścia hrabiego i hrabiny de Rochegude opisać trudno, bo było to szczęście ciche, ale zupełne.
Po roku pożycia urodził się im syn, któremu na chrzcie nadani imię Grzegorz.
Walentyna, nad wyraz delikatna, zaproponowała, aby małego Armanda odesłać na wieś i wychowywać tam w pałacu de Rochogude.
Lionel nie przystał na to.
— Obiecałem kochać to dziecię, jak swoje własne — powiedział, a nie były to bynajmniej czcze tylko słowa.
— Dobrym jesteś i szlachetnym nieskończenie!... — szeptała rozczulona matka.
I dwaj otóż chłopcy chowali się razem, wiedzieli, że są braćmi, ale nie wiedzieli, że nie noszą tego samego nazwiska.
Armand, tak samo jak Grzegorz, nazywał ojcem pana de Rochegude
Lionel nie robił żadnej między nimi różnicy, równo ich pieszczotami obsypywał.
Zbytecztem byłoby zapewniać, że Klara także jednakowo obu malców uwielbiała.
Czyż bo nie byli obaj dziećmi jej ukochanej siostry?
Przez cały przeciąg lat dziesięciu, jedna tylko chmura zaciemniła jasne niebo małżonków, jedyna boleść wycisnęła im łzy z oczu.
Matka hrabiego umarła po krótkiej chorobie w dość wczesnym względnie wieku.
Wiemy, co to była za doskonała kobieta pod każdym względem.
Wiele łez szczerych poświęcono jej pamięci, ale że wszystko zaciera się z czasem, więc po trzech latach głęboka boleść państwa Lionelów zmieniła się w rzewne melancholiczne wspomnienie.
Nie jeden z naszych czytelników żdziwi się może, dla czego Rochegude dołączywszy do olbrzymiego majątku własnego równie wielki majątek żony, nie podał się do dymisyi i nie porzucił służby...
Postępowanie jego było całkiem naturalne.
Potomek rodziny, mającej w rodzie swym kilku marszałków Francyi, syn generała, Lionel, zamiłowany był w swoim zawodzie i wyglądał z utęsknieniem wojny, aby nowym jakim świetnym czynem opromienić nazwisko.
Na tę intencyę ponosił wszelkie ofiary, na tę intencyę zdecydował się nawet żyć całemi miesiącami zdala ot Walentyny...
Dopóki żyła matka hrabiego, młode stadło, rezydowało w pawilonie, do którego nie raz już wprowadzaliśmy czytelników naszych.
We dwa lata potem, hrabia uznał, że dla Walentyny, Klary i dzieci trochę tam jest za ciasno i wymógł na żonie, ażeby zajęła główny apartament pałacowy.
Walentyna zgodziła się na to z pewnym żalem, taką bo cześć miała dla pamięci pani de Rochegude, że pokoje, w których tak długo przemieszkiwała, wydawały jej się nietykalną świątynią.
Pokoje te były bardzo obszerne, umeblowane w stylu Ludwika XVI. z przepychem, prawdziwie królewskim.
W tym, w którym głównie przebywała nieboszczka, wisiał prześliczny obraz Zmartwychwstanie Chrystusa Eustachego de Sueur, zachwycający portret hrabiny, gdy miała lat dwadzieścia pięć, Pawła Delaroche.
Pod dziełem Le Sueura stał klęcznik.
Na wprost portretu fotel ogromny.
Walentyna uklękła najprzód, aby się pomodlić trochę, potem usiadła na fotelu i długo się wpatrywała w rysy szlachetnej matrony.
Do pokoju sypialnego przechodziło się przez duży przedpokój i mały salonik.
Jedne drzwi boczne prowadziły do ogromnego gabinetu tualetowego, drugie do pokoju dziecinnego, mającego znowu połączenie z apartamencikiem panny Klary.
Syn Hermana i syn Lionela, sypiali więc pomiędzy młodą swoją matką i młodziutką ciotką.
Dobrze byli strzeżeni!...
W chwili, kiedy przestępujemy próg salonu, jasny płomień pali się na kominku z białego marmuru...
Dziewiąta dopiero co wybiła na zegarze.
Świece w dwóch kandelabrach płoną pozapalane.
Walentyna jest w tualecie wieczorowej bardzo skromnej, w sukni blado niebieskiej zaledwie wyciętej, bez żadnych klejnotów, oprócz kolczyków z szafirów.
Gerlanda z powoi owijała sploty prześlicznych jej blond włosów.
Obecnie zapina kolję z pereł na białej szyi swej siostry.
Klara spełniła wszystkie obietnice z dzieciństwa.
Rozkoszna, mała dziewczynka z ulicy Mozarta i Bas Meudon, stała się niezwykle piękną dziewicą.
Baron wcale nie przesadził.
Moralne przymioty panny de Cernay nie ustępowały w niczem doskonałości plastycznej.
Łagodność i dobroć, prostota i, skromność, łączyły się z przedziwną inteligencyą. Klara uwielbiała siostrę, kochała Lionela, kochała obu malców nad życie.
— Masz tylko jednę wadę, moja kochanko — mówiła jej czasami z uśmiechem hrabina — mianowicie zamiłowanie w tańcu.. Gdyby bale mniej trochę zawracały ci główkę, byłabyś doskonałością!...
— Cóż chcesz, siostrzyczko — odpowiadała
Klara, śmiejąc się srebrzystym głosikiem swoim — czy jest kto na świecie bez ale...
Panna de Cernay miała na sobie tego wieczoru. suknię z krepy różowej, tak samo skromnie wyciętą jak i suknia Walentyny, z krótkiemi rękawami, odsłaniającemi białe rączki, trochę przyszczupłe jeszcze, ale z tem wszystkiem zgrabniutkie.
Podwójne sznurki pereł, okręcone na rączkach, naszyjnik, podarunek hrabiego da Rochegude — stanowiły cenną bardzo, ale zupełnie dziewiczą ozdobę.
Trzy róże, wpięte w ciemne włosy, dodawały twarzyczce wyraz interesujący.
Rękawiczki, wachlarze i bukiety obudwu sióstr leżały przygotowane na maleńkim stoliczku z starej laki Koromandelskiej.
Szerokie rotundy futrem podszyte spoczywały na jednym z foteli.
Walentyna skończyła zapinanie naszyjnika.
— No już, moja pieszczotko, jesteś gotową — powiedziała.
— Czy ładnie wyglądam? — zapytała naiwnie Klara.
— Jak zawsze, droga kokietko... — odrzekła hrabina.
I usiadła, albo raczej osunęła się na fotel, bo się poczuła na raz mocno osłabioną.
Zamyślony wyraz twarzy nie zgadzał się w tej chwili z jej wieczorową śliczną toaletą.
Klara zajęta przed lustrem poprawianiem jakiegoś szczegółu toalety, nie zauważyła na razie, co się z siostrą zrobiło.
Ale kiedy przypięła trochę bliżej skroni jednę z róż, jako za daleko posuniętą, spojrzała na Walentynę i spostrzegła zmienione jej rysy.
Zaniepokoiło ją to śmiertelnie.
— Walentyno kochana!... — wykrzyknęła — co tobie jest? Czyś cierpiąca?...
Hrabina wstrząsnęła głową.
— Jest ci coś jednak, to widoczne... — mówiła Klara. — Jesteś czegoś zasępiona nadzwyczajnie... Masz może jakie zmartwienie?...
— E!... dzieciaku serdeczny, a jakież jabym mogła mieć zmartwienie?... Czyż nie jestem najszczęśliwszą ze wszystkich kobiet na świecie?... Pan Bóg dał mi dwóch synów... taką, jak ty siostrę... i takiego, jak Lionel męża!... O! gdyby był on tutaj...
— Gdyby był, bardzobym była kontenta... — podchwyciła żywo młoda dzieweczka — ale go niema i oto cała przyczyna złego... Brak ci dziś Lionela więcej niż kiedykolwiek... wszak prawda?...
— Być może... — odrzekła hrabina.
— Miałaś jednakże list dzisiaj od niego?...
— Pisze do mnie codziennie...
— Nie doniósł ci czasami jakiej złej nowiny?
— Czyżbym ją ukrywała przed tobą... Nie... Lionel pisze mi, o czem dzięki Bogu nie wątpię i nigdy wątpić nie będę... że kocha mnie nad wszystko w święcie...
— Ślicznie!... — wykrzyknęła Klara, klaszcząc w rączki. — Oto właśnie, co powinien zawsze pisać mąż... ale i mój będzie to samo pisywał... Jeżeli będę go miała... i jeżeli zdala będzie odemnie, co się nigdy chyba nie przytrafi, bo nie pozwoliłabym na to pod żadnym warunkiem.. Ale kiedy wszystko jest jak najlepiej, z jakiejże przyczyny twój nagły smutek?...
— Zapewniam — cię Klaruniu, że nie jestem wcale smutną...
— A cóż więc, kochany kłamczuchu, znaczy łza błyszcząca na rysach i grożąca spadnięciem na stanik?.. Osuszę ją zaraz mojemi ustami...
I pani de Cernay uklękła przed siostrą na dywanie i wypiła łezkę, która istotnie miała się z oczu stoczyć.
Walentyna zarzuciła jej ręce na szyję i przycisnęła do drżącej piersi.
— Masz racyę... Po co mam kłamać?... Prawda, że jestem smutną, lubo smutek mój niema żadnego powodu... Sama nie wiem, co mi się stało...
Instynktownie serce mi się ścisnęło, jakby przeczuwało jakieś blizkie niebezpieczeństwo... Nie wiem dla czego, zdaje mi się jednakże, że tej nocy spotka mnie jakieś nieszczęście...
— Każ wyprzęgać!... — zawołała Klara. — Za nic w świecie na bal nie pojadę... Pozostaniemy w domu...
— Dla czego, kochana waryatko?.... Dla czego pozbawiać cię mam przyjemności, dla jakichś urojeń niedorzecznych... Nie przyjmuję ofiary!... Markiza de Simeuse i jej córka czekają nas i liczą na nas.. Nieobecność szczegółniej twoja, zmartwiłaby ich, a może nawet i obraziła... Zresztą samotność, to niedobre lekarstwo na myśli ponure, muzyka, ruch i wesołość rozpędzą je od razu...
— Jakto, więc chcesz?... — powiedziała Klara.
— Chcę pojechać... odpowiedziała Walentyna — Czas już nawet wielki.
Podniosła się i zadzwoniła.
Panna służąca ukazała się natychmiast.
— Podaj nam futra... — rzekła hrabina — i powiedz lokajowi, żeby zajeżdżać kazał.
Rozkazy hrabiny — zostały niezwłocznie wykonane i tualety dwóch sióstr zniknęły pod futrami.
Panna służąca wzięła kandelabr w rękę, ażeby sprowadzić panie po schodach.
— Przed odjazdem muszę jeszcze dzieci pocałować... powiedziała Walentyna.
— Czy pani hrabina każe sobie poświecić? — zapytała pokojówka.
— Niema potrzeby — zbyt jasne światło, mogłoby rozbudzić malców.
Pani de Rechegude otworzyła ostrożnie drzwi do sąsiedniego prześlicznego pokoiku, obitego kartonem perłowym w duże różnokolorowe kwiaty.
Obaj chłopcy spali obok siebie w jednakowych łóżeczkach.
Obaj piękni jak aniołkowie, niepodobni byli jednak do siebie.
Starszy Armand, o włoskach blond, przypominał Walentynę.
Grzegorz o wiele ładniejszy, był żywym portretem Lionela.
Śpiąc w zgrabnych dziecinnych pozach, uśmiechali się rozkosznie.
Walentyna wpatrywała się w obu przez chwilę z nieopisaną czułością.
Potem pochyliła się nad jednym i drugim, i oba pocałowała leciutko.
— Do widzenia, moje aniołki... do widzenia, moje skarby... — szeptała, wychodząc z pokoju — No, jedźmy teraz — odezwała się do Klary.
Wielkie zamknięte lando czekało obok peronu.
Lokaj otworzył drzwiczki i zapytał:
— Gdzie każe jechać pani hrabina?
— Do markizy de Simeuse... — odpowiedziała Walentyna.
Markiza de Simeuse była damą wielką i ogromnie bogatą..
Miała jedyną córkę, w tym samym prawie wieku co Klara de Cernay, i tak samo prawie piękną.
Panienki kochały się bardzo.
Pani do Simeuse zajmowała przy ulicy Varennes przepyszny pałac, należący od wieków do rodziny jej męża.
Przyjmowała bardzo często, ale nie wydawała nigdy wielkich balów.
Wieczór, na który jechała Walentyna z Klarę, nie był też wcale balem, był po prostu zabawą tańcującą dla pięknych patrycyuszek z przedmieścia Saint-Germain.
Apartamenty recepcyjne pomieścić mogły siedmset do ośmiuset osób.
Markiza nie zapraszała nigdy więcej nad sto pięćdziesiąt lub dwieście osób.
Każdy też czuł się swobodnym, kolacya bez żadnej ceremonii podawana była na zimno; ciasta, cukry, owoce i mrożony szampan, podawano zwykle o drugiej po północy na zakończenie zabawy.
Hrabina i Klara przybyły trochę po dziesiątej i zastały już wielkie ożywienie w salonach.
Tańczono już zapamiętale.
Panna de Simeuse opuściła swojego tancerza i pobiegła na spotkanie Klary.
Markiza poważniejsza podeszła wolno do pani de Rechegude, ujęła ją za ręce i posadziła przy sobie.
Gdy kadryl się skończył, Walentynę młodzież otoczyła.
Wszyscy ubiegali się o honor zapisania na jej karnecie choć do jednego walca lub polki.
Hrabina odmawiała z uśmiechem, ale stanowczo, bo się czuła trochę zmęczoną.
Głównym jednak powodem odmowy — o którym nie wspominała — było to, że w nieobecności męża nigdy nie tańczyła.
Jasne światło, balowe toalety, muzyka i ożywienie, wywarły skutek, jaki przewidywała.
Dziwny, niepojęty smutek, jaki ją ogarniał, rozwiał się i jak dym wiatrem uniesiony.
Czarne przeczucia już jej nie dokuczały teraz.
Rozmawiała wesoło z panią de Simeuse.
— Ah! — myślała sobie — jakże ja dobrze zrobiłam, żem tu przyjechała.
Na raz odbił się o jej uszy tajemniczy dźwięk dzwonu i jakby przepowiednia jakiejś nieuniknionej katastrofy.
Fortepian milczał.
Lokaje roznosili tace z chłodnikami.
Drzwi salonu się otworzyły.
Szwajcar — wspaniały i uroczysty w swoim ubraniu à la française, w krótkich spodniach, pończochach jedwabnych i trzewikach ze srebrnemi sprzączkami — ukazał się w progu i donośnym głosem zaanonsował:
— Pan baron de Beuzeval... Pan hrabia d’Angelis.
Walentynę dreszcz przeszedł po całem ciele — zdawało jej się, że jakaś mgła zasłoniła jej oczy.
Markiza pochyliła się do niej.
— Nazwisko d’Angelis nie znane jest wszak pani? — zapytała.
Pani de Rochegude skinęła potakująco głową.
— To mnie wcale nie dziwi — ciągnęła pani de Simeuse. — Pan d’Angelis jest to dystyngowany pod każdym względem cudzoziemiec, dawny znajomy barona de Beuzeval, który przedstawił mi go przed kilku dniami i prosił o pozwolenie przyprowadzenia dzisiaj... Wiadomo pani, że bardzo niechętnie zawiązuję nowe stosunki, musiałam jednak zrobić wyjątek dla hrabiego, przez wzgląd na jego protektora.
Walentyna nic nie odpowiedziała.
Zaledwie słyszała, co do niej mówiła markiza.
Wlepiła w nowo przybyłych przerażone spojrzenie i wydało jej się, że widzi, jak przez mgłę jakieś złowieszcze widmo.
Naraz zadrżała i zbladła.
Ujrzała Hermana Vogla, zmienionego wprawdzie, ale nie do tego stopnia, żeby go poznać nie była w stanie. Zjawiał się niespodzianie i szedł widocznie ku niej.
Graf d’Angelis nie wyglądał jednakże na widmo.
Ubrany był z wyszukaną starannością, a fizyognomię miał spokojną i uśmiechniętą, fizyognomię człowieka najzupełniej szczęśliwego.
Czarny garnitur, sporządzony przez jednego z najpierwszych widocznie krawców paryzkich, uwydatniał zgrabne jego kształty, bielizna była śnieżnej białości, na ręku zgrabne rękawiczki, pod lewą pachą wsunięty z gracyą szapoklak.
Pan de Beuzeval — dżentelmen najczystszej krwi — wydawał się ciężkim i prawie niezgrabnym, obok ex-kasyera Jakóba Lefevre.
Obaj panowie szli wolno przez salon w kierunku markizy.
Baron podawał rękę w prawo i w lewo, i przedstawiał znajomym pomerańczyka.
Swoboda tego ostatniego, świadczyła, iż był doskonale obyty ze światem arystokratycznym.
— Kochany baronie — rzekł Vogel do barona, zatrzymując go na chwilę — zdaje mi się, że poznaje tę piękną damę, siedzącą obok pani de Simeuse...
Niestety, mam wzrok krótki, a nie mogę posługiwać się lornetką... Może się mylę zatem...
— Nie! nie mylisz się, panie hrabio.. Ta piękna osoba, jest rzeczywiście panią de Rochegude... Czarująco wygląda, ale jest dziwnie blada... Może cierpiąca.
— Przedstawisz mnie pan, wszak prawda?...
— Najchętniej, ale jak już mówiłem, hrabina nie przyjmuje żadnego mężczyzny, gdy męża niema w Paryżu.
— Mniejsza o to... Będę ją spotykać w świecie... Przedstaw mnie pan, bardzo proszę...
— W tej chwili... Tylko baczność, hrabio, nie rozkochaj się w pani de Rochegude, bo to byłoby szaleństwem, a na nic by się nie zdało... stanowczo na nic... Uczciwa to kobieta, w całem znaczeniu tego słowa...
— Bądź spokojny, baronie! — odrzekł Vogel z dziwnym jakimś uśmiechem — nie zakocham się, ręczę za to... Serce moje, jak ci już powiedziałem, od dawna zamarło...
Hrabia i baron ciągle naprzód postępowali.
Już mała tylko przestrzeń rozdzielała ich od pani de Simeuse, a tem samem i od Walentyny.
Młoda kobieta blizka zemdlenia, zachwiała się w fotelu.
Profesor Solfedżio zasiadł do fortepianu i rozpoczął walca.
Niepodobna było Walentynie ukrywać dłużej pomieszania.
Nie panowała już nad sobą, osłabienie opanowywało ją coraz bardziej.
— Boże! co pani jest?... — zapytała zaniepokojona pani de Simeuse.
— Nie wiem... — szepnęła hrabina słabym głosem.
— Zbladłaś pani i wydajesz się blizką zemdlenia...
— Czuję, że mi niedobrze...
— Może gorąco?...
— Być może..
— Może pani pragnie wyjść na chwilę z salonu?...
— Nie mogłabym kroku postąpić...
Markiza wyjęła z kieszeni flakonik kryształowy.
— Oto — rzekła — bardzo silne sole angielskie, niech pani powącha... To panią orzeźwi zaraz..
Walentyna skinęła głową, przyłożyła flakonik do nosa i silnie wciągnęła w siebie zapach eteryczny.
Skutek okazał się natychmiastowo.
Zaraz swobodniej odetchnęła.
Słabe kolory wystąpiły na policzki.
Zdołała nareszcie zebrać myśli.
— Waryatką jestem, czy co?... — pomyślała sobie. — Co to za bezsensowna obawa? Czyż do tego stopnia słabą mam głowę, ażeby mnie jakieś podobieństwo, zapewne tylko w imaginacyi mojej istniejące, nabawiło takiego przestrachu?... Gdyby to nie było bolesne, śmiesznem byłoby naprawdę...
Wstydzę się sama siebie...
Pani de Simeuse śledziła bacznym wzrokiem hrabinę.
— Lepiej już pani? — powiedziała.
Walentyna odparła z uśmiechem:
— O! daleko mi lepiej... Zresztą to nie ważnego... Za chwilę nie pozostanie już ani śladu z tej nagłej niedyspozycyi...
— A jam się już bardzo przestraszyła...
— Najmocniej przepraszam panią!... Niema dla mnie nic przykrzejszego, nad niedyspozycyę w pośród zabawy...
Pani de Simeuse żywo przeciwko temn zaprotestowała.
— Szczęście... — odrzekła Walentyna — że to przeszło już zupełnie i bodaj niepostrzeżenie...
Hrabina myliła się jednakże.
Baron de Beuzeval i pseudo-graf von Angelis, spostrzegli przypadłość jej doskonale.
Pierwszy nie mógł oczywiście odgadnąć przyczyny wypadku.
Drugi zaś pomyślał sobie:
— Widmo moje ożywiło niezupełnie wygasłe jeszcze wspomnienia... Podobnym do nieboszczyka Vogla, jak dwie krople wody. Poczciwy ex-kasyer powinien być bardzo zadowolonym, że o nim nie zapomniano!...
Zatrzymali się obadwaj, chcieli bowiem pozostawić pani de Rochegude czas na przyjście do siebie.
Gdy zobaczyli, że jest na nowo ożywioną i uśmiechniętą, przecisnęli się pomiędzy gośćmi do gospodyni domu.
Walentyna pomimowoli doznała znowuż jakiegoś bolesnego i dziwnie nieprzyjemnego wzruszenia.
Serce biło jej gwałtownie, a że czuła wlepione w siebie oczy cudzoziemca, drżała.
— Pani hrabino — zapytał baron, zamieniwszy kilka słów z panią de Simeuse — czy często otrzymuje pani wiadomości od Lionela?...
— Mam list co rano... — odpowiedziała Walentyna.
— I naturalnie z pomyślnemi co rano doniesieniami, bo inaczej nie znajdowałaby się pani tutaj?...:
— Naturalnie... — odrzekła młoda kobieta, siląc się na uśmiech.
— Kiedyż hrabia zawita do Paryża?...
— Oczekuję go pojutrze...
— Na długo?...
— Na dwadzieścia cztery lub czterdzieści ośm godzin...
— To na bardzo krótko. Gdybym był na miejscu pułkownika, — oddawna z pewnością podałbym się do dymisyi. Co prawda, jestem tyko próżniakiem, myślę o tem tylko, ażeby jak najweselej życie przepędzać, gdy tymczasem kochany Lionel zostanie niezadługo generałem, a potem marszałkiem Francyi.
— Na to potrzebaby wojny — zauważyła żywo pani de Rochegude — a ja jej wcale nie pragnę. Niech nas Pan Bóg od niej zachowa!
— No! — odrzekł baron — nie mamy jej się potrzeby obawiać, bo i z kimżebyśmy wojowali? Wszędzie przyjaciół mamy w Europie.
— Oby tak było! — szepnęła Walentyna. — Gdybym widziała Lionela w niebezpieczeństwie, z pewnością zmysłybym postradała.
Po tych słowach nastąpiło krótkie milczanie.
Przerwał je pan de Beuzeval.
— Niech mi pani hrabina — rzekł — pozwoli przedstawić sobie hrabiego d’Angelis, mego starego i wiernego przyjaciela.
Ździwiona tą nagłą prezentacyą, której się wcale nie spodziewała, Walentyna odpowiedziała lekkiem tylko skinieniem głowy.
— Obawiam się, czy przyjaciel mój nie był za nadto niedyskretnym, pani hrabino — powiedział pseudo-pomerańczyk — obawiam się, ażebym i sam nie był w oczach pani natrętem. Ale tyle nasłuchałem się o pani hrabinie i o panu de Rochegude, że największem pragnieniem mojem przedstawić się państwu.
Walentyna swobodniej odetchnęła.
Graf von Angelis wymówił te słowa najczystszym akcentem niemieckim.
Ośmielona hrabina podniosła oczy, a gdy zobaczyła siwiejące włosy swego interlokutora, zapomniała o tem zupełnie, że dziesięć lat dużo znaczą w życiu człowieka, iż mogą zmienić nieraz do niepoznania, pomyślała, że stała się igraszką dziwnego tylko jakiegoś złudzenia, bo pomerańczyk wcale do jej pierwszego węża podobnym nie jest.
Całkiem ma inne spojrzenie.
Głos zupełnie inny.
Nabrała otuchy i odzyskała zupełną swobodę zmysłu.
— Baron de Beuzeval należy do naszych dobrych przyjaciół, panie hrabio. Przedstawiony przez niego, możesz pan pewnym być dobrego w pałacu Rochegude przyjęcia, skoro mąż mój powróci.
Von Angelis wyrażał właśnie w wyszukanych słowach wdzięczność swoję, hrabinie, gdy Klara, zmordowana walcem, podbiegła, aby zająć miejsce obok siostry, przed chwilą przez panią de Simeuse opuszczone.
Pan de Beuzeval przedstawił hrabiego pannie de Cernay.
Spojrzała nań pięknym swoim wzrokiem, odpowiedziała na ukłon lekkiem pochyleniem głowy i zaczęła rozmowę półgłosem z Walentyną.
Zachowanie się Klary bezwiedne może, ale pogardliwe, nie uszło uwagi takiego jak Vogel obserwatora.
Zmarszczył brwi, skłonił się siostrom i ująwszy barona pod ramię, zamieszał się pomiędzy gośćmi.
— No, cóż, jakże się panu podobała? — zapytał de Beuzeval.
— Kto? kochany baronie.
— Panna de Cernay, siostra hrabiny.
— Ładna, ale jak mi się zdaje, impertynentka.
— Cóż znowu. Dziecko tylko jeszcze i upaja się zabawą. Odwróciła się od pana trochę niegrzecznie, bo nie jesteś pan danserem, a dla niej na balu nic nie wart, kto nie tańczy.
Jednocześnie Walentyna robiła uwagę siostrze, iż trochę się nieodpowiednio zachowała względem cudzoziemca.
— To cudzoziemiec ten hrabia d’Angelis?
— Tak.
— Przyznaję, że popełniłam niegrzeczność bezwiedną, ale i to również przyznaję, że wcale jej nie żałuję. Ten pan hrabia nie podoba mi się w najwyższym stopniu.
— Dla czego?
— Nie patrzy prosto w oczy i ma pozór hipokryty. Nie znam się bardzo na ludziach, ale czuję, że to człowiek zły i niebezpieczny.
— Za młodą jesteś na takie sądy.
— Ja też nie sądzę, powtarzam tylko to, co mi mój instynkt powiada.
Opuszczając około pierwszej godziny dom markizy de Simeuse, Walentyna, pomimo usiłowań nad sobą, doznawała ciągle jakiegoś dziwnie przykrego uczucia.
Czuła się rozgorączkowaną i złamaną, zarówno fizycznie, jak moralnie.
Po raz pierwszy w życiu mówiła do Klary z roztargnieniem, a gdy ucałowawszy śpiące dzieci, położyła się do łóżka, od razu i twardo zasnęła.
Dzień już był zupełny, kiedy się obudziła; uśmiechnęła się, gdy pomyślała o swoim wczorajszym przestrachu.
Po południu lokaj podał jej na srebrnej tacy trzy bilety wizytowe.
— Dla pani hrabiny, dla pana hrabiego i dla panny Klary — powiedział.
Walentyna rzuciła okiem i przeczytała: „Hrabia d’Angelis“.
Wzięła karty i położyła je na kominku.
Pan de Rochegude, jak już wiemy, przybyć miał do Paryża na czterdzieści ośm godzin.
Wiadomo, że wymagania służby wojskowej bardzo są uciążliwe.
Lionel, wzorowy oficer, ani stopniem, ani wysokiem stanowiskiem osobistem, nie chciał się zasłaniać przed obowiązkami służby.
Wizyt składanych żonie nie przedłużał, pomimo, że ich wyglądał z gorącem upragnieniem.
Wieczorem podczas rozmowy z hrabiną w jej pokoju, spojrzał przypadkiem na kominek i zobaczył bilety, przyniesione wczoraj.
— Nie znam wcale tego nazwiska — rzekł — cóż to za jakiś hrabia Angelis?
— Cudzoziemiec, prusak, jak mi się zdaje — odrzekła Walentyna. — Zaprezentowany mi został u pani markizy de Simeuse przez przyjaciela twojego, barona de Beuzeval, który go także i tobie przedstawi.
— Czy to młody jaki człowiek ten niemiec?
— Ani młody, ani stary.
— Jakto?
— Nie wiem, w jakim wieku być może pan Angelis, ale ma już włosy siwe.
— Jakże go znajdujesz?
— Nie zamieniliśmy ani czterech słów ze sobą, nie mogę ci więc nic a nic odpowiedzieć. To jedno tylko zauważyłam, że musi być bardzo światowym. Jeżeli chcesz się co o nim dowiedzieć, zapytaj pana de Beuzeval.
— Po co? Te banalne prezentacye rzadko kiedy bliższą jakąś kojarzą zażyłość. Prawdopodobnie nigdy nie zobaczę pana Angelis, przeznaczę jednakże bilet mój dla niego.
Pan d’Angelis sam osobiście złożył bilety, swoje w pałacu Rochegude.
Lionel więc, jako wielki pod względem etykiety formalista, osobiście udał się pod wskazany numer przy ulicy Caumartin i złożył swoję kartę u szwajcara, który objaśnił, że hrabia na kilka dni wyjechał.
Naprawdę był Vogel w domu, ale przewidując rewizytę Lionela polecił szwajcarowi podać się za nieobecnego.
Po czterdziestu ośmiu godzinach upłynionych, pan de Rochegude musiał oprzeć się naleganiom żony i serca własnego porywom.
Obowiązek wzywał go do powrotu, nic go więc zatrzymać nie było w stanie.
Hrabina, jak zwykle, odprowadziła męża na stacyę kolejową.
Wyjechał o ósmej wieczorem, a Walentyna, smutniejsza niż zwykle w takich razach, powróciła o wpół do dziewiątej do domu.
Klara i chłopcy czekali na nią.
Towarzystwo i pieszczoty tych istot ukochanych nie zdołały jednakże rozpędzić czarnych myśli młodej kobiety.
— Powinnam była jechać z Lionelem — mówiła — zdaje mi się, że jakieś nieszczęście jednemu z nas zagraża.
— Uspokójże się, kochana siostrzyczko — odpowiedziała Klara, bo doprawdy, gdyby się sprawdzała mała tylko część katastrof, których się w rozdrażnieniu obawiamy, światby już oddawna nie istniał.
Dzień następny przeszedł bez żadnego wypadku.
Lionel doniósł telegramem, że odbył podróż szczęśliwie.
Pojutrze przeszło również spokojnie.
Walentyna zaczynała się uspakajać i powtarzała sobie za Klarą, że nic bardziej nie kłamie od przeczucia!...
Codzień około drugiej po południu, jeżeli czas nie był zanadto niepogodny, zaprzęgano parę najspokojniejszych koni da landa lub dużego odkrytego powozu i pani de Rochegude, w towarzystwie Klary, woziła dzieci do lasku Boulońskiego.
Stawali w alei Akacyj, gdzie chłopcy wysiadali, aby bawić się na świeżem powietrzu.
Spacer ten zawsze prawie przeciągał się do zmroku.
Kiedy Walentyna gości przyjmowała, albo kiedy zatrzymywał ją w pałacu jakiś powód ważniejszy, Klara sama wyjeżdżała z siostrzeńcami.
Uważaliśmy za konieczne wtajemniczyć czytelników w te szczegóły, a że zrobiliśmy to nie bez racyi, wkrótce się okaże.
Na trzeci dzień po wyjeździe Lionela, pani de Rochegude spostrzegła pomiędzy odebranemi listami jeden, który ją bardzo uderzył. Nie dla tego, ażeby miał pozór zaniedbany, bo przeciwnie, dość się arystokratycznie przedstawiał.
Kopertę miał szeroką, czworograniastą, z angielskiego papieru koloru perłowego, a adres wypisany męzką widocznie ręką ze sztucznemi trochę zakrętami.
Pieczątka lakowa czerwona, tak równa, jakby w urzędzie kanclerskim wyciśnięta, zdobną była w hrabiowską koronę.
Nic w tem wszystkiem nie było niby podejrzanego, ale Walentynę uderzyło to, iż nieznała ani charakteru pisma, ani pieczęci...
Znajdowała się nadto w takiem usposobieniu umysłu, iż się lękała wszystkiego...
— Kto może pisać do mnie? — pomyślała.
Bardzo łatwo było wyjść z tej niepewności.
Pani de Rochegude wahała się jednakże parę sekund.
Nareszcie wzięła ze stoliczka maleńki sztylecik z rączką wysadzaną drogiemi kamieniami i rozerżneła kopertę.
Dokonawszy tej operacyi wstępnej, wyjęła z koperty złożony papier, rozłożyła go drżącą ręką i zanim czytać zaczęła, spojrzała najpierw na podpis.
Podpis ten przemknął jej w oczach jak błyskawica.
Przed chwilą Walentyna pytała się:
— Kto do mnie pisać może?...
Teraz już wiedziała, lecz z pewną jeszcze trwogą zadawała sobie pytanie:
—Co on do mnie pisać może?...
Bała się tego listu...
Jakiś instynkt ostrzegł ją, że dowie się czegoś okropnego.
Pragnęła się dowiedzieć jednakże.. Pragnęła, ale nie śmiała...
Wahanie trwało jednę sekundę tylko.
Zapanowała nad swoją obawą i zmusiła się do czytania.
„Jeżeliby zapomniała pani nazwiska swojego sługi najpokorniejszego, pozwoli on sobie w takim razie przypomnieć pani hrabinie, że miał honor być jej przedstawionym przed pięcioma dniami, w domu markizy de Simeuse, przez przyjaciela swego barona de Benzeval...
„Mówiono mi, że w nieobecności pana de Rochegude nie przyjmuje pani mężczyzn wcale.
„Zapewniano mnie, że reguła to bez żadnych a żadnych wyjątków.
„Z tem wszystkiem ośmielam się prosić panią o audyencyę...
„Naturalnie, że wyjątkowe tylko okoliczności mogą śmiałość moję usprawiedliwić... Ale te okoliczności właśnie istnieją...
„Mam zakomunikować pani rzecz nader ważną, dotyczącą dawno już minionej przeszłości...
„Mam pani wyjawić tajemnicę, od której zależy spokój pani, spokój pana de Rochegude i dwojga dzieci państwa...,
„Racz zatem, pani hrabino, wyznaczyć mi na dziś zaraz posłuchanie i racz pani sprawić, aby rozmowa nasza bez świadków się obyła.
„Nic nad to łatwiejszego...
„Codziennie wszakże w towarzystwie panny de Cernay, wyjeżdża pani z dziećmi do lasku Boulońskiego, gdzie panią często spotykałem...
„Niechże dzisiaj siostra jedzie sama...
„W pół godziny po wyjeździe panny de Cernay z dziećmi, stawię się w pałacu de Rochegude.
„Śmiem łudzić się nadzieją, że służba otrzyma stosowny rozkaz, i nie zamknie drzwi przedemną...
„Liczę nawet najzupełniej na pani rozsądną łaskawość...
„Jeżelibym mylił się przypadkiem, jeżeliby pani przyjąć mnie nie zechciała, uprzedzam, że następstwa byłyby bardzo dla pani opłakane.
„Do widzenia zatem, pani hrabino, do widzenia się z panią!
„Najpokorniejszy jej sługa
Pani de Rochegude przeczytała wszystko co do słowa.
Kiedy skończyła, list upadł jej na kolana.
Chwyciła się rękami za głowę i przez kilka chwil siedziała jak nieżywa i myśli zebrać nie była w stanie.
Szeptała tylko:
— Czy to sen taki okropny?...
Potem ocknęła się i dwie łzy spłynęły jej po policzkach.
Chwyciła list i zaczęła czytać go po raz drugi.
Z każdego wyrazu biła groźba, maskowana szacunkiem niby najwyższym.
Hrabia d’Angelis nakazywał jej zatem rozmowę, o którą niby prosił.
Co to ma znaczyć?
Co on jest w stanie jej zrobić?
Jakie przepowiada niebezpieczeństwo?
Nie mogła nic z tego wszystkiego zrozumieć, wiedziała tylko, że chodzi o tajemnicę i obawiała się okrutnie.
Angelis wspomina coś o jej przeszłości.
Nie było w niej nic a nic takiego, coby ukrywać potrzebowała.
Całe jej życie czyste było jak łza i Lionel wie o tem doskonale.
Od czego zależeć miał spokój jej, szczęście jej męża i dwojga ich dzieci?
Pan Angelis kłamie najwidoczniej, jednakże musi być w tem coś bardzo niedobrego.
Musi jakieś niebezpieczeństwo krążyć nad nią i nad całą jej rodziną.
— Nie będę o tem myśleć... — rzekła, wstając nagle — bo bym zwaryowała... Nie jestem dzieckiem przecie... Jestem małżonką i matką... Mam przecie prawo się bronić...
Niepewność, to najgorsza katusza.
Postanowiła zatem nie wyczekiwać i dziś jeszcze przyjąć pomerańczyka.
Wysłała siostrę z dziećmi na przejażdżkę i wydała rozkaz kamerdynerowi, ażeby wprowadził hrabiego d’Angelis, skoro przybędzie.
Wiernego sługę ździwiło to odstępstwo od przyjętego i ściśle przestrzeganego obyczaju, ale nie dał nic poznać po sobie.
Zapytał tylko:
— Jeżeli przybędą inne osoby podczas tej wizyty, jak się mam zachować?...
Hrabina zawahała się chwilę.
Pan d’Angelis żądał zupełnego sam na sam, ale to wyróżnienie byłoby dziwnem i kompromitującem.
Odpowiedziała zatem:
— Przyjmuję dzisiaj wszystkich...
Gdy sługa wyszedł, spojrzała w lustro.
— Jakże strasznie jestem blada!... — szepnęła. — Nie chcę, aby ten człowiek myślał, że go się obawiam... Pójdę do garderoby i uróżuje troszeczkę policzki...
Ponieważ robić tego nie potrafiła, uróżowała się za bardzo trochę i nadała twarzy wyraz gorączkowy.
Potem powróciła do salonu.
W tej chwili w przedpokoju rozległ się dzwonek oznajmiający gościa.
— To on... — pomyślała młoda kobieta.
Na sekundę serce jej bić przestało, a oddech się w piersiach zatamował.
Zaledwie przyszła troczę do siebie, wszedł służący i zaanonsował:
— Pan hrabia d’Angelis...
I odszedł, zamykając drzwi za sobą.
Walentyna zupełnie już spokojna, stała przy kominku i czekała.
Herman Vogel skłonił się z najgłębszem uszanowaniem i podszedł do pani de Rochegude.
Uśmiechał się, ale wyraz tego uśmiechu był jakiś niezwykle dziwny.
Walentyna lekkiem skinieniem ręki fotel mu wskazała.
Ukłonił się po raz drugi i usiadł, nie wymówiwszy ani słowa.
Pani de Rochegude zebrała całą energię.
— Pisałeś pan do mnie — rzekła — a chociaż żądanie pańskie niewłaściwem mi się wydało, postanowiłam przyjąć pana jednakże. Tajemniczy list pański dosyć mnie zaciekawił... Gotową jestem wysłuchać pana, pod warunkiem tylko, że posłuchanie będzie trwać bardzo nie długo... Proszę, o co chodzi?...
— Pani hrabino — odrzekł Vogel — pozwól mi pani naprzód wyrazić sobie moję wdzięczność... Dziękuję pani, po tysiąc razy dziękuję, żeś przystała na naszą we cztery oczy rozmowę, bo nikt jej słyszeć nie powinien...
Walentyna, w miarę, jak mówił jej interlokutor, czuła to samo osłabienie, jakiego u pani markizy de Simeuse doświadczyła.
Wystarczy jedno słowo na wytłomaczenie powodu tej obawy.
Gość nie miał już głosu nosowego i akcentu niemieckiego, lecz się wyrażał jak najczystszy paryżanin.
— Głos ten... — szepnęła hrabina — głos ten... Boża wielki...
Usta Vogla skrzywiły się do uśmiechu.
— Nie po raz pierwszy słyszysz go pani, wszak prawda?... — powiedział nędznik.
— Głos to człowieka, który już nie egzystuje wcale...
— Głos człowieka, który może panią obchodzi trochę? — rzekł Herman.
— Ten głos!... — wykrzyknęła Walentyna. — Pan mnie przestraszasz!... Albo śnię, albo oszalałam... Umarli wszak nie wracają?...
— Ja w to wierzę także, pani hrabino... — odrzekł, śmiejąc się pseudo-d’Angelis. — Zwłaszcza, że legendy wszystkich krajów i wszystkich wieków, wskrzeszają nieboszczyków tylko pod postacią widm niepochwytnych...
— Niepewność, jest rzeczą okropną... — pomyślała pani de Rochegude. — Trzeba tę komedyę skończyć raz i za jaką bądź cenę...
Podniosła oczy na Hermana, rozpartego w fotela i uśmiechniętego, i z pozorną stanowczością powiedziała:
— Wspomniałeś pan coś w liście swoim o mojej przeszłości, a także o jakiejś tajemnicy, zagrażającej niby tym, co mi są drodzy... Cóż to takiego?.. Co pana przeszłość moja obchodził... Kto pan jesteś nareszcie?...
— E! pani hrabino — odrzekł Vogel — od czasu spotkania u markizy de Simeuse, napróżno walczysz pani całą siłą ze swoją pamięcią!... Poznała mnie pani dobrze zaraz owego wieczoru, pomimo lat dziesięciu, które po pani tylko się prześlizgnęły, gdy na mnie ciężkie pozostawiły ślady. Cóż było przyczyną owego nagłego omdlenia pani?... Nie wierzę, ażeby mój głos zmieniony i przybrany akcent, potrafił był oszukać panią... Przypatrz mi się z blizka, a z pewnością nie będziesz pytać, kto jestem, Walentyno...
Jednocześnie twarz Vogla przybrała ów wyraz zmęczenia i grubijaństwa, którego skutki tak boleśnie odczuwała na sobie młoda kobieta w okropnych ostatnich miesiącach pożycia z ex-kasyerem Jakóba Lefevre.
— To on!... — zawołała pani de Rochegude, składając ręce. — Boże wielki, Boże miłosierny, zlituj się nademnął... To on...
— Tak, to ja, kochana pani... — odrzekł Vogel — a widzę, żeś pani nie zbyt zadowolona z mojego widoku... Miałbym prawo obrazić się trochę o to, ale...
Walentyna prawie już nic nie słyszała.
Spiorunowaną była literalnie.
Duszę jej owładnęło takie straszne, dojmujące cierpienie, że powtarzała jedynie, nie wiedząc nawet o tem wcale:
— Żyje!... żyje!...
— Tak, żyje! — odparł Vogel. — Żyje i żyć będzie długie jeszcze lata... Nigdy na seryo o śmierci nie myślałem...
— Ale to oświadczenie o samobójstwie napisane i podpisane własnoręcznie?... — szepnęła Walentyna.
— To prosta komedya... albo raczej tragikomedya tylko...
— A trup, którego wzięto za pana?...
— Człowieka, z którym miałem burzliwe bardzo przejście...
— I którego pan zamordowałeś!... — zawołała hrabina.
— Ależ kochana pani, cóż znowu za szkaradne posądzenie!... — odrzekł żywo Herman. — Nie było to wcale morderstwo, był to tylko pojedynek...
— Pojedynek bez świadków?...
— Z jednym świadkiem, który egzystuje w Paryżu i świadczyć będzie, skoro zażądam tego.
Po krótkiem milczeniu, ex-kasyer zaczął:
— W chwili naszego rozłączenia się, byłem w bardzo ciężkich okolicznościach. Policya ścigała mnie, biorąc za kogo innego. Podobno czuwała i później, bo narażała mnie ciągle na grube niebezpieczeństwo.
— Pomyłka, pan powiadasz? — przerwała Walentyna.
— Naturalnie!
— Śmiesz pan więc utrzymywać, że gdy cię ścigano jako fałszerza, to przez pomyłkę tylko.
— Ma się rozumieć! Byłem ofiarą fałszerstwa i nic więcej.
— Byłeś pan wspólnikiem fałszerza, boś puszczał w obieg weksle fałszywe!... Spłaciłam je wszystkie.
Vogel skłonił się uniżenie.
— A! — powiedział — pani je zapłaciła?
— Zależało mi na tem, aby za jakąbądź cenę ocalić honor pańskiego nazwiska.
— Jestem pani wdzięczny nieskończenie. To rachunek do załatwienia między nami. Uregulujemy go, niech pani nie wątpi i zapewniam, że pani nic nie straci. Ażeby uniknąć zajść nieprzyjemnych, zmuszony byłem emigrować. Po kilku miesiącach odniosłem się po informacye. Doniesiono mi, że policya nie myśli już o mnie wcale. Nie wiedziałem, że pani załatwiła bankiera Jakóba Lefevre, byłem przekonany zatem, że stróże sprawiedliwości poznali, chociaż trochę za późno fatalną pomyłkę swoję. Powróciłem do Francyi, przybyłem do Paryża i pobiegłem do Bas-Meudon.
Herman jako wielki komedyant, umiał nadać swojej ruchliwej twarzy wyraz sentymentalny i ciągnął wzruszonym głosem.
— Serce moje biło nadzieją i miłością. Miałem odzyskać panią, a ja tak panią kochałem.
— Pan mnie kochałeś! — przerwała Walentyna, wzruszające ramionami. Nie, pan mnie nigdy nie kochałeś.
— Więc dla czegóż ożeniłem się z panią?
— Dla tego, że byłam siostrzenicą Maurycego Villars. Wiedziałeś pan, że był milionerem, liczyłeś ne spadek po nim. To dla tego jedynie uczyniłeś pan ze mnie swoję ofiarę.
Herman zaprzeczył gestem.
— Więc we mnie wszystko się pani wydaje podejrzanem. Moje czyny, moje słowa i myśli moje nawet. To niedobrze, proszę pani. To bardzo niedobrze! Bogu jednemu wiadome, jak pani źle o mnie sądzi, ale niech się dzieje wola Boża. Ja cię zawsze kochałem, Walentyno, a zresztą, czy w chwili mojej ucieczki nie miałaś zostać matką?
Nędznik zwiesił głowę i głosem jakby złamanym prawił dalej:
— Niestety! zamiast wyznaczonej radości, spotyka mnie okrutny zawód! Cios, który we mnie uderzył, cios to tak straszny, że o mało pod nim nie upadłem. Opuściłaś pani Bas-Meudon nazajutrz po moim odjeździe, na próżno szukałem śladów twoich. Wylewałem gorzkie łzy; przeklinałam los okrutny i z całej duszy śmierci pragnąłem. Przez całe dziesięć lat żyłem w męczarni, przez całe dziesięć lat poszukiwałem pani nieustannie.
Ostatnie wyrazy wypowiedział Vogel tonem melancholijnym, przyczem udał, że ociera łzę i ciągnął dalej:
— Cierpienia, jakie przechodziłem, w kamieniuby litość obudziły. Ale po co mówić o tem? — Przeszłość to sen tylko przykry. Powoli zapominam o niej zupełnie, bo moja gwiazda zabłysła mi na nowo, bo przyszłość znowu mi się uśmiecha, skoro kocham panią zawsze i skoro odnalazłem ją nareszcie.
Po tej przemowie ex-kasyer umilkł i rzucił na Walentynę ogniste spojrzenie.
Młoda kobieta milczała.
— Pani droga — odezwał się znowu Herman z szyderczym prawie akcentem — powiadają, że mowa jest srebrem, a milczenie złotem, ale że ja bałbym się bardzo, aby źle sobie nie wytłomaczyć milczenia pani, zapytuję, czy to radość z mojego powrotu tak panią obezwładniła!
Niesłychany cynizm tego zapytania wyrwał Walentynę z bolesnego znieczulenia.
— Zaniechaj pan — rzekła — tej nikczemnej komedyi, którą mnie nie oszukasz. Dość, że wpadłam raz w zasadzkę przed dziesięciu laty! Nietylko więc sprawiedliwość, ale i mnie chciałeś pan oszukać pozorną śmiercią swoją?
— A gdyby i tak było? zapytał bezczelnie Vogel.
— Śmiałbyś pan może utrzymywać, że tak nie jest?
— A więc prawda, tak jest! ale winnaś mi pani wdzięczność przecie za to, bo czyniąc cię wdową, uczyniłem szczęśliwą, bo łzy po mnie wylane, nie zaćmiły blasku oczu pani! Nie za bardzoś się pani zgonem moim zmartwiła!
— Znałam obowiązek uczciwej kobiety i spełniałam święcie takowy. Cierpiałam, ale się nie skarżyłam, wiesz pan dobrze o tem. Pański powrót jest uderzeniem piorunu. To mnie zabija.
— Tak? — wykrzyknął Vogel ze śmiechem — to przynajmniej prawdziwie szczerze powiedziano!
— E! mój panie — odrzekła Walentyna uniesiona oburzeniem, pan wiesz o tem że nie mogę żywić dla pana jakichkolwiek innych uczuć, oprócz pogardy i nienawiści. Oburzasz mnie pan! Całe pańskie życie, to bezczelne kłamstwo i podłość! — Zbrodnia nas połączyła i zbrodnia rozdzieliła. Po co pan tu przyszedłeś? Czego chcesz? czego się spodziewasz? czego oczekujesz odemnie?
— Powiedziałem pani, że ją kocham! — czego oczekuję, czego się spodziewam, czego wymagam? Zbliżenia.
Hrabina zadrżała,
— Zbliżenia? — powtórzyła. Zbliżenia?... Pan wiesz, że to niepodobne!
— Niepodobne? Cóż znowu? Jesteśmy połączeni przed Bogiem i ludźmi związkiem nierozerwalnym, proszę pani.
— Ten przeklęty związek nie istnieje już na szczęście. Sam go pan rozerwałeś, kazawszy się uważać za umarłego.
— Prawisz pani jak dziecko — odparł Vogel i senne marzenia bierzesz za rzeczywistość. — Małżeństwo istnieje, dopóki żyją małżonkowie, a że żyjemy oboje, widzisz to pani na własne oczy.
— Posiadam akt zejścia i składałam go przy zawieraniu drugiego małżeństwa.
— Bardzo wierzę, ale mój akt zejścia nie dowodzi bynajmniej mojej śmierci. Nie zaprzeczam, że działała pani w dobrej wierze, że byłaś o zgonie moim przekonaną, ale w każdym razie skoro ja żyję, jesteś pani moją żoną.
Walentyna zakryła rękami twarz rozczerwienioną ze wstydu.
— Ja jestem pańską żoną? — zawołała. Nie! nie! Ja jestem hrabiną de Rochegude.
— Przepraszam, jesteś pani panią Vogel i niczem tylko panią Vogel. Powtórne pani małżeństwo jest stanowczo nieważne. Masz pani dwoje dzieci, ale jednego tylko syna prawego, a jest nim ten, który nosi moje nazwisko.
Nieszczęśliwa kobieta wybuchnęła głośnym płaczem.
Serce jej gwałtownie w piersi skakało, ręce drżały konwulsyjnie.
Vogel przeczekał kilka minut, a gdy zauważył że Walentyna jakby sia uspokoiła trochę, zaczął:
— Po co te łzy i te lamenty. Niepodobna walczyć przeciwko rzeczywistości, poddaj się pani zatem losowi. Możesz przeklinać moje zmartwychwstanie, ile ci się żywnie podoba, ale przyjąć mnie musisz.
— Nie! — odrzekła Walentyna, podnoszące dumnie głowę. Nigdy!
— Naprawdę? — zapytał Vogel z ironią.
— Kłamiesz pan bezczelnie, jak kłamałeś zawsze! Chcesz mi zaimponować groźbami! Nie przyznaję panu praw żadnych! Nie znam pana i proszę wyjść natychmiast!
— A jeżeli odmówię? — zapytał ex-kasyer.
— Zadzwonię na służbę i powiem jej: „Ten człowiek mnie znieważa! Wypędzić go!“
— Ustąpię przed siłą dziś, to rzecz prosta. — Ale nie tryumfuj pani zbyt wcześnie. Powrócę jutro i pomszczę się dostatecznie.
— Jak?
— Mógłbym nie odpowiedzieć na to, ale powiem jednakże. Udam się do sądów i...
— Pan udasz się to sądów?
— Wszakże powiedziałem.
— Pan się bardzo musisz sądów obawiać, musisz ich starannie unikać.
— Niczego się nie obawiam i niczego unikać nie potrzebuję. Przypuszczając, żem winien pewnych drobnostek, o które możnaby się do mnie przyczepić (drobnostkom tym zaprzeczam zupełnie) — mam za sobą zupełnie wystarczające, bo dziesięcioletnie przedawnienie. Jestem czysty jak śnieg, niewinny jak dziecię nowonarodzone i mogę stanąć przed obliczem prokuratora cesarskiego bez najmniejszej o swoją skórę obawy... Wytoczę proces... Zapozwę i pana de Rochegude i panią... Wystąpię przeciwko aktowi zejścia, fałszywie zeznanemu przed urzędem stanu cywilnego w Bas-Meudon, udowodnię, iż pozostaję przy życiu i zażądam przyznania mi praw do żony i dziecka.
— Prawo odrzuci to żądanie!... zawołała Walentyna.
— Odrzuci?.. powtórzył Vogel, parskając śmiechem to z jakiej racyi, proszę kochanej pani?... Zasadą wszakże prawa jest: „Oddajcie Bogu co bozkiego, cesarzowi co cesarskiego“...
— Nie myślę prowadzić polemiki z panem. Gdybyś się ośmielił rozpocząć podobnie ohydny proces, zgubiłbyś się nieodwołalnie!...,
— Zgoda!... Przypuśćmy taki wynik, jaki się tak bardzo pani uśmiecha, przypuśćmy, że wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, wbrew wszelkiej słuszności, sprawiedliwość przechyli się na stronę pani, i uniewinni pierwszy jej związek... Czy o to idzie?...
— Naturalnie.
— A nie uważa pani za nic tej skandalicznej wrzawy, jaką proces wywoła, nie obawia się pani dzienników, które się będą popisywać różnemi komentarzami? Przetłomaczona na wszystkie języki sprawa ta stanie się głośną w całej Europie i w Ameryce, stanie się poprostu legendową.
— Boże... Boże mój! — szeptała Walentyna.
Herman mówił dalej:
— Czy pani sądzi, że przysporzy to świetności nazwisku de Rochegude? Czy pani myślisz, że ucieszy się bardzo z tego pan hrabia Lionel de Rochegude, iż posiada żonę, której mąż pierwszy żyje? Czy pani przypuszcza, że ta miłość, której pani tak jesteś pewną i z której tak się chlubisz, przeniesie tę ciężką próbę? Nic mi pani nie odpowiadasz, bo dobrze czujesz, że mam racyę i że pomiędzy panią a panem de Rochegude przyjść musi do nieznośnych zatargów. Co do mojego syna, o nim nie mówię nawet. Prawo bozkie i ludzkie jest w tym razie bezwzględnie za mną. Nikt mi nie może go odebrać, bo jest on dziecięciem mojem, mogę go wychować podług moich zasad, jednem słowem mogę się starać, aby go godnym siebie uczynić.
W stanie, w jakim znajdowała się Walentyna, zdawało się, że żadne już cierpienie nie może powiększyć ogromu jej boleści.
A jednakże ostatnia pogróżka Vogla zadała jej nową, najboleśniejszą ze wszystkich ranę.
Dreszcz ją przeszedł po całem ciele, ale zdołała się na energię, podniosła głowę, spojrzała na Vogla i powiedziała:
— Zdaje się panu, żeś wszystko przewidział! Mylisz się jednak bardzo.
— Czy istotnie zapomniałem o czem? — zapytał nędznik z uśmiechem.
— Tak.
— Racz mi pani powiedzieć, o czem, bo doprawdy nie wiem. Słowo honoru, że nie wiem.
— Zapomniałeś pan, że mogę umrzeć i śmiercią swoją pana zwyciężyć!
— Ja żyć przestanę, ale pan będziesz pokonany — powiedziała Walentyna z dziką jakąś stanowczością, w którą można było uwierzyć.
— To czcze słowa, kochana pani — odpowiedział Vogel. — Nigdy w to nie uwierzę, żebyś pani na seryo zamierzała schronić się do grobu.
— Dlaczego? — zapytała młoda kobieta. — Nie znasz mnie pan, jeżeli przypuszczasz, że boję się śmierci!...
— Wierzę, żeś pani energiczna, ale wierzę także, żeś jest dobrą chrześcijanką, a samobójstwo to zbrodnia i to ciężka nawet zbrodnia...
— Mylisz się pan! — wykrzyknęła Walentyna z coraz większą egzaltacyą. — Są samobójstwa, które nie mogą być jako zbrodnie sądzone i potępiane... Nie cofnę się też przed tem wcale... Jestem najzupełniej gotową uczynić ofiarę z życia, dla spokoju tych, których kocham!...
— Fanatyzm... —
— Nie, to poświęcenie...
Oczy Walentyny jaśniały, ogień wewnętrzny ożywiał twarz jej bladą a szlachetną.
Wyglądała na męczennicę, podążającą śmiało na stos za wyznawaną wiarę.
Herman nie należał do tych, którzy się łatwo z tropu zbić dadzą, ale poczuł w tej chwili, że zamiast zbliżać, oddalał się od celu, zaraz też z nadzwyczajną zręcznością zmienił nędznik baterye
Ruchliwej twarzy nadał wyraz bolesny.
— Wybierając zatem pomiędzy śmiercią a mną, śmierćbyś pani wybrała?
— Myślę, że pan wcale o tem nie wątpisz...
— I wierzysz pani, że będę zdolnym wydać wyrok, że zmuszę panią do skończenia z życiem?...
— Bolesna przeszłość rzuca światło na teraźniejszość i przyszłość... Sądzę, żeś pan zdolnym do wszystkiego, aż nadto pan tego dowiodłeś!...
— Źle mnie sądzisz, Walentyno!... — odparł, Herman, po chwili milczenia, tonem powolnym, melancholijnym. — Nie wart wprawdzie jestem zbyt wiele, ale więcej, aniżeli się spodziewasz... Żądając widzenia, miałem wprawdzie zamiar zmuszenia cię do połączenia się ze mną... Zamiar ten już nie istnieje... Rozpacz twoja wzruszyła mnie, a postanowienie przeraziło... Widzę, że zabiłoby cię żądanie moje, więc go się zrzekam zupełnie... Dla czegóż miałbym być twoim katem?.. Żyj szczęśliwa i spokojna!... Nie masz się mnie potrzeby obawiać, nic cię złego z ręki mojej nie spotka.
Pani da Rochegude spojrzała na pseudo-d’Angelisa zdumiona.
Słyszała dobrze jego słowa, ale wierzyć w nie nie mogła, pojąć nie mogła tej nagłej a dziwnej zmiany.
— Czy to prawda?... — szeptała — czy to tylko prawda?...
— Przysięgam.
— Jeżeli pan jesteś szczerym, to ci przebaczam z całego serca wszystko, co przez ciebie wycierpiałam i będę prosić Boga, żeby ci również przebaczył...
— Że jestem szczerym, dam tego dowody...
— A mego syna starszego... — zapytała pani de Rochegude załzawiona — a mego Armanda, czy mi pan pozostawisz?...
— Cóżbym robił z tem dzieckiem?... — odpowiedział żywo Herman. — Cóż ja znaczę dla niego?... Nie zna mnie... i nigdy nie zobaczy... Tysiąc razy, lepiej mu będzie przy matce, aniżeli przy mnie... Zatrzymaj go i nie obawiaj się już niczego... Nie tylko, że go ci pozostawiam, ale nadto wyrzekam się w przyszłości wszelkich praw do niego... Od tej chwili kasyer Vogel na prawdę nie żyje!... Hrabina de Rochegude może zasypiać spokojnie!... Widzisz pani, że ofiara moja jest zupełną, i jesteś chyba zadowoloną ze mnie...
Walentyna tak gorąco pragnęła wierzyć w to co słyszała, że istotnie uwierzyła łotrowi.
Czuła, że żyć znowu zaczyna.
Czuła wdzięczność, napełniającą duszę.
— Wierzę panu!... — wyrzekła. — Wierzę i błogosławię!... Pan Bóg lepszym cię uczynił — serce twoje odzyskuje szlachetność pierwotną!... Rozpędziłeś moje obawy i przywróciłeś spokój mojej duszy... Będzie ci to porachowane!... Szlachetny czyn winy zmazuje... Liczę, że okupisz przeszłość niedobrą....
— Spodziewam się, że tak będzie, liczę nawet na to zupełnie...
— Do ostatniego mojego tchnienia — dorzuciła Walentyna — pamiętać będę, żeś pan mógł zdruzgotać moje szczęście, i że nie uczyniłeś tego... Codziennie modlić się będę za pana i, jeżeli mnie Bóg wysłuchać raczy, będziesz z pewnością szczęśliwym...
— Modlitwy pani to modlitwy anioła... Jakżeby ich Bóg nie miał wysłuchać — rzekł Vogel.
I wstawszy z fotelu, dodał z mistrzowską hipokryzyą:
— A zatem rozstać się mamy powtórnie i tę razą na zawsze!... Czy nie poda mi pani ręki, na znak, żeś wszystkiego zapomniała i wszystko przebaczyła?...
— Tego panie... — odpowiedziała stanowczo Walentyna — tego odmawiam...
— Dla czego? — wyjąkał ex-kasyer — dla czego?...
— Przebaczyłam panu już i zapomnę o wszystkiem z pewnością... Ale, ręka moja nie do mnie należy i nie wolno jej dotykać pańskiej ręki...
— Niech będzie wola pani... — odpowiedział Vogel z westchnieniem. — Żegnam zatem panią!... Niech cię Bóg ma w swojej opiece!... Posiadałem skarb nieoszacowany i straciłem go dobrowolnie!... Popełniłem błąd wielki i sprawiedliwie zostałem ukarany!... Straszna pokuta, ale zasłużona... Żegnam panią....żegnaj na zawsze...
— Żegnam pana... — odezwała się słabym głosem Walentyna.
Pseudo-d’Angelis skłonił się z uszanowaniem hrabinie i opuścił salon, udając, że obciera zwilgocone oczy.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, pani de Rochegude, głęboko wzruszona, przeszła do sypialni i rzuciła się na kolana przed wizerunkiem Chrystusa, wzniosła duszę ku niebu i zaczęła się modlić gorąco.
Vogel wsiadał tymczasem do oczekującego nań powozu i mówił sobie:
— Myśl sobie, szanowna pani, żeśmy się już ostatecznie ze sobą załatwili, ale to wcale nie przeszkadza, żebyśmy jeszcze się widzieli i jeszcze potargowali się trochę... Sprzedam ci ten spokój, który, jak ci się zdaje, zdobyłaś za darmo, sprzedam ci go za tyle, co wart, a wart naturalnie bardzo dużo!... Przed chwilą odegrałem tylko komedyę, ale odegrałem ją po mistrzowsku... W moję pozorną bezinteresowność, w moję pozorną wspaniałomyślność uwierzyłaś jak w Ewangelię, tak, jak uwierzyłaś także w moje pogróżki, których spełnienie byłoby dla mnie stanowczo niemożebne... Teraz wiem, jak z tobą gadać... Wszystkiemu będziesz teraz wierzyć.
∗
∗ ∗ |
Pomińmy kilkotygodniowy przeciąg czasu i poprośmy czytelników naszych, ażeby przestąpili z nami próg małego salonika, jaki zajmowali w antresoli przy ulicy Caumartin: Graf von Angelis i wierny jego Fritz, czyli Karol Laurent.
Całe ich mieszkanie składało się z przedpokoiku, niedużego pokoju jadalnego, saloniku i pokoju sypialnego.
Salon był wcale ładny, ale najmniej potrzebny, bo w nim nie przyjmowano nikogo. Herman wstawił tu łóżko, a ex-Lorbac sypiał przy nim na kanapie.
Kamraci nie jadali nigdy w domu.
Restaurator z sąsiedztwa przysyłał im co rano skromne śniadanie, z którem się w pięć minut załatwiali...
Karol Laurent przemienił pokój jadalny w pracownią.
Tutaj z niezmordowaną pilnością przygotowywał płyty mosiężne, przeznaczone do fabrykacyj fałszywych biletów, któremi mieli zalać Francyę, Europę, świat cały.
Robota była bardzo trudna, bo musiała być doskonałą.
Karol Laurent obiecywał sobie, że stworzy arcydzieło, że każdy bank, do którego się uda, zmieni mu bez wahania fałszywe papierki na rulony dobrego złota.
Rozumiał, że zużyje sporo czasu i mozolnej pracy, zanim cel osiągnie, ale podtrzymywany nadzieją powodzenia, nie zniechęcał się wcale i pracował po dziesięć godzin dziennie, gdy tymczasem Vogel chodził za interesami, albo używał przyjemności.
— Wiesz, kochany przyjacielu — rzekł pewnego dnia, śmiejąc się Laurent — że jeżeli mi się uda, zostaniesz milionerem bez najmniejszego kłopotu... Pędzisz życie prawdziwie jedwabne!... Co u dyabła robisz od rana do wieczora, za czem wystrojony jak książę latasz ustawicznie po mieście?
— Wiesz dobrze, co robię — odpowiedział Vogel. — Szukam swojej żony...
— I nie znalazłeś jej?
— Nie...
— Czy przynajmniej jesteś na śladzie?
— Nie... Nie mogę zoryentować się w labiryncie, i zaczynam już powątpiewać...
— To źle!... Chodzi o poważny kapitał, z którego dostałaby mi się połowa...
— Naturalnie! — wykrzyknął Vogel — i dałbym ci tę twoję część z pewnością... Nie jesteśmy prostymi znajomymi, ale braćmi!... Podzielilibyśmy się po bratersku!...
Herman Vogel i Karol Laurent nie mieli wcale służącego.
Stróż domu sprzątał im mieszkanie, a wynagradzany był bardzo hojnie, łotrzykowie bowiem chcieli go utrzymać w przekonaniu, iż nie dla oszczędności, ale dla tego, żeby mieć zupełną swobodę, nie trzymają własnego lokaja.
To też stróż ów, wielkie miał poszanowanie dla hrabiego Angelisa i jego przyjaciela Fritza.
Dziwiło go to jedno tylko, że nie mógł ani żartem wstąpić do pokoju jadalnego, gdy lokatorzy byli w domu, bo zwykle drzwi były wtedy na klucz zamknięte.
To mu się dziwnem zdawało i niewytłomaczonem, ale nic nie podejrzewał.
Tacy wspaniałomyślni cudzoziemcy musieli być, jego zdaniem, koniecznie uczciwymi ludźmi.
Było te w drugiej połowie grudnia.
Trzecia po południu wybiła na zegarze w saloniku.
Karol Laurent siedział w jadalnym pokoju przy zwykłej swojej pracy.
Ex-kasyer bankiera Lafevre siedział w saloniku przy okrągłym stole i pisał na tym samym grubym satynowanym papierze jak już znamy.
Skorzystamy z przywilejów powieściopisarza i będziemy mu czytać przez ramię co pisze.
A oto co pisał pseudo-d’Angelis:
„Żegnając panią na zawsze, za nadto, jak się pokazuje, liczyłem na swoje siły.
„Spostrzegłem bardzo prędko, że muszę panią widzieć jeszcze choćby z daleka.
„Spodziewałem się spotkać panią w świecie, pragnąłem tego i postarałem się o wprowadzenie mnie do kilku domów, w których pani bywa zwykle.
„Spotkał mnie zawód zupełny.
„O ile ja szukałem sposobności, żeby ujrzeć panią, o tyle pani starała się mnie unikać.
„Od tego dnia, w którym pani przyjąć mnie raczyłaś u siebie, nie opuściłaś pałacu z obawy, aby się nie spotkać ze mną.
„Mógłbym się dziwić podobnemu postępowaniu, miałbym prawo powiedzieć, że to zła zapłata abnegacyi i poświęcenia, jakich dałem wybitne dowody, ale nie chcę narzekać na losy, nie chcę o nie obwiniać pani.
„W liście, który piszę, przystępuje od razu do rzeczy.
„Człowiek proponuje, a okoliczności decydują.
„Zobowiązałem się przed panią, że nigdy pani nie będę niepokoić swoją obecnością, nie mogę jednak, niestety, dotrzymać danego słowa.
„Nieprzewidziane; a wyjątkowo ważne okoliczności, zmuszają mnie błagać panią o jednę jeszcze rozmowę.
„Rozmowa ta ważniejsza jeszcze, niż pierwsza, musi także potrwać nieco dłużej.
„Rozumiem doskonale, że nie może mnie pani przyjąć u siebie... Podobna zmiana w zwyczajach pani, ździwiłaby otoczenie pani.
„Szukałem jakiego dobrego sposobu, żeby złemu zapobiedz i zdaje mi się, że znalazłem ten, jaki zaraz przedstawię.
„List ten dojdzie rąk pani w piątek wieczorem, nie będzie więc mógł wpaść w oczy hrabiemu, który odjedzie już do Prowancyi, po dwu dniowej bytności w Paryżu...
„Pewny jestem tego, co mówię, bo jako dobry żołnierz, w troskliwej mam opiece miejsce oblężone.
„Jutro, w sobotę, odbędzie się się bal w operze. Opera jest gruntem neutralnym, na którym przyjaciele i nieprzyjaciele spotykają się swobodnie.
„Pomiędzy w pół do pierwszej a drugą nad ranem, racz pani w czarnem dominie, z kokardką różową na prawem ramienia, racz pani fiakrem, jeżeli nie zechcesz użyć własnego pojazdu, przybyć do opery.
„Żadnych wymówek, błagam panią! To, o co proszę, jest zupełnie łatwem do spełnienia.
„Przyjechawszy na ulicę Lepelletier, wejdź pani na pierwsze piętro, skieruj się do loży galeryowej nr 19 i zapukaj trzy razy do drzwi — ja pani otworzę.
„Przypuszczam, że w zupełności rachować mogę na łaskę, o którą proszę.
„Pani wie już doskonale, że nie zagraża jej żadne niebezpieczeństwo, odmowa zaś musiałaby mieć konsekwencje fatalne.
„Jeżeli zresztą nie przybędziesz pani do opery, uprzedzam, że w niedzielę złożę jej wizytę w pałacu na Polach Elizejskich.
„Czy każesz pani zamknąć mi drzwi przed nosem?...
„Nie!... Walentyna nie uczyni tego.
„Do soboty więc, kochana pani!...
„Cieszę się z góry z tego sam na sam, którego pani nie pożałujesz, bo przyrzekam wyjawić pani coś bardzo ważnego, co panią w zupełności zadowoli.
„Śmiem zapewnić panią o głębokim moim szacunku, z jakim jestem sługą jej powolnym,
Gdy Herman Vogel skończył pisanie i gdy przeczytał wolno raz i drugi, to co napisał, musiał być widocznie zadowolonym, bo uśmiech ukazał się na jego twarzy.
Napisał właśnie, co napisać pragnął i nie znalazł nic do poprawy.
Wziął kopertę i położył adres:
Nie zdążył jeszcze zakopertować swego dzieła, gdy dzwonek w przedpokoju, pociągnięty jakąś, widocznie niecierpliwą ręką, odezwał się z hałasem.
Vogel aż podskoczył na krześle.
Nie miał niby potrzeby obawiać się policji, ale ludzie posiadający przeszłość malowniczą i wrażeń pełną, mają wszyscy, bez wyjątku prawie, system nerwowy bardzo wrażliwy.
Dla tych ludzi każda rzecz niewytłomaczona jest niepokojącą!
Ha... policya ma czasami zapatrywania szczególne i nie ma żadnego poszanowania dla dżentelmenów podrabianych.
Podczas kiedy Hermanowi podobne myśli przychodziły do głowy, dzwonek napełniał w najlepsze hałasem małe mieszkanko w antresoli.
— Trzeba się dowiedzieć... — mruknął ex-kasyer, położył list na stole i wyszedł do przedpokoju
Zaledwie wyszedł z saloniku, drzwi pokoju stołowego otworzyły się i Karol Laurent wysunął z nich głowę.
On także usłyszał dzwonienie i także się zaniepokoił.
Widząc, że w saloniku niema nikogo, przestąpił próg i podszedł do stołu, na którym list zobaczył.
Wziął go bez ceremonii i przebiegł szybko oczami ze znaczącym grymasem.
Potem obejrzał kopertę.
— Dobrze o tem wiedzieć!... — pomyślał sobie, zacierając ręce i nie zważając już na dzwonek, powrócił do siebie i zamykał drzwi w chwili, gdy Vogel powracał do saloniku w złym bardzo humorze.
Dzwonił po prostu pijany trochę komisyoner, który o piętro się omylił.
Herman włożył list do koperty i wyszedł, żeby go wrzucić w skrzynkę pocztową.
Nie będziemy silić się na opisanie przerażenia Walentyny, gdy poznała to długie, sztywne pismo i tę czerwoną lakową pieczątkę z herbami, których już nigdy nie spodziewała się zobaczyć.
— Cóż za niespodziany cios ma znowu we mnie uderzyć? — zapytywała biedna kobieta. — Człowiek ten poprzysiągł, że pomiędzy nami wszystko odtąd skończone!... Czyżby to kłamstwem było? Do wszystkich kłamstw swojego życia, czyż dorzucił nowe jeszcze? Czyż jestem zgubioną bez ratunku?...
Pani de Rochegude osunęła się na krzesło i upłynęło przeszło pół godziny, nim zdołała odzyskać znowu trochę zimnej krwi, żeby przeczytać fatalny list i dowiedzieć się, o co chodzi.
Przeczytawszy go, wzniosła ręce do góry, potem zrozpaczona chwyciła się za głowę.
— Boże mój — szeptała — błagałam cię, a tyś mnie nie wysłuchał!... W tobie tylko moja obrona, a ty mnie opuszczasz!... Sił już brakuje mi zupełnie, wyczerpałam już wszystką energię!... Czyżby godzina śmierci mojej nadeszła?...
Parę sekund siedziała jak nieprzytomna, potem znowu mówić de siebie zaczęła:
— Umierać?... Cóż to ja powiedziałam!... Matka, która usuwa się ze swego stanowiska, gdy dzieci jej potrzebują, jest matką występną!... Nie... ja nie opuszczę moich synów... Czyż mi wolno rozporządzać sobą?... Nie mam prawa umierać — ale czy żyć mogę!... Boże natchnij mnie... Boże ulituj się nademną...
Twarz hrabiny ożywił wewnętrzny jakiś ogień — czyżby prośba jej została wysłuchaną?
Jakiś głos tajemniczy szeptał jej do ucha:
— Obrońca, o którego prosisz Bega, jest i znasz go dobrze!... Pojedź do Lionela... On cię ze wszystkiego wybawi.. Powiedz mu, co się dzieje... Powiedz mu całą prawdę... Zapewne, że na to okropne wyznanie nadludzkiej potrzeba siły, ale będziesz ocaloną, bo wobec dzielnego, szlachetnego Lionela, podły napastnik ustąpi... Hrabia de Rochegude jest najzacniejszym z ludzi... Nie obawiaj się niczego, bo nie ty, ale fatalność winna wszystkiemu.
Walentyna chciała z początku iść za tem natchnieniem.
Postanowiła zaraz nazajutrz pojechać pierwszym pociągiem do męża i oddać mu się w opiekę.
Ale wkrótce opanowała ją znowu obawa.
— Co Lionel będzie mógł zrobić? — zapytała sama siebie. — Jak w tem krytycznem położeniu postąpi?...
— Postąpi, jak człowiek honoru — odpowiadała sobie. — Wyzwie nędznika Vogla pod nazwiskiem jakim się zamaskował... będzie się bił z oszustem... a że Pan Bóg jest sprawiedliwym, więc łotr pokonanym zostanie.
Dotąd wszystko szło dobrze i hrabina utwierdzała się coraz bardziej w swojem postanowieniu, gdy nagle przyszła jej do głowy refeksya nieunikniona.
— Los walki zawsze jest wątpliwym — szepnęła, blednąc. — Minęły te czasy, gdy pojedynek uznawanym był za sąd Boga... Któż może wiedzieć, czy wygrana wypadnie po słusznej stronie... Kto zapewni, że Lionel wyjdzie zwycięzko z walki.
Herman Vogel — ciągnęła Walentyna — nie cofnie się przed żadnym podstępem. Raz już przecie Rochegude stawał przeciwko niemu i o mało życiem tego nie przypłacił. Jeżeli zabiłby mojego męża, jeżeli jabym winną się stała tego przeklętego spotkania!... Byłabym prawdziwym mordercą człowieka, za którego chętnie życie bym oddała... O! niech on nie wie o niczem, dopóki to tylko będzie możebne. Niech się spełni moje przeznaczenie i niech nieszczęściu, jeżeli jakie dotknie Lionela, ja przynajmniej winną nie będę.
Sama myśl, że mogłaby sprowadzić niebezpieczeństwo na głowę hrabiego de Rochegude, przerażała ją śmiertelnie.
Cokolwiek mogłoby wyniknąć z jej milczenia, postanowiła milczeć i nic nie mówić mężowi.
Może przedstawiała sobie rzecz tę w zanadto czarnych kolorach, ale bodaj że się jej dziwić trudno.
Postanowiła, że należy się zgodzić na żądanie Hermana i pójść jutro na bal do opery.
Przypadek nastręczał jej sposobność do pokonania niezwalczonych w tym względzie przeszkód dla kobiety z wyższego świata.
Księżna San-Maximo, znajoma Walentyny, dawała jutrzejszej nocy bal kostiumowy w pałacu swym na bulwarze Haussmann, w którym przyjmowała cały prawie Paryż arystokratyczny.
Klara de Cernay od piętnastu dni zajmowała się swoim kostiumem, z prawdziwie dziecinną radością.
Był to kostium japoński, złożony z materyj najwyszukańszych.
Hrabina miała być przebraną za Walentynę de Milan, w ostatniej jednak chwili zmieniła zdanie i ku wielkiemu niezadowoleniu Klary — zdecydowała się nie przebierać, tylko wziąć na toaletę balową czarne domino i maskę aksamitną.
Napróżno Klara namawiała hrabinę na kostium książęcy.
Pani de Rochegude okazała się niewzruszoną, a czytelnicy nasi domyślają się dla czego.
Trochę przed pół nocą obie siostry wchodziły na salony księżnej San-Maximo.
Walentyna w czarnem dominie, nie imponowała niczem.
O to jej chodziło właśnie.
Przeciwnie, Klara w stroju japońskim, wyglądała prześlicznie i została natychmiast otoczoną.
Markizowie Ludwika XV-go, rybacy neapolitańscy, fantastyczni hiszpanie, dobijali się o zapisanie ich w balowym jej karneciku, a ona z wesołą lekkomyślnością czyniła tak hojne obietnice, że spełnieniu połowy nawet nie byłaby w stanie zadość uczynić.
Porwana tańcem, zapominała o reszcie świata i ani pomyślała o Walentynie de Milan.
Pani de Rochegude chodziło o to zapomnienie, bo o w pół do pierwszej przecisnęła się przez tłumy coraz się powiększające i opuściła salony bez zwróceniu czyjejkolwiek na siebie uwagi.
Nikt zresztą nia byłby jej poznał, bo nie zdejmowała maski wcale.
Na bulwarze Haussmana, po za powozami, stał długi szereg dorożek.
Walentyna zbliżyła się de jednej z nich i dając woźnicy luidora, powiedziała:
— Godzę cię na godziny... Zawieź mnie do opory, a potem czekaj na rogu ulicy de Provence i Chanchat.
— Bardzo dobrze... Oto mój numer.
Pani de Rochegude wsiadła, a w dziesięć minut później, wysiadła i przestąpiła próg przedsionka wspaniałego gmachu, który tyle razy przechodziła, wsparta na ramieniu ukochanego Lionela.
Zbytecznem byłoby dodawać, że po raz pierwszy w życiu udawała się na bal opery.
Skoro tylko weszła na schody, poczuła się jakby przyduszoną ciężką atmosfera, olśniewającem światłem, wrzaskliwym tłumem i głośną muzyką.
Najgorętszem też jej pragnieniem było wydobyć się ztąd jak najprędzej.
Myślała sobie, że gdy opuści tę salę, zdawać się jej będzie, iż z piekła powraca i postanowiła nie opóźniać ani o jednę chwilę rozmowy swej z Hermanem Vogel.
Loża № 19, jako sąsiadująca z ich lożą, była jej dobrze znaną Minęła szybko korytarz i zapukała, nie bez wszelkiego wzruszenia do drzwi, które zaraz się otworzyły.
Z górą od pół godziny Vogel w toalecie balowej, nadzwyczaj starannej, siedział na przodzie loży i lornetował, jak się zdawało, z wielką przyjemnością tłumy hiszpanów uwijające się w fantastycznych swoich kostyumach.
Bezpośrednio pod nim osobistość jakaś, której nie można było odgadnąć pod maską i zapuszczonym kapturem, siedziała w krześle amfiteatru i czekała widocznie na kogoś.
Skoro Walentyna zapukała trzy razy do drzwi loży, ex-kasyer powstał co żywo, aby otworzyć młodej kobiecie.
Zaledwie się odwrócił, kiedy milcząca, zamaskowana owa osobistość opuściła swoje krzesło i zniknęła w tłumie.
— Niech pani wejść raczy — powiedział Vogel — witam panią — czekałem niecierpliwie, ale pewny byłem, że pani uwzględni prośby moje.
Walentyna weszła do loży i drzwi się za nią zamknęły.
Vogel zapuścił firanki aksamitne.
W gabineciku półcień zapanował, a oczy Walentyny oślepione nagłem przejściem z jaskrawego światła do ciemności, nic z początku nie widziały, ale wkrótce oswoiły się ze zmianą i wpatrywały w Hermana, który stał w postawie pełnej szacunku.
Pani de Rochegude, blizka omdlenia, upadła na jednę z nizkich kanapek, otaczających ściany.
— Odwagi, kochana pani — rzekł tonem prawie rozkazującym. — Przyszłaś pani z dobrej woli, wiedziałaś, że mnie tu zastaniesz, nie zagraża ci żadne zgoła niebezpieczeństwo. Uspokój się pani i porozmawiajmy, bośmy po to tutaj się zeszli. A może za gorąco tu dla pani? Może kazać pani podać coś chłodzącego?
Młoda kobieta zapanowała nad sobą.
— Nic, nic mi nie potrzeba — odpowiedziała wyniośle. Nie pragnę nic więcej, tylko skończyć z panem jak najprędzej i to raz na zawsze. —
— Daję słowo — wykrzyknął ze śmiechem pseudo-hrabia d’Angelis — że o brak otwartości nie można posądzać pani. Najzupełniej szczerze wypowiadasz pani uczucia, jakie żywisz dla mnie!
— Mój panie — odrzekła Walentyna — nie chodzi tu wcale o moje uczucia dla pana, zupełnie o czem innem mamy mówić ze sobą. Wiesz pan, po co tu przyszłam?
Przypuszczam, że po to, ażeby się dowiedzieć o ważnej dla siebie nowinie, o jakiej w liście moim wspominałem — odpowiedział Herman.
Przybyłam — oświadczyła Walentyna — ażeby panu objawić moję wolę.
— Swoję wolę? — powtórzył Vogel tonem szyderczym. — Więc kochana pani ma teraz swoję wolę? Bardzo ciekaw jestem ją poznać.
— Poznasz ją pan w tej chwili. Sprzykrzyło mi się oto życie moje i chcę raz skończyć z sytuacyą obrzydłą, która z każdego dnia mojego czyni mi piekło prawdziwe! Chcę znaleźć w śmierci to, czego w życiu znaleźć nie mogę.
— Innemi sławy — odezwał się Vogel — nie mogąc być wdową, chcesz mnie pani uczynić wdowcem, że zaś albo nie chcesz, albo nie możesz mnie zabić, sama się zabić postanawiasz. Jużeś mi to pani mówiła i już na to pani odpowiedziałem.
— Odpowiedziałeś mi pan, że będąc chrześcijanką, nie odważę się na samobójstwo, zapominasz pan jednak, że śmierć moja nie będzie zbrodnią, ale ofiarą dla spokoju tych, których kochamy.
— Zrobiłaś pani już zatem postanowienie?
— Nieodwołalne.
— Żałuję mocno, że nie będę miał możności przeszkodzić pani, uprzedzam jednak, że zaraz po jej zgonie upomnę się o moje prawa i odbiorę mojego syna.
— Moje dziecko miałoby znaleźć się w pańskich rękach? — szepnęła przerażona Walentyna o! nigdy, przenigdy!
— Dla czego? — zapytał Herman z uśmiechem. — Gdzież synowi może być lepiej jak u własnego ojca?
— Pan jego ojcem? — Co znowu? — wykrzyknęła oburzona młoda kobieta.
— Nienawiść osłabia pamięć twoję, pani hrabino, zmusza mnie do przypomnienia, że starszy jej syn do mnie bezwarunkowo należy! Moja władza nad nim jest świętą i nieograniczoną. Skoro tylko zażądam tego, Armand musi pójść za mną.
— Nieprawda! — odrzekła hrabina. — Zrzekłeś się pan tych praw swoich, udając samobójstwo dla uniknięcia galer, na które zasłużyłeś; zrzekłeś się praw swoich, stawiając mnie w przekonaniu, że wdową zostałam. Zdemaskuję pana! Sporządzę testament, opiszę w nim wszystkie pańskie podłości i zbrodnie, i błagać będę uczciwego, szlachetnego człowieka, którego noszę dziś nazwisko, żeby stanął pomiędzy tobą a malcem nieszczęśliwym, któryby zginął przy tobie! Przysięgam panu, że tak zrobię!
Herman wzruszył ramionami.
— Hrabinie de Rochegude nie wolno jest praw moich nie szanować, a gdyby się targnął na nie, zapłaciłby mi za to dotkliwie.
Po tych słowach nastąpiła chwila milczenia, którą przerwał niebawem mniemany hrabia d’Angelis, odzywając się zupełnie zmienionym tonem.
Głos jego dotąd impertynencki, stał się łagodnym i pieszczotliwym.
Wyraz twarzy zmienił się również zupełnie, oczy nie rzucały już błyskawic.
Dobroduszny uśmiech zastąpiło szydercze wykrzywienie.
— Doprawdy, pani, że nas widocznie jakaś zła gwiazda prześladuje! Pomimo, że chcę wszystko załatwić jak najzgodniej, uchodzę ciągle w oczach pani za potwora! Nie jestem jednakże wcale pani nieprzyjacielem. Przysięgam i proszę mi uwierzyć.
— Nie jesteś pan nieprzyjacielem moim? — wykrzyknęła Walentyna.
— Z pewnością, że nie, i zaraz znowu postaram się o tem panią przekonać.
— Nie uwierzę panu.
— Dla czego?
— Dla tego, żeś pan wierutny kłamca i że postępujesz jak wróg zapamiętały.
— Oto sprawiedliwość sądów ludzkich — odezwał się melancholicznie Vogel. Oskarżasz mnie pani w tej właśnie chwili, w której pani szczęście przynoszą.
— Szczęście? — odrzekła Walentyna. — Ależ panie!
— Wątpisz, kochano hrabino?
— Nie wierzę!
— A jednakże powiadam prawdę najszczerszą. Szczęściem pani wolność. Otóż chcę pani tę wolność przywrócić.
Hrabina z niedowierzaniem wlepiła oczy w szalbierza.
— Cóż za nowe kłamstwo przygotowuje ten człowiek? — szepnęła jakby sama do siebie.
Herman dosłyszał i rzekł:
— Masz pani o mnie fatalną zaiste opinię — ale nie mogę się temu bardzo dziwić, bo na sumieniu mojem ciąży wiele grzechów względem pani. Może jednak usposobię panią lepiej, gdy powiem, co jej chcę zaproponować.
— Cóż takiego? — wykrzyknęła Walentyna — czego pan wymagasz odemnie?
Herman skłonił się i odpowiedział:
— Okupu, kochana pani! Brzydkie to może słowo, ale nie mam razie innego.
— Mów pan! — odezwała się żywo młoda kobieta. — I jeżeli okup ów będzie czynem niehonorowym zarówno dla tego, który go proponuję, jak i dla tej, która się ma zgodzić na niego, uwierzę w pańską szczerość...
— Po co te próżne zniewagi, proszę pani? — zauważył Vogel. — Nie dotykają mnie one wcale... Gardzą po prostu niemi i przystępuję do rzeczy...
Proponuje pani zamianę...
— Zamianę?...
— Tak.
— Nic nie rozumiem...
— Zaraz pani wszystko wytłomaczę... Moja nieobecność tak samo, jak śmierć moja, może pani wolność przywrócić, zgadzam się otóż wynieść na zawsze... Ale życie drogo kosztuje... zwłaszcza, że ja także żyję zbytkownie... Pani jesteś bogatą, a ja radbym zostać bogaczem... bo teraz nic zgoła nie mam...
— Tak — powtórzył Vogel — pani jesteś bogatą... a jam biedak zupełny.
— Chcesz pan pieniędzy? — wykrzyknęła Walentyna z pogardą. — Pieniędzy panu potrzeba?...
— Cóż pani chcesz?... Musi ich pożądać ten, kto ich niema!... — odparł filozoficznie nędznik. — Dziwi to panią, bo wyglądam na zasobnego... Na nieszczęście!... pozory to tylko... Nie mam właściwie nic... Tytułem, dobrą miną, olśniewam głupców, ale to nie wiele przynosi... Lada chwila, położenie moje stać się może niezmiernie trudnem... nie możliwem nawet... Przybyłem do Paryża, z kilku zaledwie rulonami złota, zdobytego z wielkim trudem... Chciałem powiększyć ten kapitał przy pomocy potężnego króla kierowego i damy pikowej... ale... przegrałem i jestem na czysto... Pozycya to śmieszna i głupia, powinnaś ją pani wziąć zatem do serca i pomódz mi jak najprędzej...
— Wieleż panu potrzeba?... — przerwała Walentyna.
Herman odpowiedział z uśmiechem:
— Bagatelki... Pięciuset tysięcy franków...
— Pięciuset tysięcy franków!... — wykrzyknęła pani de Rochegude.
— Tak pani... nie więcej.
— Oszalałeś pan chyba?...
— Pozwól pani, że temu nie uwierzę... — odpowiedział Vogel. — Zauważ natomiast, że ja nie proszę bynajmniej o jałmużnę... lecz się o należność moję upominam.
— O pańską należność?... — powtórzyła ze zdumieniem pani de Rochegude.
— Rozumie się, kochana hrabino. Rzecz jest bardzo jasna i prosta, i w kilka słowach wyłożę ją pani... Odziedziczyłaś wspólnie ze swoją siostrą po moim przyjacielu Maurycymi Villars okrągłe sześć miljonów franków, wypadło zatem po trzy miljony ale każdej z was!... Ponieważ jesteśmy zaślubieni bez intercyzy, obowiązuje nas wspólność majątkowa, połowa zatem trzech miljonów słusznie mi się i sprawiedliwie należy... Zgadzam się na mniej, nie jestem zatem zbyt wymagającym... Dzieckoby to zrozumiało... Powiesz pani może, żeś zapłaciła już za mnie jakieś sto tysięcy dukatów byłemu pryncypałowi memu, panu Jakóbowi Lefevre i że dług, jaki mam u pani, zmniejsza się o tę kwotę... Dowodzenie to byłoby logicznem, ale bezpodstawnem... Musisz pani zdać mi rachunki, z lat dziesięciu, a procenty przedstawiają daleko więcej, aniżeli owe sto tysięcy dukatów... Niech pani zgodzi się dobrowolnie na wypłacenie mi tej bagatelki, a ja w zamian obowiążę się najuroczystszą przysięgą, że nie tylko opuszczę Paryż, ale Francyę i że gdybym żył sto lat jeszcze, ani mnie pani zobaczy, ani słyszeć o mnie będzie... Tranzakcya, jak pani sama widzi, jest bardzo dla pani korzystna...
— Ależ — odparła Walentyna — suma, jakiej pan żądasz, jest tylko moim depozytem... Wszystko co odziedziczyłam, stanowi własność moich dzieci...
Herman poruszył się niecierpliwie.
— Pani dzieci nie potrzebują tego drobiazgu, bo i tak będą miljonerami!... Hrabia posiada majątek olbrzymi; pani także... Zresztą nie chodzi tu o dyskusyę, tylko o postanowienie... Zgadza się pani, czy nie?...
— Nie...
— To ostatnie słowo pani?...
— Ostatnie słowo moje.
— Bardzo dobrze... Przewidywałem je nawet... Ale trudno... Dawałem pani sposób wyjścia z dyablo przykrej sytuacyi, w jakiej się pani znajdujesz... Odpychasz ją — tem gorzej dla ciebie!... Za następstwa tego kroku, nie ja odpowiedzialnym będę... Udam się do pana de Rochegude... Może z nim zdołam przyjść do ładu...
Walentyna okropnie zbladła.
— Mówisz pan o panu de Rochegude — czy ja dobrze słyszałam?
Herman skinął głową potakująco.
— Czy miałbyś pan naprawdę tyle bezczelności, aby udać się do niego?...
— O! ja jestem na wszystko gotów. Powinnaby pani wiedzieć o tem od dawna... Złożę panu pułkownikowi moją wizytę... Jutro, a może dzisiaj nawet jeszcze... Pojadę do Prowancyi pociągiem o siódmej wychodzącym...
— I cóż pan powiesz memu mężowi, wielki Boże?...
Eks-kasyer zawahał się kilka minut.
— Co mu powiem? — powtórzył. Powiem mu poprostu: Musisz mnie pan, panie hrabio, poznawać, bo miałem szczęście bić się z panem przed dziesięciu laty i raniłem pana ciężko... Jestem Herman Vogel, twój najniższy sługą, żywy i zdrów, chociaż za umarłego ogłoszony... Żona pańska jest moją żoną... starszy jej syn jest moim synem... Przychodzę upomnieć się u pana o moję własność i proszę mi ją powrócić, chyba, że panu zależy co na tem, aby ją zatrzymać... W takim razie możemy się porozumieć i zrzeknę się na rzecz pańską wszelkich pretensyj, jeżeli hrabia się zgodzisz na moje warunki.
— O! — wykrzyknęła Walentyna obojętna i pełna pogardy, tak, że nawet zapomniała o niebezpieczeństwie. Znałam oddawna pańską podłość, wiedziałam, żeś jest nędznikiem, ale widzę, żeś gorszym jeszcze, aniżelim przypuszczała...
— Obelgi całkiem bezsensowne. Przykro mi, że muszę panią irytować, ale powtarzam, że chcę opuścić Paryż... potrzebuję moich kapitałów...
skoro pani mi odmawiasz, muszę się udać gdzieindziej... To rzecz bardzo prosta... Nie mamy nic więcej do mówienia że sobą, mam zatem honor ofiarować pani ramię, żeby ją przeprowadzić przez tłum i doprowadzić do powozu... Niech pani raczy się udać ze mną?...
Pani de Rochegude nic nie odpowiedziała.
Przez nadzwyczajną siłę woli odzyskała trochę krwi zimnej.
— Te pieniądze — odezwała się głosem złamanym — nie są w moich rękach...
— Wygrałem! — pomyślał Vogel, a głośno powiedział: — Naturalnie, że nikt nie trzyma w szafie milionów... Kapitały pani spoczywają zapewne w jakim banku, albo u którego notaryusza... Nie znam zupełnie warunków ślubnego kontraktu pani z panem Lionelem, uważam jednak hrabiego de Rochegude za człowieka tak szlachetnego, iż nie wierzę, ażeby miał panią krępować w zarządzie jej własną fortuną... Czyż byłbym w błędzie?...
— Nie... Ten którego nazwisko śmiałeś pan wymówić, jest istotnie najszlachetniejszym z ludzi...
— Gdybym się urodził milionerem... napewno byłbym także doskonałością! — odrzekł Vogel. — Ale powracam do rzeczy. Czy zgadza się łaskawa pani?....
— Zgadzam się — odparła Walentyna słabym bardzo głosem. — Gotowam zapłacić panu za mój spokój...
— To dobrze... Byłem pewny, że się porozumiemy... Ale słowa nie wystarczą, trzeba wykonać umowę...
— Czy potrafi pani zrealizować w krótkim czasie półtora miliona?
— Niewiem...
— Pozwolę sobie wskazać pani sposób.
Powiedziawszy to, Vogel objaśnił panią de Rochegude, jak ma postąpić, gdyby chodziło o sprzedanie papierów, lub, gdyby chciała upoważnić notaryusza do podniesienia kapitału.
— Na to wszystko potrzebować pani będzie dni trzech lub czterech — dodał na zakończenie, ale weźmy sześć dni na wszelki wypadek. Zatem w przyszłą sobotę będzie pani mogła dać mi przekaz na okaziciela do banku francuzkiego, bo w ten sposób pragnąłbym być załatwionym. O której więc godzinie przybyć mam do pałacu de Rochegude?...
— Do pałacu de Rochegude?... — powtórzyła Walentyna z przerażeniem. — Do domu męża mojego!.. Nie możesz pan nigdy już przestąpić jego progu...
— Raczy pani zatem przyjść do mnie?...
— Nigdy.
— Więc jakże?...
— Wskaż mi pan jakie miejsce neutralne, na którem mogłabym spotkać pana bez narażenia się na kompromitacyę.
— Przychodzi mi myśl pewna... Racz pani w sobotę o drugiej po południa przyjechać do lasku Boulońskiego... Wysiądź pani koło Kaskady i przez ciekawość niby zapuść się sama jedną w małą ścieżkę kamienistą, która pod spadającą wodę przechodzi... Tam czekać będę... Straci pani najwyżej dwie minuty i powróci do powozu... Czy zgoda?...
Pani de Rochegude skinęła głową, założyła na twarz maskę i nie wymówiwszy ani słowa więcej, otworzyła sobie drzwi loży i wyszła.
Hermana Vogel chciał pójść za Walentyną, ale zniknęła mu wśród tłumów.
— Interes zatem skończony... — myślał sobie ex-kasyer — a skoro się na balu znalazłem, pozostanę jeszcze godzin z parę.
Zamknął drzwi od korytarza, przeszedł mały i powrócił do swojej loży.
Można wyobrazić sobie jego zdumienie, gdy na fotelu, który dopiero co zajmował, zobaczył jakąś czarną postać zamaskowaną i zakapturzoną.
— Kto jesteś — zapytał popędliwie.
— Kto ja jestem?... — powtórzyła postać głosem zmienionym — zdaje mi się, że pan widzisz, kto jestem... Domino...
— Jakim sposobem dostałeś się do tej loży?...
— Naturalnie, że nie drzwiami... przez poręcz przeskoczyłem...
— Zanadto jesteś śmiałym!...
— Rzeczywiście, że się mogę pochwalić...
— Jesteś bezczelnym po prostu!... Ta loża do mnie należy, proszę wyjść...
— Tak mi tu dobrze, że pozostanę...
— Proszę wyjść!... — bo zawołam policyanta, ażeby cię wyrzucił i odprowadził do kozy...
Zamaskowana osobistość wzruszyła ramionami.
— Nie zawołasz policyanta, kochany hrabio, daję ci słowo honoru!...
— Znasz mnie? — wykrzyknął Vogel zaniepokojony.
— Doskonale!
— Kto więc jesteś?
Domino zrzuciło kaptur, odwiązało maskę i mniemany d’Angelis zobaczył szyderczą twarz Karolą Laurent.
— To ty — mruknął były mąż Walentyny, usiłując się uśmiechać.
— We swojej własnej osobie... Od dziesięciu lat co najmniej nie byłem na balu opery, przyszła mi otóż dziś ochota, rozerwać się trochę...
— Dla czego mnie nie uprzedziłeś?...
— Bo może nie byłbyś mnie przyjął do swej loży... Nie chciałem narażać się na przykrość odmowy.
— Od jak dawna jesteś tutaj?
— Od przybycia tej damy, której nazwiska wymówić nie chcę, ażeby nas kto czasami nie podsłuchał..
— Słyszałeś?
— Wszystko, ma się rozumieć! Tak interesującej pogawędki słucha się obu uszami. Winszują ci, kochany hrabio! Wiedziałem, żeś chwat, ale przeszedłeś moje oczekiwania. Słuchałem cię z prawdziwie artystyczną przyjemnością. Mistrzem jesteś, słowo honoru! To też osiągnąłeś rezultat wspaniały! Żegnaj życie awanturnicze. Jesteśmy bogaci! Nic nam nie przeszkodzi zostać ludźmi uczciwymi, jeżeli serca nasze tego zapragną.
Herman Vogel udawał, że podziela w zupełności uwagi swego interlokutora.
— Udało mi się — rzekł — w rzeczy samej; jednego tylko żałuję.
— Czego?
— Że twoje niespodziewane przybycie pozbawiło mnie możności sprawienia ci niespodzianki o tak szczęśliwym dla nas obrocie rzeczy.
— Czy naprawdę miałeś zamiar sprawić mi taką niespodziankę?
— Natychmiast po powrocie do domu!... Czy wątpisz?
— Troszeczkę. Znam cię dobrze, mój kochany i wiem, żeś egoista. Bo dla czegoż tak ukrywałaś przedemną swoje zabiegi?
— Nie wiedziałem, co z tego wszystkiego wyniknie i nie chciałem, abyśmy obaj durzyli się próżnemi nadziejami.
— Więc się podzielimy?
— Powiedziałem ci już kiedyś i powtarzam teraz, że podzielimy się jak bracia. Na dwie części równe. Po siedmset pięćdziesiąt tysięcy franków bierzemy.
— Trzydzieści siedm tysięcy pięćset liwrów renty — mruknął ex-Lorbac. — Można będzie żyć zupełnie dostatnio za te pieniądze, Przynajmniej dla mnie, który nie lubię zbytków, najzupełniej wystarczy. Wyrzekam się raz na zawsze moich olbrzymich, ale olbrzymie niebezpiecznych projektów i dzisiaj zaraz niszczę przeklętą pracownię.
— A ja — odrzekł Vogel — wiedząc, jakim jesteś niedowiarkiem i nie chcąc narażać się na upokarzające podejrzenia, żądam, abyśmy odtąd aż do przyszłej soboty, to jest, dopóki nie odbierzesz swojej części, nie rozstawali się ani na jednę chwilę. Będziemy razem wychodzić i razem powracać. Żądam tego, mój drogi, stanowczo i bezwarunkowo.
— Ależ — oświadczył Karol Laurent — będę najchętniej cieniem twoim, najlepszy mój przyjacielu. Z przyjemnością, ani cię na krok jeden nie odstąpię.
Prowadząc powyższą rozmową, pseudo-Angelis myślał sobie:
— Czy ty, głupcze, naprawdę wierzysz, żem gotów pozbyć się na rzecz twoją, połowy majątku z takim zdobytego trudem! Doprawdy, że mnie litość bierze! Zła to gwiazda, co ci kazała szpiegować mnie dzisiejszej nocy! Za tydzień już cię na świecie nie będzie, za tydzień nie będziesz już potrzebował pieniędzy, daję ci słowo na to, mój przyjacielu najlepszy.
Lorbac zaś myślał ze swej strony:
— Ten łotr i oszust myśli, że mnie potrafi oszukać swoją niby dobrodusznością, ale się myli szkaradnie. Taki egzemplarz, jak Vogel, nie odda tak ogromnej sumy dobrowolnie, to wątpliwości nie ulega. Będzie mnie chciał wciągnąć w jaką zasadzkę, ale będę ostrożny, będę się miał na baczności.
Program, ułożony przez ex-kasyera, wykonany został co do joty.
Przez cały tydzień po balu w operze obaj kamraci nie rozłączali się ani na chwilę i żyli w najlepszej zgodzie.
— Ponieważ będziemy bogaci — powtarzał Herman — to pal dyabli ekonomię!
I wydawali bez rachunku.
Jadali w najpierwszych restauracyach, pili najkosztowniejsze wina i na nie sobie nie żałowali.
Zdawało się, że przedewszystkiem o to im chodziło aby rzucać pieniędzmi na wszystkie strony.
Ponieważ nic zgoła nie potwierdzało podejrzeń Karola Laurent, przeto z dniem każdym stawał się on coraz mniej podejrzliwym.
Nadeszła nareszcie sobota i Herman postanowił pozbyć się natrętnego kamrata.
— Zjemy obiad na polach Elizejskich — rzekł do niego — a musi być takim, o jakim Lukullus nie marzył.
— I owszem! — wykrzyknął Karol Laurent.
Plan Vogla bardzo był prosty.
Chodziło o nową edycyę sposobu stosownego względem Maurycego Villarsa.
Czytelnicy nasi przypominają sobie ową kolacyę w Angielskiej kawiarni, w której mniemany baron de Précy, pomógł do śmierci wujowi Walentyny de Cernay.
Herman zamierzył zaaplikować ten sam środek względem Laurenta, z tą tylko różnicą, że gdy ex-Lorbac, był człowiekiem młodym i silnym, potrzebaby mu zadać silniejszej daleko trucizny.
Vogel wybrał kwas pruski.
Wybór był dobry, ale truciciel sądził, że tem łatwiej poradzi sobie ze swoim współbiesiadnikiem, im więcej tenże będzie pijanym, i tak gwałtownie namawiał go do picia, że obudził uśpioną podejrzliwość Karola.
Otrzeźwiał w jednej chwili i udając coraz bardziej pijanego czuwał.
W środku obiadu ex-Lorbac już niby tylko bełkotał niezrozumiale, zataczał się za każdem poruszeniem i rozlewał na gors koszuli zawartość każdej szklanki.
Przyniesiono deser, potem kawę, likiery i cygara.
Karol Laurent usiłował wstać, ale żadną miarą nie mógł tego niby dokazać.
Nakoniec udało mu się stanąć na nogi, ale zaraz się znowu zatoczył, stracił równowagę, upadł na kanapę i chrapać zaczął...
Cała ta komedya odegraną została z takim prawdziwym talentem, że Herman został najzupełniej oszukanym.
Wpatrywał się w uśpionego kamrata z szyderczym na twarzy uśmiechem.
Tymczasem Laurent wcale nie spał, niedomknięte powieki pozwoliły mu śledzić wzrokiem, wszystko, co się działo w gabinecie.
Widział, jak Herman wlał dwa kieliszki musującego szampana, jak wyjął z kieszeni maleńką flaszeczkę, owiniętą w papier niebieski, ja odkorkował flaszeczkę, i jak z niej dziesięć czy dwanaście kropel puścił do jednego z kieliszków.
— Komedya skończona — pomyślał sobie Karol Laurent. — Zaczyna się tragedya... Baczność!...
I zaczął bardziej jeszcze chrapać.
Vogel ujął kieliszek, do którego dolał coś z flaszeczki..
Przybliżył się do kanapki i uderzył po ramieniu Karola Laurent.
Ten zamruczał coś niewyraźnie, otworzył oczy i zabełkotał:
— To ty, Hermanku!... Czegóż chcesz?... Jesteś moim przecie przyjacielem, pozwólże mi spać zatem...
— Pójdziesz spać w swojem łóżku!... — Odpowiedział Vogel. — Tu nie możemy przecie nocy przepędzać.... No, wypij, ten jeszcze ostatni kieliszek starego koniaku i chodźmy...
— Stary koniak... — powtórzył Karol Laurent. — To mi się podoba!... koniak, to mój dobry przyjaciel... Pójdę chętnie, jak wypiję... Chciałbym się położyć... Ale, żeby się położyć, potrzeba najprzód wstać... a ja nie zdołam się sam podnieść.
Herman wyciągnął rękę.
Ex-Lorbac czepił się jej, powstał na nogi i postąpił, zataczając się parę kroków.
— To dziwne... — rzekł z głupkowatym uśmiechem. — Nadzwyczaj dziwne!... Podłoga jak z kauczuku... Lżejszy jestem od dziecinnego baloniku... Wydaje mi się, że się unoszę do sufitu...
— No, wypij tylko!... — powiedział Vogel, podając szklankę.
— Wypiję! wypiję! ale się trąćmy koniecznie.
— Ma się rozumieć... twoje zdrowie...
Karol Laurent pochwycił drżącą ręką kieliszek, trącił się z fałszywym Angelisem, a potem zatoczył się tak, że prawie tyłem stanął do towarzysza.
Skorzystał z tego, przechylił głowę w tył, łokcie podniósł wysoko i wypił niby napój jednem tchem.
Herman czekał na skutek niecierpliwie.
Oczekiwanie trwało niedługo.
Karol Laurent jęknął, zaczął wywijać rękoma, jak człowiek śmiertelnie ugodzony, padł twarzą na poduszki kanapy i nie poruszył się więcej.
— Finisz!... — pomyślał Vogel, z tryumfującym uśmiechem, podniósł kieliszek z dywanu, wytarł go starannie, potem nachylił się, odwrócił kamrata, który, jak przypuszczał, za pięć minut miał już być trupem, podsunął ma poduszkę pod głową, przymknął wytrzeszczone dziwnie oczy, ubrał się w palto, wziął kapelusz, zapalił cygaro, wyszedł z gabinetu, zawołał właściciela zakładu, zapłacił rachunek, dorzucił mu jeszcze dwa luidory na piwo i powiedział:
— Mój przyjaciel podpił sobie za bardzo i śpi jak zabity... Zostawcie go w spokoju... Gdy obudzi się za dwie godziny, każecie mu sprowadzić fiakra.
— Niech pan będzie zupełnie spokojny. Nikt nie wejdzie do gabinetu, dopóki towarzysz pański się nie przebudzi... Czy pan życzy sobie powozu?
— Nie, potrzebuję się przejść koniecznie.
Gospodarz skłonił się bardzo nizko gościowi, który okazał się tak wspaniałomyślnym, i Vogel oddalił się przez Pola Elizejskie, z tem radosnem przekonaniem, iż usunął przecie ostatnią ze swej drogi przeszkodę.
Było około dziewiątej wieczorem.
W dziesięć minut później rozległ się dzwonek w gabinecie.
Przybiegł gospodarz i ździwił się wielce, gdy zobaczył dżentelmena, nad którego snem miał czuwać, spokojnego i przytomnego, jak w chwili, gdy przybył tutaj.
Stał w kapelusza i zapinał rękawiczki.
— Sapristi!... to chłop silny, co się nazywa — pomyślał, a głośno zapytał:
— Chcę się dowiedzieć, czy rachunek zapłacony?...
— Zapłacony, szanowny panie.
— Bardzo dobrze... proszę mi podać rozkład pociągów kolejowych i kazać sprowadzić fiakra.
— Powóz stoi, czeka już przed domem na pańskie rozkazy, a rozkład zaraz przyniosę...
Karol Laurent przejrzał podaną ma broszurkę, znalazł co mu potrzeba było, uśmiechnął się z zadowoleniem, wyszedł i wsiadł do czekającego powozu:
— Stacya de l’Est... — rzekł do stangreta. — Dziesięć franków za kurs. Ale co koń wyskoczy!...
Nazajutrz dzień był bardzo zimny.
Termometr opadł przez noc ośm stopni poniżej zera, co dla Paryżanów jest już temperaturą jakby syberyjską.
Ani jeden promyk słońca nie przebijał się po przez gęste ołowiane chmury, zapowiadające obfite śniegi.
Paryżanie, a szczególniej paryżanki, nie wychodzą w takim czasie z domów.
Rzadko można było napotkać jaki powóz w lasku Boulońskim.
Jednakże około godziny drugiej, ekwipażyk zaprzężony w jednego tylko konia, minął szybko aleję, prowadzącą od jeziora ku płaszczyźnie Longchamps i do mostu Suresnes.
Stangret miał zapewne dokładnie wydane rozkazy, bo zatrzymał się przy basenie, do którego wpadają wody z kaskady.
Drzwiczki się otworzyły i ukazała się Walentyna.
Ubrana była cała czarno.
Rotunda, podszyta futrem, okrywała ją całą.
Gęsta koronkowa woalka zakrywała twarz bladą śmiertelnie.
Spojrzała do okoła i zobaczyła pustkę zupełną.
Chmary wron tylko krakały na gałęziach drzew z liści ogołoconych.
Pani de Rochegude skręciła na lewo w wązką ścieżkę, prowadzącą pod granitową skałę, a ztąd po schodkach wyciętych w kamieniu, na wierzchołek miniaturowych Alp, znanych całemu Paryżowi.
Ścieżka ta staje się coraz ciemniejszą, dzięki coraz gęstszej ilości wody, spadającej z wielkim hałasem i zasłaniającej wejście do groty.
Hrabina pożerana gorączką, uszła już z dwadzieścia kroków, nie spotkawszy tego, którego szukała, gdy nagle na pierwszym zakręcie ukazał się Herman, idący na jej spotkanie z uśmiechem na ustach z kapeluszem w ręku.
— Kochana pani wzorowo jest punktualna — wykrzyknął. — Czekam zaledwie piętnaście minut!... Winszuję pani... winszuję. Nie mam zapewne potrzeby pytać, czy pani przyniosła mandat...
Pani de Rochegude, nie odpowiedziawszy ani słowa, wyjęła z mufki szyldkretowy pugilaresik, a z pugilaresiku kawałek papieru, na którego nagłówku znajdowały się te tylko magiczne słowa:
„Bank francuzki wypłaci okazicielowi pięćset tysięcy franków.“
— Musiałam zgodzić się na nikczemne żądanie pańskie — rzekła — i oto mój okup!...
Jednocześnie podała mandat Voglowi, pijanemu z radości.
Nędznik wyciągnął łapę po papier, ale nie zdążył go pochwycić.
Ciężka jakaś ręka pochwyciła go z tyłu, a głos, drżący z oburzenia, szepnął mu do ucha:
— Nikczemną sprawę tego łotra ja z nim załatwię... Schowaj pieniądze, Walentyno... Założysz za to przytułek dla sierot...
Wystraszony Herman odwrócił się szybko i zobaczył pana de Rochegude przed sobą.
— Lionel!... — zawołała Walentyna, poznawszy męża i rzucając się ku niemu.
Ale nie mogła przenieść tak gwałtownego wzruszenia.
Zachwiała się i byłaby upadła, gdyby hrabia nie był wypuścił z rąk fałszywego Angellsa i nie poskoczył do niej.
Podtrzymał ją w swojem objęciu i położył na odłamie skały, gdzie zaraz zemdlała.
Uważając to omdlenie za wypadek bardzo naturalny w podobnem położeniu, pan de Rochegude nie przerażał się niem wcale i powrócił zaraz do Vogla.
— Teraz my się rozprawimy ze sobą — powiedział.
— Przepraszam pana hrabiego — odparł ex-kasyer, przybierając zwykły swój cynizm — ale my nie mamy nic do załatwienia ze sobą... nic a nic zgoła.
— Tak pan sądzisz?
— Tak, panie hrabio.
— No, to się grubo mylisz, rozbójniku! Mamy podwójny ze sobą obrachunek: podłe oszustwo teraźniejsze i zbrodnię z przed dziesięciu laty.
— O jakiej zbrodni pan mówisz? — zapytał bezczelnie Vogel.
— O pojedynku, w którym o mało nie padłem ofiarą.
— Czy to moją wina, że raniłem pana w tem spotkaniu?
— To nie było spotkanie, nędzniku! to było uplanowane morderstwo.
— Nieprawda.
— Prawda... łotrze jeden... ja postępowałem podług wszelkich zasad, a ty użyłeś podstępu! użyłeś broni odpowiednio przygotowanej... Ale Bóg jest sprawiedliwy, musisz mi dać zadośćuczynienie w tej chwili, a nie posiadasz już pistoletów Karola Laurenta!
Herman zadrżał.
— Zkąd on wie, u dyabła, o tem? — pomyślał.
Lionel wyciągnął z kieszeni płaszcza dwa nabite pistolety i podał oba Voglowi.
— Wybieraj. Będziemy się bić tutaj... natychmiast... o dwadzieścia kroków. Żywego musiałbym oddać policyi. Wolę cię zabić zatem!
Zamiast wybrać broń, ex-kasyer cofnął się o parę kroków.
— Zabić mnie chcesz, panie hrabio? — powiedział z wybuchem dziwnego śmiechu — zapewne, że byłoby to bardzo wygodne dla pana, ale mnie wcale się nie podoba! Jestem zupełnie czysty! Przedawnienie prawne zasłania mnie od wszystkiego! Powołam się na pana, gdy będę potrzebował dowieść, żem jest Hermanem Vogel rzeczywiście! Zabrałeś mi pan żonę, a usiłujesz zabrać pieniądze i jeszcze prawisz mi impertynencye. Trochę za dużo tego dobrego! Bić się z panem nie będę. Albom ja głupi? Nie myśl pan o tem! Mam co lepszego do roboty! Obiecuję panu skandal, o którym cały świat mówić będzie! Zaręczam panu, że będziesz starał się kupić moje milczenie, ale będzie za późno! Nie żegnam pana, panie hrabio, tylko mu mówię do widzenia!
I Vogel puścił się pędem, ażeby umknąć jednem z wyjść podziemnych.
Dotarł do jednego z zakrętów i miał już zniknąć.
Ale człowiek jakiś stanął przed nim niespodzianie, pochwycił go za kołnierz i zawołał szyderczo:
— Nie drapniesz, kochany kumciu!
Herman pobladł i zaledwie wybełkotał:
— Karol Laurent?
— W swojej własnej osobie! — odrzekł ex-Lorbac — widzisz mnie przecie, a po pięści czujesz, że widmem bynajmniej nie jestem. Myślałeś, idjoto, żem pijany i podałeś mi truciznę. Nie wypiłem koniaku i gdyś wyszedł głupcze, przekonany, że już po mnie, ja sobie wstałem z kanapy, wziąłem kapelusz i laskę pojechałem do Prowancyi o dziesiątej wieczorem. Przyjechałem, żeby cię nauczyć, mój poczciwcze, jak należy postępować z przyjaciółmi. Cóż mi odpowiesz na to?
Vogel, na wpół nieprzytomny, słuchał jak przez sen słów tych pełnych groźby.
— Wszystko się sprzysięgło na mnie — wybełkotał.
— Panie hrabio — odezwał się Karol Laurent do Lionela — za wielki czyniłbyś honor temu nędznikowi, ryzykując swoje życie. Daj mi pan pistolety. Zapłacę mu dług mój wczorajszy, a jeżeli nie będzie chciał się bić ze mną, to mu w łeb jak psu wypalą.
— Dobrze, będę się bić! — krzyknął ex-kasyer, odzyskawszy trochę energii.
Lionel z widocznym wstrętem podał pistolety pseudo Lorbacowi.
Dziękuję, panie hrabio — odrzekł ten ostatni i proszę pana za świadka. — Bierz kanaljo to cacko i... bez żadnych podstępów, bo, jak, powiedziałem, zastrzelę jak psa. Stój gdzie stoisz, ja się cofnę o dwadzieścia kroków. Będziemy iść ku sobie, a gdy powiem trzy, strzelimy jednocześnie.
Po chwili przeciwnicy, stali, naprzeciw siebie na dwóch końcach skalistego sklepienia.
Hrabia wziął w objęcia Walentynę, ciągle zemdloną, i usunął się za skałę.
— Raz! — odezwał Karol Laurent.
— Jeżeli go zabiję — myślał Vogel — ucieczka będzie możebną.
I nie czekając nawet, ażeby jego ex-wspólnik „dwa“ wypowiedział, pociągnął za kurek i wystrzeli.
Karol Laurent zachwiał się.
— Morderco! — zawołał świszczącym głosem — morderco! morderco!...
Kula ugodziła go w piersi, poniżej lewego ramienia.
Krew trysnęła z rany, piana ukazała się na ustach.
Nie był to już człowiek żywy, ale trup zgalwanizowany nienawiścią i mający tyle jeszcze energii, że podniósł rękę i wypalił.
Herman Vogel padł trupem z roztrzaskaną na dwoje czaszką.
— Tym razem... panie hrabio... wyszeptał Karol Laurent — zapewniam pana... że żona twoja... jest... naprawdę... wdową.
Zaledwie zakończył te słowa, fałszerz runął także na ziemię.
∗
∗ ∗ |
Skoro Walentyna otworzyła nareszcie oczy, zobaczyła się w łóżku swojem, przy którem klęczał Lionel.
— Kochanko moja, skarbie mój — rzekł półgłosem — to był sen tylko straszliwy, ale wszystko się już skończyło, ocknij się bez żadnej już obawy.
Gdy młoda kobieta, ciągle jeszcze drżąca jakby chciała go pytać, o coś spojrzeniem dodał, przyciskając ją do serca.
— Przeszłość już bezpowrotnie zamarła.
∗
∗ ∗ |
Opowiadanie, nasze skończone i to tylko dodać nam pozostaje, że Lionel i Walentyna żyją najzupełniej jak na to zasługują.
Klara de Cernay wyszła w r. 1873 za starszego syna księcia de San Maximo i jest również jak jej starsza siostra, z losów swych zadowoloną, a uchodzi najsprawiedliwiej za najpiękniejszą damę w Paryżu.