Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Dzienniki paryzkie przed laty czterdziestu nie podawały jeszcze na szpaltach swoich t. zw. Doniesień osobistych, uprawianych przez gazety angielskie i amerykańskie, nie podawały doniesień, których szeroka publiczność odczytywała sekretne korespondencye, dziwaczne ostrzeżenia, najróżnorodniejsze zapotrzebowania i oferty, głęboki wstręt budzące.
W roku atoli 1858, na czwartej kolumnie „Patrie,“ „Presse,“ „Constitutionel’a“ i „Siècle’a“ znalazło się podobne ogłoszenie, powtarzane regularnie co tydzień w przeciągu całego miesiąca.
Brzmiało tak mianowicie:
„Młodzieniec dwudziesto-sześcio letni, przyjemnej powierzchowności, dobrze ułożony, mający świetne nadzieje w przyszłości, a obecnie zajmujący w Paryżu zaszczytną i dobrze płatną posadę, pragnie wstąpić w związki małżeńskie z panną bogatą, której dla jakichkolwiek powodów, wydać za mąż niepodobna.
„Dyskrecya bezwzględna, wyrozumiałość bezgraniczna.
„Pośrednictwo stręczycieli małżeństw wyłącza się.
„Odpowiedź poste-restante, pod literami: X. Y. Z.“
Oświadczenie, że chodzi o osobę, której trudno wydać za mąż z jakichkolwiek bądź powodów zapewnienie wyrozumiałości nieograniczonej, aż zanadto nawet wyraźnie objaśniały znaczenie ogłoszenia.
Łotrzyk jakiś oto, awanturnik bez czci i wiary, gotów był, za cenę wielkiego posagu, pokryć nazwiskiem swojem błędy bogatej osóbki, bez względu na to, jakieby tam te błędy były.
Ludzie uczciwi, czytając powyższy anons, wzruszali pogardliwie ramionami i powiadali:
— A to nędznik jakiś śmiały i zręczny!... Taki z pewnością daleko zajdzie!...
Widocznie nie tak łatwo jednak było o pannę bogatą, gotową skorzystać z podobnie ponętnej propozycyi, skoro ogłoszenie drukowano regularnie co tydzień bez zmiany.
Nazajutrz po czwartem powtórzeniu, na kilka minut przed dziewiątą, do dużego i okazałego domu przy ulicy Pépinière, wszedł listonosz i oddał odźwiernemu całą pakę listów, przeznaczonych dla lokatorów.
Odźwierny zaczął przeglądać adresy i na głos je odczytywać.
Jedna z kart korespondencyjnych nosiła nadpis:
„Pan Herman Vogel, Kasyer Banku Jakóba „Lefevre i S-ki.“
— Włóż to do skrzynki pana Hermana — odezwał się stróż do żony, przerywając swoje zajęcie.
— Dla czego do skrzynki? — zapytała godna połowica.
— Bo pana Vogla niema w mieszkaniu...
— Mylisz się... Powrócił bardzo późno, rano prawie, ale zawsze powrócił...
— Nie słyszałem...
— Wierzę bardzo! Śpisz jak kamień, a chrapiesz, że mury się trzęsą... pan Herman zaś według zwyczaju zapukał z cicha trzy razy... Wie on doskonale, że ja mam sen bardzo lekki... że mnie mysz przebiegająca obudzi. Pociągnęłam sznurek... pan Herman wymienił nazwisko i poszedł do siebie...
— O czwartej rano! mruknął odźwierny z uwielbieniem i widoczną zazdrością. — Żyje sobie aż miło! — Co noc kolacyjki, co noc szampan, karty, kobietki!...
O! używa sobie, co się zowie!
— A jego pan pryncypał myśli, że to niewiniątko! Gdybyż on choć trochę wiedział, ten poczciwy pan pryncypał...
— Nie dowie się nigdy o niczem! — przerwała żywo kobieta.
— Naturalnie! — pan Herman ma hojną rękę, możemy nic nie widzieć i nic nie słyszeć... Sapristi! zuch chłopak!... Trzyma mieszkanie za ośmset franków, i sam jeden więcej nam daje dochodu, niż wszyscy inni lokatorowie razem wzięci...
Za jedno tak lub nie zaraz ręka do kieszeni, a kieszeń zawsze ma pełną!
Nie taki on, jak ten skąpy szczur z pierwszego piętra, nie licząc już nawet tych trzech ludwików, jakie ci płaci za posługę... Idę, idę z listem...
Inni mogą sobie poczekać... Idę... zaraz powrócę...
Poszedł przez podwórze, wszedł na schody oficyny poprzecznej, zatrzymał się w antresoli, otworzył drzwi kluczem ogólnym i wszedł do mieszkania.
Apartament kawalerski w antresoli wychodził na podwórze, nizki był i trochę ciemny, składał się z maleńkiego przedpokoju, nie dużego salonu i sypialni.
Przedpokój świecił pustkami.
Umeblowanie salonu nie warte było nawet tysiąca talarów.
Na ścianach ani obrazów, ani żadnego przedmiotu sztuki nie było.
Pokrycia wełniane, imitowany palisander, zegar zwyczajny, kandelabry kupione gdzieś przypadkowo i dywan wytarty.
Niejedna praczka, mająca przyjaciela w jegomości w pewnym wieku, za nic by sobie miała podobne umeblowanie salonu.
Odźwierny podążył wprost do sypialni i lekko do drzwi zapukał.
Głos z wewnątrz zapytał:
— Kto tam?
— Ja, panie Herman... list przyniosłem...
— Wejdź, proszę cię, ojcze Rémy.
Pokój, do którego wszedł ojciec Rémy, nie imponował ani sprzętami, ani wielkością.
Łóżko żelazne, firanki z kretonu, komoda a zarazem toaleta, szafa z drzwiami lustrzanemi i trzy krzesełka zapełniały go w zupełności.
Pan Herman stał przed lustrem, w koszuli śnieżnej białości, i wpinał złotą szpilkę w krawat z ciemno niebieskiego atłasu.
Mógł mieć lat około dwudziestu sześciu, wzrostu był więcej niż średniego, bardzo był ładny i widocznie wiedział o tem...
Gęsta jasno-blond czupryna, zaczesana à la Bréssant (według mody z 1858 r.), piętrzyła się nad czołem, na którem pewne wklęsłości, mogły na wyznawcach nauki Galla niemiłe czynić wrażenie.
Duże w migdał wycięte oczy, miały kolor niebieski z odcieniem stalowym.
Jedwabista broda, tego co włosy koloru, obejmowała twarz podłużną, o nosie prostym i ustach klasycznego zarysu, odsłaniających w uśmiechu zęby równe i białe.
Dziwna rzecz atoli, że wszystkie te szczegóły, pomimo swej wytworności, tworzyły całość niesympatyczną, a nawet nieufność budzącą.
Oczy latające żywo, rzadko kiedy wprost patrzyły, usta zdradzały zmysłowość niemal zwierzęcą — całość zdradzała hipokryzyę i brak serca, zdradzała naturalnie wtedy, gdy młody człowiek nie wiedział, iż nań patrzą i nie czuwał nad sobą.
— List z miasta, panie Herman — powiedział odźwierny. — List tylko co przyniesiony... W tej chwili udałem się z nim do pana...
— Bardzo dziękuję, ojcze Rémy... Bądź łaskaw, połóż go nad kominkiem.
— Nie potrzebuje pan czego? panie Herman.
— Nie ojcze... Dziękuję ci... Kończę się ubierać i wychodzę...
— Do usług pańskich, panie Herman, rozdam listy innym lokatorom...
Odźwierny opuścił pokój, młody zaś blondyn wpiął szpilkę w krawat, wziął list do ręki i zanim go rozpieczętował, popatrzył na adres z roztargnieniem.
Adres ów wypisany był na kwadratowej kopercie z ordynarnego papieru, charakterem kupieckim, nieznanym Hermanowi.
Rozciął kopertę tę scyzorykiem i wyjął arkusik papieru koloru niebieskawego oraz duży bilet wizytowy.
Pod nagłówkiem:
Tą samą, co adres ręką napisane było: „Pp. Roch i Fumel, zasyłają pozdrowienia i ukłony panu Hermanowi Vogel i proszą, by był łaskaw przybyć bezzwłocznie do ich biura w interesie własnym. Pp. Roch i Fumel zakomunikują panu Hermanowi Vogel wiadomość wielkiej doniosłości.“
Wyrazy w interesie własnym raz tylko, wyrazy zaś wielkiej doniosłości dwa razy były podkreślone.
— Nie słyszałem nigdy o pp. Roch i Fumel... mruknął młody człowiek. Co to za jedni?...
Bilet, dołączony do listu, odpowiedział mu na to pytanie:
Oto, co zawierał ów bilet:
„M. Roch (były adwokat) zapewnia i umieszcza renty, przeprowadza interesy sporne; odzyskuje wierzytelności, uważane za przepadłe.
„Przyjmuje co dzień, z wyjątkiem niedziel, „od 9-ej do 11-ej rano i od 2-ej do 6-ej po południu. Ulica Montmartre № 131 (w pobliżu Giełdy i Bulwaru).
„Agencja Roch i Famel. — Sprawy osobiste i sekretne. — Poszukiwania dłużników i spadkobierców. — Objaśnienia, wszelkiego rodzaju w interesach rodzinnych i handlowych. — Skojarzanie małżeństw. — Objaśnienia Interesowanych o prowadzeniu i pozycyi majątkowej osób, które ich obchodzą, lub które nieufność w nich wzbudzają.
„Co dzień od 9-ej rano do 6-ej wieczorem.
„Adres, jak wyżej.”
— Domyślam się!... rzekł Herman prawie głośno — ta agencya pomaga prefekturze!... Zkąd jednakże u licha ci panowie policyjni mogą wiedzieć o mojem istnienia?... W moim własnym interesie! wiadomość wielkiej doniosłości! Co to może znaczyć?.. Czyżby kryła się w tem jaka zasadzka?... Skusić mnie chcą, czy podejść?... Przyjąć zaproszenie, czy też rzucić list do kosza?...
Myślał chwilę, a w końcu powiedział:
— W położeniu, w jakiem się znajduję, nie można niczem pogardzać!.. Tonący brzytwy się chwyta... Zresztą, cóż zrezykuję?.. Pójdę i to dziś... zaraz...
Kantor bankierski Jakóba Lefevre i S-ki, w którym Herman spełniał obowiązki kasyera, znajdował się przy ulicy Ś-go Łazarza.
O godzinie 4-ej młody człowiek zamknął kasę, schował klucz do kieszeni, zapalił cygaro i wolnym krokiem udał się na ulicę Montmartre № 131.
— Pp. Roch i Fumel?... zapytał odźwiernego.
— Pierwsze piętro... drzwi wprost schodów.
Herman poszedł na pierwsze piętro.
Chociaż dom miał wygląd uczciwy i czysto był utrzymany, Herman przypuszczał, że zobaczy mieszkanie podejrzane,zawalone brudnemi papierami, zaduszne i błotem cuchnące.
Na błyszczącej mosiężnej blasze odczytał przedewszystkiem napis:
„Przyciśnij guzik Z. Ł. S.“
Spełnił zalecenie i nie bez ździwienia przestąpił próg obszernego przedpokoju, widnego, z podłogą woskowaną, opatrzonego ławkami z czerwonem pokryciem, przeznaczonemi do użytku klijentów, oczekujących na posłuchanie.
Przy oknie siedział chudy jakiś staruszek i pisał coś na arkuszach stemplowych; gdy ujrzał gościa, zdjął zaraz aksamitną czapeczkę uprzejmie i zapytał:
— Czy szanowany pan do pana Roch osobiście, czy też do agencyi Roch i Fumel?
— Otrzymałem list, podpisany przez obu tych panów, przypuszczam zatem, iż powinienem widzieć się z obydwoma... powiedział Herman.
— A! więc pan list posiadasz?
— Posiadam.
— Przy sobie?
— Ma się rozumieć.
— Racz mi go pan pozwolić i pofatygować się dalej...
Powiedziawszy to, mały staruszek wstał z krzesła, wziął list, poprowadził Hermana do pokoju, w którym już pięć osób innych oczekiwało i zamknął drzwi za nim.
Przepych, jaki tu panował, wzbudził podziw w Hermanie Vogel.
Piękne kopije starych mistrzów włoskich pokrywały wszystkie ściany, sprzęty z drzewa rzeźbionego miały obicia w rodzaju gobelinów, firanki i portyery z ciemnego aksamitu podtrzymywały przepaski także gobelinowe.
Dwie duże kanapy, stół okrągły inkrustowany masą perłową i miedzią złoconą, stały na środku salonu.
Żyrandol był z bronzu i kryształów; nad kominkiem ozdoby w stylu surowym, a przed ogniskiem dywan fabryki Aubusson, dopełniał całości, pełnej komfortu i elegancyi.
Klijenci pana Roch dla zabicia długich godzin oczekiwania, mieli na stole środkowym obfitość pism codziennych, gazety sądowe i piękne ilustracye.
Doradca prawny tytułował się w nagłówkach listów były adwokat, a miał niezaprzeczone ku temu prawo, bo dawniej, z upoważnienia rządu, posiadał własne biuro w Paryżu.
Wychwalano w owym czasie świetną jego inteligencyę, umysł bystry i płodny w pomysły, zadziwiającą zręczność, z jaką potrafił tworzyć okoliczności nieprzewidziane.
Wielką miało wziętość i sławę to biuro jego, a klijentów moc niezliczoną.
Na nieszczęście pan Roch za daleko zręczność swoję posuwał.
Pewne sprawki, nieobchodzące naszych czytelników, gdy wyszły na jaw, spowodowały najpierw reklamacye, a następnie skargi do sądu kryminalnego.
Zarządzone śledztwo wykazało, iż postępowanie pana adwokata, nie zawsze było zgodne z prawem, nie wykryło jednakże nic takiego, za co możnaby go oddać było w ręce policyi poprawczej.
Z tem wszystkiem przepadł pan Roch w opinii kolegów swoich.
Prezes trybunału położył mu za warunek pozbycie się biura, lub poddanie się następstwom procesu kryminalnego.
Pan Roch nie namyślał się wcale. Sprzedał bezzwłocznie kancelaryę i został doradcą prawnym.
Doradcy prawni są tem względem adwokatów, czem faktorzy uliczni względem kantorów wymiany.
Rzadko cieszą się szacunkiem i rzadko kiedy na szacunek zasługują.
Pomimo to wielu bardzo do nich się udaje, zwłaszcza w sprawach zawikłanych i nieczystych.
Pozorna ta anomalija ma jednak racyę swoję.
Bywają sprawy brudne, które mogą być wygrane, ale których przeprowadzenia tylko pokątni doradcy się podejmują.
Ludzie zresztą boją się zwykle zasięgać rady prawników, znanych z wysokiej uczciwości, gdy chodzi o niekoniecznie czyste, wątpliwe pretensye, a natomiast odkrywają je bez ceremonii ludziom, elastycznego sumienia.
Sława pana Roch ustalona była mocno w świecie procesów podejrzanych.
Biuro jego, wkrótce po otworzeniu, oblegane było prawie.
Była to kura niosąca złote jajka, jak mówi przysłowie ludowe.
Wkrótce też nową przynętę założył pan Roch na swoję wędkę.
Przypuścił oto do spółki pana Fumel, wypędzonego agenta policyi, otworzył przy swem biurze wydział objaśnień poufnych i rozrzucił po Paryżu oraz większych miastach prowincyonalnych i zagranicznych około trzysta tysięcy prospektów, których wierną kopią była karta przysłana Hermanowi Vogel.
W rezultacie pp. Roch i Fumel zorganizowali agencye tajnych szpiegów: mężowie mieli możność otrzymywania od nich sprawozdań o postępowaniu żon swoich; żony za cenę umiarkowaną dowiadywały się o sekretach mężów; protektorowie piękności przekonywali się, co porabiały przyjaciołki w czasie ich nieobecności.
Gabinet Rocha przynosił wielkie dochody. Agencya Roch i Fumel dawała daleko więcej i nie bez przyczyny.
Zdarzało się, iż żona w godzinę po wyjściu męża przychodziła zapisać się na listę klijentek pana Fumel.
W takim wypadku, uradowany pan dyrektor, odsuwał na bok żądania, podwójnie opłacone, i po niejakim czasie mówił do uszczęśliwionego męża: Żona pańska jest aniołem!... a do zachwyconej zaś małżonki: Mąż pani o niej tylko myśli!...
Ta gra podwójna łatwa i nad wyraz prosta, wzbogacała agencyę a zadawalniała klijentów.
Herman Vogel czekał od pięciu minut w salonie.
Wziął jakiś dziennik do ręki i udając, że czyta, obserwował z pod oka towarzyszów swoich, którzy, siedząc skromnie, wyglądali na kupców zamyślonych o czekających ich wypłatach lub o blizkich bankructwach.
Mały staruszek wszedł do salonu, przysunął się do kasyera banku Jakóba Lefebre i Spółki, i szepnął mu do ucha:
— Nie zmieniaj pan pozycyi...
Pryncypał przyjmie pana pierwszego, trzeba jednak być przezornym, za duży pośpiech zwróciłby za bardzo uwagę... Poczekaj pan parę minut... potem wejdź do przedpokoju... Zaprowadzę pana...
Po upływie dwóch minut Herman opuścił salon i udał się za małym staruszkiem do gabinetu pana Roch.
Wspaniały był to gabinet.
Miał ciemno-zielone obicie, ujęte w ramy hebanowe, takież aksamitne firanki i pokrycie na krzesłach, wspaniałe dywany, szafę hebanową, pełną dzieł prawniczych, bogato oprawnych i duże biuro również hebanowe, zarzucone przeróżnemi aktami.
Z boku, o trzy kroki od miejsca, na którem z powagą zasiadał ex-adwokat, stał dla klijentów obszerny, miękko wysłany fotel.
P. Roch dobrze przedstawiał się w zbytkownem otoczeniu swojem.
Nie wielkiego wzrostu, otyły trochę, wyglądał co najwyżej na lat czterdzieści kilka.
Twarz gładko wygoloną, białą i różową, zdobiły bakenbardy w kształcie kaczych łapek, zgrabny zaś nos, usta mięsiste, oczy żywe, przyćmione okularami w złotej oprawie, dopełniały obrazu fizyonomii dobrodusznej i chytrej zarazem.
Nizki kołnierz koszuli odsłaniał kark gruby i tłusty, z pod czarnego tużurka olśniewała białością kamizelka i koszula, gładko na pulchnych piersiach wyciągnięta.
Pan Roch w chwili wejścia Hermana, uniósł się do połowy z siedzenia, uśmiechnął dobrotliwie, skinął ręką na powitanie, wskazał gestem fotel stojący przy biurku i rzekł:
— Domyślam się, że pan Herman Vogel?...
— Tak, panie.
— Witam kochanego pana, siadaj pan, proszę.
— Pisałeś pan do mnie... przemówił młody człowiek.
— Tak, panie — przerwał ex-adwokat — i dla tego nie dałem panu czekać na siebie... Chodzi tu o interes wielkiej doniosłości...
— Przyznaję, iż nie pojmuję, coby to był za interes, i że pragnąłbym się dowiedzieć...
— Nie dziwi mnie bynajmniej ciekawość pańska... nie mam też zamiaru nadużywać jego cierpliwości, ponieważ atoli sprawa ta obchodzi zarówno i moje biuro i agencyę mojego wspólnika, zatem Obecność pana Fumel jest nieodzowną... Nie obawiaj się zwłoki, kochany panie, uprzedzę go natychmiast... jest on tu, obok... Walny chłopak, ten Fumel!... Przekonasz się zaraz o tem, kochany panie!...
Pan Roch wziął świstawkę z kości słoniowej, przyłożył do tuby i dał sygnał.
Prawie w tej chwili rozwarty się drzwi środkowe i wszedł pan Fumel.
— Kochany panie — odezwał się prawnik takim tonem, jak gdyby wydawał lekcyę na pamięć wyuczoną — mam zaszczyt przedstawić mu mego drugiego „ja“, mego wspólnika zarządzającego osobiście specyalną agencyą objaśnień poufnych... Mistrz to, powiadam panu... Gdy weźmie do serca jaką sprawę, rzadko się zdarza, a nawet nie zdarza się nigdy, aby nie wyśledził w najkrótszym czasie wszystkiego, co mu potrzeba... Fumel, oto pan Herman Vogel, do którego list wysłaliśmy...
Ex-urzędnik prefektury policyjnej skłonił się kasyerowi i zmierzył go okiem badawczem.
Dwaj dyrektorzy agencyi Roch i Fumel bardzo się od siebie różnili, jeżeli nie pod względem moralnym, to pod względem powierzchowności.
Pan Roch wyglądał na agenta wymiany, lubiącego zabawy i płeć piękną, pan Fumel uosabiał biurokratę surowych obyczajów, akuratnego, oszczędnego i pedanta.
Wysoki, straszliwie chudy, chwiał się na cienkich, bocianich nogach, a twarz miał płaską i żółtą, bez jednego choćby włoska pod nosem i po bokach, na głowie kilka, kosmyków nieokreślonego koloru, gładko przyczesanych.
Biały krawat, zawiązany według starej mody, podtrzymywał olbrzymi kołnierz à la Garnier-Pagès, dochodzący pod same uszy.
Ubrany był czarno i miał na sobie coś nakształt surduta obszernego z połami kwadratowemi. Ubranie nieposzlakowanej czystości, miejscami było mocno wytarte.
Nogi płaskie, zadziwiających rozmiarów, obute były w trzewiki wyglansowane z tasiemkami z filozeli.
Przykrótkie czarne spodnie odkrywały pończochy z wełny także czarnej.
Okulary w stalowej oprawie, zasłaniały małe przeszywające oczki Fumela.
— Teraz kiedy panowie wiecie już, kim jesteście — rzekł prawnik — siadaj kochany wspólniku, i nie tracąc ani chwili, zajmijmy się sprawą, jaka nas sprowadziła... Czas to pieniądz! Uważałbym za niewłaściwe, nadużywać cierpliwości nowego klijenta naszego, pana Hermana Vogel, którego akta spoczywają na mojem biurku.
— Posiadasz pan moje akta!... zawołał młody człowiek.
— Tak, panie kochany... Bardzo szczegółowe i bardzo ciekawe, dadzą ci one rzetelne pojęcie o doniosłości środków, jakiemi nasza agencya rozporządza...
— Z jakiegoż to powoda? w jakim celu? — wybąknął kasyer.
— Dowiesz się, kochany panie za chwilę — odpowiedział pan Roch. — Pozwól mi zacząć od początku i nie przerywaj za każdem słowem, inaczej opóźnimy się fatalnie, opóźnimy się w najopłakańszy sposób...
— Słucham zatem — rzekł Herman Vogel. Niezrozumiała ta dla mnie tajemnica, musi ukrywać coś bardzo poważnego... Mów pan, słucham...
Ex-adwokat wyjął gazetę z akt leżących na biurku i rozłożył w ten sposób, aby czwartą stronicę mieć przed oczami..
— Od miesiąca — zaczął — „Costitutionel“, „Siécle,“ „Presse“ i „Patrie“ wydrukowały po czterykroć co następuje:
I odczytał głośno znane nam już ogłoszenie „osobiste,“
„Młodzieniec dwudziesto sześcio letni, przyjemnej powierzchowności, dobrze ułożony, członek zacnej rodziny, mający świetne nadzieje na przyszłość, a obecnie zajmujący w Paryżu posadę zaszczytną i dobrze płatną, pragnie pojąć za żonę pannę, którą dla jakichkolwiek bądź powodów, trudno jest wydać za mąż, byle posiadała jak największy majątek.
„Dyskrecya bezwzględna, wyrozumiałość bezgraniczna.
Pośrednictwo agencyj małżeństw wyklucza się.
„Odpowiedź poste-restante, pod literami X. Y. Z.“
— Czwarte ogłoszenia wydrukowano w dniu wczorajszym — dorzucił niedbale prawnik.
Herman Vogel nie mógł na razie ukryć pomieszania, wnet jednak zapanował nad sobą, a po skończonem czytaniu, wyrzekł obojętnie:
— Co raz mniej doprawdy rozumiem... Co to wszystko znaczy?
Ex-adwokat uśmiechnął się łagodnie.
— Dla czego pan, kochany panie — odparł — usiłujesz grać z nami komedyę?.. Zapewniam, że to się na nic nie przyda... Młodzieniec dwudziesto sześcio letni, przyjemnej powierzchowności, dobrze ułożony, członek zacnej rodziny, to przecież pan jesteś!...
Herman Vogel w obec twierdzenia, sformułowanego tak jasno, tak dobitnie, a tak spokojnie, zaczerwienił się i zawołał:
— Jesteś pan w grubym błędzie!
— Nie, wcale nie, kochany panie...
— Na czem pan opierasz swoje domysły?...
— To nie domysły, to pewność... to nie przypuszczenie mnie lub więcej prawdopodobne, to pewność bezwzględna...
— Na czem opierasz pan tę pewność?
— Chcesz pan koniecznie wiedzieć?...
— Koniecznie.
— Lubo szkoda mi czasu, zgadzam się uczynić panu zadość... A więc z przyczyn, jakie poznasz pan niebawem, i ja, i Fumel poszukujemy dziarskiego przystojnego chłopaka, pragnącego szybko przyjść do majątku...
— Sądzę, że to nie tak trudno — przerwał Vogel.
— Wybacz, drogi panie... W warunkach, w jakich nam go potrzeba, nie tak znowu łatwo jak myślisz... Przed miesiącem, gdym przeczytał pierwsze pańskie ogłoszenie, powiedziałem do Fumela:
„E! e! ten X. Y. Z., to z pewnością egzemplarz, jakiego nam trzeba“...
Fumel odpowiedział:
„Być może... W każdym razie wartoby się przekonać.“
We dwa dni potem wiedzieliśmy już, co za zacz jest ów pan X.Y.Z...
— Jakim sposobem? — wyjąkał Vogel.
— No, to takie głupstwo, że nas wcale w zarozumienie nie wbija... Jeden z podwładnych naszych, niejaki Stanisław Picolet, a przez skrócenie Sta. Pi., szczwany lis, zajął oto pozycyę obserwacyjną na ulicy Jana Jakóba Rousseau, przy biurze poste-restante, a gdy piękny młody człowiek przyszedł zapytać, czy jest list pod literami: X,Y.Z., udał się za nim i basta...
— Wszak to nawet nie tak znowu bardzo dowcipne?...
Vogel uznał za bezskuteczne zapierać się dłużej.
Zmieszany tem, co go spotkało, próbował z góry potraktować napastnika.
— Dziwię się, mój panie — powiedział — że z tak naiwnym bezwstydem przyznajesz się do szpiegostwa!... Jakiem prawem?... Kto ci pozwolił mięszać się w moje interesy?...
Fumel zażył tabaki i wzruszył ramionami, a pan Roch śmiać się zaczął.
Nad umysłami ludzi pospolitych!
ale nie chcę się chwytać tego sposobu. Prawdziwą i jedyną przyczyną wtrącenia się naszego w prywatne życie pana, było, jeżeli nie prawo, to chęć dowiedzenia się, czy nie znajdziemy w nim młodzieńca, dotąd poszukiwanego napróżno... Sprawdzenie tożsamości pańskiej, jest pierwszem ogniwem łańcucha... Poznawszy nazwisko, mogliśmy zająć się pracą zbierania szczegółów, potrzebnych do uzupełnienia jego aktów... Wiemy już, co chcieliśmy wiedzieć... Jesteś pan człowiekiem, jakiego nam właśnie potrzeba...
— Doprawdy? — zawołał kasyer ironicznie.
— Słowo honoru panu daję! — odparł Roch poważnie.
— Chodzi więc o małżeństwo?
— Być może.
— Zapominacie panowie, iż pewne zastrzeżenie mego ogłoszenia, usuwa w zupełności wasze pretensye. Powiedziałem wszakże wyraźnie: „Wyklucza się pośrednictwo agencyj małżeństw“.
— Nie jesteśmy wcale agencyą małżeństw — oświadczył ex-adwokat. — Konkurujemy z panem de Foy jedynie z powodu wyjątkowych okoliczności. Pozwalam sobie przytem zwrócić uwagę kochanego pana, że będąc w posiadaniu tego małego zbiorku papierów, jesteśmy panami położenia...
— Znowu te akta!! — mruknął Vogel, zaczynając się niepokoić.
— Tak, tak, znowu akta i zawsze będą akta! — A bardzo są ciekawe i bardzo dokładne. Jak poznasz niektóre z nich wyciągi, chętnie przyznasz, że najlepiej uczynisz, łącząc się z nami i pracując z całych sił we wspólnym interesie...
— Dowiedź mi pan tego, a zobaczymy.
— Właśnie myślę to zrobić...
— Urodziłeś się pan w Berlinie, 10-go października 1832 roku, z rodziców stanu kupieckiego, bardzo zamożnych, zmarłych ze zmartwienia wskutek straty majątku, gdy byłeś jeszcze małem dzieckiem... Starsza siostra, zamężna i dosyć zamożna, z którą zerwałeś obecnie stosunki, wychowała cię i dała ci świetną edukacyę... Przybyłeś do Paryża mając lat szesnaście, uczyłeś się w szkole handlowej... Pracowałeś dużo i wytrwale, walczyłeś odważnie z przeszkodami, zwyciężyłeś trudności, zdobyłeś stanowisko i jesteś dziś kasyerem banku Jakóba Lefebre i Spółka, z pensyą dwanaście tysięcy franków...
Czy tak?...
— Tak... tak... mój panie — odrzekł młody człowiek, podnosząc głowę — zdaje mi się jednak, że w tem wszystkiem, niema nic dla mnie ubliżającego...
— Ależ, na Boga! — zawołał pan Roch. — Jesteś wzorem urzędników... Jesteś młodzieńcem cnotą nadzianym, otoczonyś poważaniem ogólnem! Pryncypał twój ceni cię wysoko!... To wszyscy wiedzą... ale... jeżeli pan pozwolisz, zajmiemy się teraz tem, o czem nikt nie wie...
Herman Vogel zbladł i zwiesił głowę.
Pan Roch przetarł spokojnie okulary w złotej oprawie i z powrotem umieścił je na nosie, pan Fumel, nieruchomy jak posąg, uśmiechał się tylko dobrodusznie.
— Dwanaście tysięcy franków rocznie w tak młodym wieku, nie rachując gratyfikacyj — ciągnął ex-adwokat — to bardzo ładne uposażenie, kochany panie. Będąc kawalerem, można w tych warunkach prowadzić życie bardzo dostatnie, a w dodatku, odłożyć co rok trochę grosza.
Herman zaprzeczył gestem.
— O! wiem dobrze, że życie jest drogie — potaknął prawnik — ale jednak był czas, żeś pan żył i odkładał.
Dziś jest całkiem inaczej, dziś kasyer wierny, urzędnik wzorowy i skromny człowiek, pokrywa rozrzutnika nieznającego miary, rozrzutnika, którego kosztowne zachcianki granic po prostu nie mają! Mieszkasz pan za ośmset franków w nędznie umeblowanej entresoli, przy ulicy Pépinière; lecz to mieszkanie trzymasz dla ludzkiego oka jedynie; właściwie pod pięknie brzmiącym pseudonimem barona de Précy, zajmujesz apartament przy ulicy Boulogne, za tysiąc talarów, za urządzenie takowego zapłaciłeś piętnaście tysięcy franków najmodniejszemu dziś tapicerowi, Lebel-Girardowi.
Młody człowiek milczał.
Wspólnik Fumela zatarł ręce i prawił dalej:
— Na ulicy Boulogne uchodzisz za gentlemana milionowego, żyjącego bardzo wystawnie. Trzymasz lokaja i kucharkę, znakomitość w swoim rodzaja. Szczęśliwy byłbym, gdybym miał kiedykolwiek piwnicę, tak jak twoja zaopatrzoną... Wyprawiasz kolacyjki imponujące z nowalijkami dla wyrzutków towarzystwa i upadłych figurantek teatralnych. Po tych ucztach familijnych rzucasz chustkę raz tej, drugi raz owej damie... Masz pięć, czy sześć faworytek stałych... Wszystkie one wychwalają hojność w postępowaniu z nimi i opowiadają, że czerpiesz bez rachunku z kasy bezdennej.
Po dniach pracy, następują noce na orgiach spędzane...
Na uczciwość, kochany panie, musisz być chyba ze stali, a organizm mieć wyjątkowo zahartowany, że wytrzymujesz takie życie! A wytrzymujesz i wcale dobrze wyglądasz! Jest czego powinszować!
Podczas długiej tej tyrady prawnika, Vogel powziął już postanowienie.
— Dajmy na to, że pańskie informacye są dokładne...
— Zaprzeczasz zatem? — przerwał pan Roch gwałtownie.
— Wszystko to jedno, czy zaprzeczam, czy przyznaję, zdaje mi się bowiem, że w każdym razie, sam tylko za czyny moje odpowiadam?
— Tak pan przypuszczasz?
— Odpowiem, jak mi pan odpowiedziałeś przed chwilą: to nie jest przypuszczenie, ale zupełna pewność...
Ex-adwokat wybuchnął śmiechem.
— Zapytaj swego pryncypała, Jakóba Lefevre, czy i on takiego będzie zdania — powiedział. — Zacny bankier, pragnąłby z pewnością poznać ten cudowny sposób, który pozwala panu, zarabiając dwanaście tysięcy franków, wydawać sześćdziesiąt tysięcy, zacny bankier, dużo dałby z pewnością za to, żeby się przekonać, zkąd pan czerpiesz tę przewyżkę... Możeby to było niedyskretnie, lecz cóż chcesz, bankierzy to naród bardzo ciekawy!...
— Niema żadnego braku w kasie mojej, rachunki wszystkie w porządku — bąknął młody człowiek.
— Tem lepiej dla pana, Jakób Lefevre jednakże byłby tyle niegrzecznym, że wypędziłby bezwarunkowo Hermana Vogel w dniu, w którym odebrałby bilecik bezimienny, poparty dowodami niezbitemi, że ów Herman Vogel przemienia się po za jego biurem w pana barona de Précy...
Zmięszany niemiec, rzucił na swego interlokutora spojrzenie nieokreślone, w którem groźba, osłupienie, przestrach i nienawiść zarówno się przebijały.
— Chcesz mnie pan zgubić zatem? — wykrzyknął. — Nic ci przecie złego nie uczyniłem!
— My chcielibyśmy zgubić pana? — powtórzył Roch. — Ależ to szaleństwo! Jakąż by to nam korzyść przyniosło, młody nasz przyjacielu?... Nie obchodzi nas zupełnie twój pryncypał, nie mamy z nim żadnych interesów pieniężnych, gdy tymczasem pan, jako przyszłe nasze a bardzo użyteczne narzędzie, interesujesz nas nadzwyczajnie, dla tego postanowiliśmy cię zbogacić...
— Na cóż więc jakieś groźby?
— Nie my, lecz położenie twoje groźnem jest, panie kochany! Chciałbym, abyś zrozumiał to nareszcie, abyś nie myślał stawiać oporu, abyś stał się gorliwym wykonawcą naszych kombinacyj.
— Mówicie o zbogaceniu... po cóż więc miałbym się opierać?
— A no, przecieżeś się odezwał rozumnie... notuję to sobie i kończę w krótkości.
Zręcznością i sprytem, jakie zasługują na zupełne moje uznanie, potrafiłeś przy pomocy pseudohrabiego Lorbac, serdecznego przyjaciela twojego, który pod własnem nazwiskiem Karola Laurent, po trzykroć przez policyę poprawczą karany był za złodziejstwo, postarać się o wysokie sumy pieniężne, szanując jednak najzupełniej pozory; wiesz atoli równie dobrze jak ja, że strnna przeciągnięta, pęknąć może...
Obecnie czujesz się blizkim katastrofy, struna twoja, pęknie lada chwila...
Mina wybuchnie i żywcem cię pochłonie, jeżeli jakiś traf niespodziewany i nieprawdopodobny, nie przyjdzie ci z pomocą...
Ażeby uniknąć fatalnego rozwiązania, nie wiedziałeś sam, jakiego chwycić się sposobu, któremu dyabłu duszę zaprzedać i wtedy umieściłeś w dziennikach to małe ogłoszenie, jakiemu zawdzięczamy przyjemność poznania się z tobą...
Postanowiłeś zatem poślubić za grube pieniądze, albo pannę, której dziecko mógłbyś przyznać za swoje... albo nierządnicę, pragnącą rehabilitacyi przez małżeństwo... albo potwora szpetnego i garbatego...
— Dosyć! — odparł Herman Vogel gwałtownie — ponieważ domyślacie się mego położenia bez wyjścia, powinniście zatem zrozumieć, iż jestem na wszystka zdecydowany!
— Coraz mówisz lepiej, coraz też lepiej się rozumiemy — odpowiedział ex-adwokat — w ciągu miesiąca, ogłoszenie twoje było już w czterech dziennikach — powtórzone razem szesnaście razy, — czytała je niezliczona moc mężczyzn i kobiet, a pomimo to nie otrzymałeś ani jednej odpowiedzi...
— Prawda...
— Nie powinno cię to dziwić wcale... Bardzo łatwo o dziewczęta uwiedzione i stare nierządnice, ale nie łatwo o miliony!...
Nadzieja zatem ożenku sromotnego a zyskownego, przepadły z kretesem... Czy podzielasz moje zdanie?
— Niestety!
— Nie martw się niepowodzeniem, młody mój przyjacielu! przeciwnie, pociesz się tem właśnie! Mamy już, co nam potrzeba... Poszukujemy męża dla osoby godnej współczucia, a jeżeli potrafisz zabrać się dobrze do interesu, zostaniesz jej małżonkiem..
— Macie zapewne jakąś istotę skażoną, jakąś dziewczynę okrutnie upadłą... mruknął kasyer z goryczą, Czy chodzi o potwór w znaczeniu moralnem, czy fizycznem?...
— Bynajmniej... odpowiedział spokojnie pan Roch, bawiąc się złotemi okularami — mówię o panience siedmnastoletniej, sierocie ślicznej, jak amorek, jak anioł niewinnej...
— Jakto!... zawołał Vogel. — Żadnej wady?...
— Żadnej a żadnej...
— Zawsze może skompromitowanej przez jakąś nierozwagę?...
— Cień podejrzenia nie dotknął jej nigdy... Brylant bez skazy mniej jest czystym...
— Zatem rodzinie pilno jej się pozbyć?
— Sierota, mieszka z siostrą, ośmioletnią dziewczynką...
— A majątek?...
— Tysiąc dwieście franków dochodu, z których połowa należy do siostry... Pracą ręczną artystyczną dopełnia braków...
— Sześćset franków dochodu!... powtórzył Vogel, wzruszając ramionami, żarty, moi panowie!
— Pozwól mi dokończyć, drogi przyjacielu... zaczął prawnik. — Osoba, która nas zajmuje, otrzyma niebawem spadek...
— Znaczny?
— Sześć milionów... Połowa dla niej, połowa dla siostry. — Co myślisz o takiej cyfrze?
— Olśniewa mnie, lecz cóż znaczy spadek w przyszłości... Potrzebuję natychmiast zostać bogatym... Czekać nie mogę...
— Powiedziałem: niebawem...
— Posiadacz sześciu milionów żyje jeszcze?
— Żyje.
— Możnaż przy zdrowych zmysłach rachować na niepewne? Widziano już starców, chorych, skazanych na śmierć przez lekarzy, a żyjących potem jeszcze do nieskończoności!
— Tutaj jest inny wypadek, drogi panie, a w twojem położeniu, jak sądzę, nie można w środkach przebierać... Czy chcesz być otwartym ze mną?...
— I owszem.
— Powiedz mi zatem (jeżeli notabene poste-restante uweźmie się i nie przyniesie odpowiedzi) co zamyślałeś przedsięwziąć, gdybyśmy byli do ciebie nie napisali?...
— Zyskiwać o ile można na czasie, a gdyby się nie udało, w łeb sobie palnąć...
— Na to nigdy nie jest za późno... Samobójstwo to marne rozwiązanie sprawy... Staraj się zyskiwać na czasie wszelkiemi możliwemi sposobami... Pryncypał nie ma żadnego co do ciebie podejrzenia... Czerp śmiało jeszcze z jego kasy, nabierz odwagi i działaj... Przed upływem dwóch miesięcy możesz zostać bogaczem...
— Zgadzam się! lecz chcę przynajmniej wiedzieć cokolwiek... Co mam dla zawarcia tego małżeństwa i zdobycia tych bogactw uczynić? Nie widzę nic dokoła, ciemności mnie otaczają... — Rozproszcie te ciemności...
— Bardzo słusznie... posłuchaj więc...
— Słucham... odparł Vogel.
— Opowiem ci fakty... zaczął ex-adwokat, lecz zamilczę nazwiska, zanim porozumiemy się zupełnie...
— Bardzo słusznie.
— Zresztą historya jest bardzo prostą i niedługą... ciągnął pan Roch. — Będzie temu lat dwadzieścia, może trochę mniej lub więcej, brat i siostra, kochający się serdecznie, stali na czele wielkiej fabryki bronzów, połażonej w Marais...
„Bratu było na imię Maurycy. — Dochodził już łat trzydziestu pięciu, był słabowity, zapadał częsta na zdrowiu, miał usposobione zazdrosne, charakter zacięty, gwałtowny.
„Siostra Klotylda, młodsza o lat dziesięć od niego, różniła się zupełnie usposobieniem. Piękna, pełna życia, łagodna lecz obdarzona silną wolą, kochała brata czule i zostawiała mu swobodę rządzenia domem, pomimo, że prawa ich równe zupełnie były.
„Maurycy miał przyjaciela z lat dziecinnych, jak on, fabrykanta bronzów, kawalera bardzo bogatego.
„Otóż ten przyjaciel, którego nie nazwiemy, rzekł był doń pewnego pięknego poranka:
„— Kocham twoję siostrę i pragnę ją gorąco poślubić...
„— Dobrze się składa... odpowiedział Maurycy, zachwyca mnie twoje żądanie! Żyliśmy z sobą jak bracia, zostaniemy zatem braćmi naprawdę... Marzysz o małżeństwie z Klotyldą, ożenisz się z nią, daję ci słowo!
„— Czy zgodzi się na to?
„— Czemużby nie?
„— Nie wiem, czy mnie kocha...
„— Musiałaby być strasznie wymagającą, gdyby cię nie pokochała! Zresztą ja się zgadzam, a jestem przecie głową domu. — Bądź najlepszej myśli, nie obawiaj się żadnych przeszkód... Ożenisz się z moją siostrą...
„— Zdaje mi się jednak, że wypadałoby zapytać... mruknął zakochany.
„— Zrobimy to, lecz dla formy jedynie, ponieważ między sobą wszystko już ułożyliśmy. Powtarzam ci, bądź spokojny; ożenisz się, daję na to słowo honoru...
„— Kiedy będziesz o mnie mówił?
„— Czy ci tak pilno?
„— Straszliwie...
„— Nie bój się, nie dam ci uschnąć z niecierpliwości, pomówię z siostrą natychmiast... Idź na spacer i wracaj o szóstej; zasiądziemy razem do stołu i zjemy obiad zaręczynowy; naznaczymy dzień podpisania intercyzy, jako też dzień udania się do pana mera i do księdza...
„W pięć minut po tej rozmowie... ciągnął dalej prawnik — Maurycy wchodził do pokoju, w którym siostra jego siedziała za biurkiem, założonem rejestrami; pomimo bowiem wielkiej fortuny, panna Klotylda prowadziła księgi buchalteryjne, a w dodatku zajmowała się kasą.
„Elegancki dwudziestokilkoletni młodzieniec, pierwszy komisant zakładu stał obok, dyktując pięknej damie rachunek jakiś kupiecki.
„— Leonie — rzekł Maurycy do komisanta — zostaw nas na chwilę, proszę cię bardzo o to... Potrzebuję pomówić z siostrą...
„Leon odszedł zaraz, zamieniwszy wyraziste z młodą panienką spojrzenie.
„— O co chodzi, kochany bracie? — zapytała. Dziwnie mi jakoś wyglądasz...
„— Ma to swój powód, siostrzyczko... Przynoszę ci wielką nowinę... Za dwa tygodnie będziemy mieli wesele...
„— Któż mianowicie za mąż wychodzi?...
„— Ty, kochanko.
„Młoda kobieta pobladła.
„— Ja? — szepnęła. — Żartujesz!
„— Przeciwnie, mówię zupełnie seryo... Wyjdziesz za poczciwego chłopca, którego znasz dobrze, który jest zakochany w tobie od dawna, oświadczył mi się o ciebie przed chwilą.
„Maurycy wymienił nazwisko przyjaciela.
„— Nigdy! — zawołała Klotylda, zrywając się z krzesła. — Nigdy! — powtórzyła — nigdy a nigdy!
„— Co... co mówisz? — zapytał brat osłupiały...
„— Mówię, że twój przyjaciel jest zacnym człowiekiem, że oddaję mu wszelką sprawiedliwość... za jego wybór. Zaszczyt mi przynosi tem, ale żoną jego nie zostanę...
„— Dla czegóż to?
„— Bo go nie kocham.
„— To nie wymówka!... Najpierw idzie się za mąż, a potem myśli się o miłości... Przyrzekłem mu, musisz go przyjąć...
„— Źleś uczynił, rozporządzając moją osobą, bez mojego zgodzenia się na to.
„— Być może, żem źle uczynił, ale klamka zapadła.
„— Odrobi się wszystko jeszcze...
„— Dałem słowo.
„— Odbierzesz je...
„— Niepodobieństwo!... Wyglądałoby to, jak gdybym nie miał znaczenia w rodzinie, a przyrzekał lekkomyślnie!... Na śmiesznośćbym się naraził!...
„— A ja byłabym całe życie ofiarą! To właśnie jest niepodobieństwem.
„Maurycy zaciął usta, zmarszczył brwi i milczał czas jakiś.
„Bezwątpienia burza wrzała pod jego czaszką z włosów ogołoconą. Pohamował się jednak i zaczął z pozornym spokojem:
„— No, no, siostrzyczko, wiem, że jesteś dobrą dziewczyną, a zawsze ceniłem w tobie rozumny i zdrowy sąd o rzeczach... Porozmawiajmy poważnie. Czy pozwalasz?
„— Najchętniej, kochany bracie.
„— Że pragnę twojego szczęścia, to wiesz zapewne o tem, a że nikt w świecie nie zapewni ci go lepiej. niż mój przyjaciel... za to zaręczam uroczyście.
„— To twoje zdanie, ale nie moje...
„— Czy możesz co zarzucić memu kandydatowi?
„— Nie... Powtarzam, że go szanuję, że mam dużo dla niego przyjaźni, lecz więcej nic mu dać nie mogę.
„— Starszym jest o pięć lat od ciebie, co jest zupełnie właściwem... przystojny jest, a charakter ma wielce miły... Czy możesz zaprzeczyć temu?
— Niczemu nie zaprzeczam, owszem, podzielam przekonania twoje.
— Fabryka jego jest w stanie kwitnącym... majątek równy naszemu... Nakoniec, ja, który pragnę tego małżeństwa, a sam nigdy się nie ożenię, przekażę dzieciom twoim wszystko, co posiadam.
Klotylda zrobiła ruch pogardliwy.
— Ależ braciszku! — odrzekła — co mnie obchodzą pieniądze! Gdybyś mi skarby całego świata ofiarował, i takbym nie zmieniła zdania.
— Gdybym cię błagał? Gdybym ci powiedział, że twój upór boleść mi sprawia?
— Żałowałabym cię, lecz błagałbyś napróżno, nie ustąpiłabym bezwarunkowo.
— Nie odmawiaj przynajmniej stanowczo, bo byłby to policzek dla mojego przyjaciela. Odłóż odpowiedź... namyśl się jeszcze...
— Po co? Za tydzień, za miesiąc, za rok, odpowiem zawsze tak samo: Nigdy!
Maurycy przywykły do uległości i biernego posłuszeństwa Klotyldy, nie spodziewał się znaleźć tyle w niej energii, stracił zatem panowanie nad sobą.
— A to czyste szaleństwo! — zawołał. — Inaczejbyś mówiła, gdybyś nie oddała już serca komu innemu!
Klotylda podniosła głowę, spojrzała śmiało bratu w oczy i odparła z zimną krwią:
— Skończmy już tę sprawę i niech więcej o niej nigdy mowy nie będzie...
Masz racyę!... Gdybym wolną była, mogłabym się wahać, namyślać, a w końcu uledz, ale już nie należę do siebie! Jak przed chwilą powiedziałeś, oddałam serce innemu!
Maurycy odskoczył na bok.
— To tylko wymówka! To wykręt! — odezwał się głosem świszczącym. — Kłamiesz, nie wierzę ci!...
— Takie grubijańskie zadawanie kłamstwa kobiecie, siostrze, nie godnem jest szlachetnego mężczyzny — odpowiedziała Klotylda poważnie.
— A dla czego mnie draźnisz?... Uniosłem się co prawda, lecz to twoja wina. Do czego ta jakaś miłość wymyślona naprędce, z potrzeby?... Gdyby tak było jak mówisz, czyżbyś się była przedemną ukrywała? Znalazłabyś się w wielkim kłopocie, gdybym ci kazał wymienić nazwisko człowieka, którego kochasz niby!...
— Sądzisz, że byłabym zdolną kochać, gdy bym potrzebowała wstydzić się uczucia mego? Ten, którego kocham, którego żoną zostanę, nazywa się Leon...
Maurycy zachwiał się; bladość zielonawa rozlała, się na jego twarzy.
Brzydki z natury, stał się teraz ohydnym prawdziwie.
— Leon? — powtórzył z wściekłością. — Ten wykolejony szlachcic, ten komisant na moim żołdzie!... ten niegodziwiec, co jedząc mój chleb, bałamuci siostrę moję!... O! tego już za wiele, to woła o pomstę do nieba!... Wypędzę intryganta! Wyrzucę na bruk nędznika!... Ani chwili nie zostanie pod moim dachem, wypędzę jak złodzieja, który mnie okrada, a potem wyszydza jeszcze.
Maurycy rzucił się do drzwi.
Klotylda go uprzedziła.
Stanęła na progu zimna, zdecydowana, z rękami założonemi i błyskawicą w oczach.
— Puszczaj mnie! — wrzasnął Maurycy.
— Nie! — odpowiedziała dziewczyna, powiedz najpierw, co zamyślasz...
— Dobrze, powiem ci w tej chwili!... Chcę skończyć jak najprędzej z tym panem!...
— Mówiłeś, że wypędzisz Leona?
— Mówiłem, i tak zrobię...
— Nie radzę ci!...
— Któż mi zabroni?
— Ja.
Maurycy wzruszył ramionami wołając:
— Zapominasz, że ja tu panem!...
„— Przeciwnie, pamiętam, że ty panem, a ja panią tu jestem! Dom jest moim, tak samo jak twoim, nie służy ci żadne prawo pierwszeństwa. Mamy władzę zupełnie równą, mój bracie. Leon jest twoim podwładnym tak samo jak moim... Ty chciałbyś go wypędzić, a ja chcę, żeby został... i zostanie!
„Dziwi cię ton mojej mowy... Przyzwyczajaj się do niej... Ustępowałam ci z własnej woli... Pozwoliłam ci rządzić, prowadzić interesy, o ile chodziło tylko o majątek... Wierzyłam także w twoje przywiązanie do mnie... niestety! dziś widzę, że grubo się myliłam.
„Postępowanie twoje było samolubnem, uczyniłeś ze mnie sługę swoję...
„Ale wyzwolę się nakoniec z pod twego panowania! Nie spodziewaj się, że mi narzucisz wolę swoję, że potrafisz rozporządzać życiem i uczuciami mojemi, nie myśl, że uchylę głowy przed tobą... Mam prawa moje i wymagam, żeby je szanowano! Nie zależę od ciebie, ani od nikogo na świecie...
„Wolno mi rozporządzić moją ręką, tak jak majątkiem moim. Nie wyjdę za człowieka, którego mi narzucasz, pod pozorem przyjaźni.
„Kocham Leona i zostanę jego żoną...
„— Ładnie zaczynasz! — mruczał Maurycy wściekły.
„— I nie zmienię postępowania!
„— Komisant mój zostanie współ-posiadaczem fabryki, w której od śmierci ojca ja sam rozkazywałem! Stanie się wspólnikiem moim, będzie miał równe prawa ze mną...
„— Nie może cię to ani obrażać, ani dziwić. Takie rzeczy co dzień się przytrafiają.
„— Ze mną nic podobnego nie będzie. Ponieważ ten podły służalec, bez zasług i przyszłości, zajął moje miejsce w sercu twojem, zrywam węzły łączące nas moralnie i materyalnie... Jestem odtąd obcym dla ciebie, jestem gotów zdać ci rachunki i spłacić połowę z tego, cośmy razem posiadali. Spółka nasza musi być rozwiązana, likwidacyę zacznę od jutra, dla tego tylko, że dziś już na to zapóźno...
„— Dobrze — odpowiedziała Klotylda. — Rozłączmy się, skoro sobie życzysz! Pamiętaj jednak, że nie moje to było żądanie.
„W tem sposób brat i siostra rozstali się ze sobą.
„Przyszłoby było może do zgody, gdyby jedno drugiemu chciało zrobić jakiekolwiek ustępstwo, lecz ani stary kawaler, ani młoda panna nie chcieli pierwszego kroku uczynić.
„Przeprowadzono likwidacyę.
„Klotylda za swoję część otrzymała sześćset tysięcy franków i zaślubiła Leona.
„Maurycy zaprzysiągł, że jej nigdy nie przebaczy.
„Dotrzymał bezwzględnie słowa; nie tylko nie wymówił nigdy odtąd imienia siostry, lecz zerwał także stosunki z jej znajomymi, aby mu o niej nie wspominali.
„Sprzedał fabrykę bronzów, umieścił kapitały w banku, grał na giełdzie i powiększył majątek kolosalnie.
„Znam jego bankiera i notaryusza, znam cyfrę kapitałów, jakie posiada.
„Lekko rachując, ma dziś sześć milionów gotowizny!
„W kłótni z siostrą, Maurycy nazwał komisanta wykolejonym szlachcicem.
„Leon pochodził istotnie z rodu szlacheckiego, zubożałego od dawna; można mu jednak oddać sprawiedliwość, że się szlachectwem swojem nie popisywał.
„Po ożenieniu jednak, gdy niespodzianie został posiadaczem trzydziestotysięcznej renty rocznej, postanowił odzyskać przysługujące mu prawa i nagrodzić sobie długie łata pracy i biedy.
„Upojony szczęściem i bogactwem, otoczył się zbytkiem, używał kosztownych przyjemności i żył, jak się żyje wśród świata, do którego się przypisał.
„Młoda żona uwielbiała męża i mając nieograniczone w nim zaufanie, oddała mu klucze od kasy.
„Pan małżonek odznaczał się urodą, ale rozumem bynajmniej nie grzeszył, nie pojmował, co w Paryżu kosztuje życie wystawne.
„Najął apartament obszerny, a co zatem idzie, bardzo drogi.
„Umeblowanie wspaniałe pochłonęło kilkadziesiąt tysięcy franków.
„Trzymał konie i powóz, wydawał proszone obiady, zasypywał Klotyldę klejnotami i strojami, uczęszczał na widowiska i wyścigi, przepędzał z żoną miesiące letnie u wód najmodniejszych — słowem wydawał pieniądze bez rachunku, a jak zabrakło procentów, zaczął czerpać z kapitału...
„Zresztą był przywiązanym, wzorowym mężem...
„Klotylda czuła się bardzo szczęśliwą.
„Po dwóch latach pożycia, została matką córeczki — po dziewięciu latach przyszła na świat druga...
„Starszą nazwano Walentyną... młodsza dostała imię Klara.
„Prawie w chwili urodzenia się Klary, Leon spostrzegł z przerażeniem, że szczerby w kapitałach, uszczupliły znacznie dochody.
„Co począć?
„Czy zmniejszyć wydatki, ścieśnić się, zamieszkać na piątem piętrze i zaprowadzić oszczędność bezwzględną?
„Trudna to sprawa, bo potrzebaby się przyznać, iż się źle administrowało majątkiem żony.
„Miłość własna Leona wzdrygała się na samą myśl podobną...
„Zapytał o radę doświadczonego przyjaciela, a ten mu odpowiedział:
„— Głupstwo! Nie trzymaj kapitałów w papierach, które ci pięć procent przynoszą, ale rzuć się na spekulacye, a zdobędziesz dwadzieścia od sta...
„Na giełdzie możesz wnet odzyskać wszystko coś stracił... a nawet, jeżeli będziesz zręczny, z pewnością grubo zarobisz...
„Leon podziękował przyjacielowi, podniósł kapitały i zaczął grać na giełdzie.
„Z początku grał ostrożnie i wygrał, bo tak zawsze bywa, podniecony jednak powodzeniem, zaczął popuszczać sobie wodze coraz śmielej i wkrótce grał nierozważnie, a następnie jak szaleniec, powiększał stawki; aż jednego po południa, znalazł się na bulwarze, nie tylko bez koni, ale i bez parasola, choć deszcz lał ulewny.
„Przegrał ostatni bilet stu frankowy z posagu żony.
„Pozostał mu luidor w kieszeni.
„Kupił pistolet i kazał go nabić kulą.
„Wstąpił do kawiarni, wypił dużą szklankę wódki, napisał bilecik do Klotyldy, kazał go odnieść posłańcowi, poszedł do lasku Bulońskiego, schował się w gęstwinę i wystrzałem w skroń, wszystko zakończył.
„Nie potrzebuję wspominać panu o rozpaczy żony nieszczęśliwej, straciła ona naraz nie tylko ukochanego męża, ale z bogatej, została nędzarką.
„— Mniejsza o mnie — pomyślała sobie — ale co się stanie z sierotami?...
„Przyszedł jej na myśl Maurycy.
„Słyszała często o nim, wiedziała, że jest bogaczem ogromnym.
„Sądziła, iż wobec ciosu, jaki ją spotkał, zapomni dawnej urazy.
„A może już jej przebaczył?
„Napisała bilecik następujący:
„Bracie mój, zostałam wdową, zostałam zrujnowaną, a mam dwoje biednych dzieci.
„Czy wrócisz mi twoje przywiązanie? czy przyjmiesz nas do siebie?...
„Posłaniec zaniósł ten krótki bilecik.
„Powrócił z odpowiedzią, którą Klotylda drżącą rozpieczętowała ręką.
„Był to jej własny bilet z dopiskiem Maurycego:
„Nie mam oddawna siostry.“
„Biedna kobieta westchnęła ciężko i padła zemdlona.
„Tu pan Roch przerwał na chwilę.
— Pozwól, kochany panie, odpocząć mi trochę, bo oto z zegarkiem w ręku, blizko już pół godziny opowiadam, a w dodatku, aby uniknąć monotonii, dramatyzuję miejscami...
Fumelu, zacny przyjacielu i wierny spólniku, nieskończenie będę ci wdzięcznym, jeżeli mi podasz szklankę wody z cukrem...
Herman Vogel nie znalazł nic do powiedzenia.
Fumel wziął się do przyrządzania żądanego napoju.
— Dodaj trochę soku cytrynowego i jeżeli łaska kilka kropel rumu — wtrącił prawnik — będzie to więcej orzeźwiające...
Pan Roch wypił z gustem przyrządzony napój i zaczął w dalszym ciągu:
„— Ruina była kompletną, nie taką jednak, jak sobie Klotylda w pierwszej chwili wyobrażała.
„Leon nie tak wiele długów zostawił.
„Sprzedaż ruchomości, sprzedaż stajni i powozów, pokryła należności i dała jeszcze dwadzieścia cztery tysiąc franków do rozporządzenia wdowie.
„Kapitał ten zapewniał tysiące dwieście franków renty rocznej, to jest tyle, ile potrzeba, aby nie umrzeć z głodu i mieć jaki taki dach nad głową.
„Klotylda wynajęła w miejscu, jakie panu później wskażemy, mieszkanie za czterysta franków, wprowadziła się tam z córkami i z odwagą zabrała się do pracy, która lubo skromnie wynagradzana, miała pewne w budżecie rodzinnym znaczenie.
„Wdowa po Leonie, pomimo silnego charakteru, nie mogła przywyknąć do życia tak różnego od jej położenia poprzedniego.
„Niepokój o przyszłość córek, podkopywał zwolna jej zdrowie.
„Upadek sił moralnych i fizycznych, zmienił ją do niepoznania.
„Walczyła zapamiętale lat kilka, walczyła aż do chwili, gdy zmożona osłabieniem, położyła się, i więcej nie wstała.
„W chwili zgonu matki, starsza jej córka, Walentyna, liczyła lat szesnaście.
„Dzielne dziewczę postanowiło, że młodszej siostrzyczce, Klarze, zastąpi zgasłą matkę.
„Pozostała w tem samem mieszkaniu i zabrała się jak przedtem matka, do pracy.
„Taką jest młoda panienka, która, jeżeli wuj umrze bez testamentu, odziedziczy trzy miliony...
„Pozostaje mi teraz dać panu poznać choć trochę owego wujaszka.
„Ex-fabrykant bronzów, ma obecnie pięćdziesiąt pięć lat wieku, wygląda atoli na zgrzybiałego starca; niektórzy starcy, nawet ośmdziesiąt letni, mogą pewniej, niż on, na dłuższe życie rachować.
„Gdy hazardowna, gra na giełdzie, uczyniła go olbrzymio bogatym, namiętności wszelkiego rodzaju zawrzały w mózgu przestarzałym i w nadwątlonem ciele...
„Stał się rozpustnikiem i karciarzem, używał nadmiernie, nie jak milioner, sypiący obojętnie pieniędzmi na wszystkie strony, ale jak rozpasany mieszczanin, otwierający chuciom swoim nieograniczony kredyt i uważający, iż w stosunku do wydatkowanych pieniędzy, nigdy dość rozkoszy nie użył.
„Z tem wszystkiem, rozpasany hulaka zaledwie dochody swoje wydać był w stanie, kapitałów nie potrzebował naruszać.
„Jednodniowe kochanki jego należą przeważnie do personelu balów publicznych, na których widywać je można w strojach krzyczących i pobudzających do śmiechu.
„Całe noce przepędza na hulankach z młodymi ludźmi i ladacznicami.
„Pije do utraty zmysłów i gra niby zapamiętale w bakarata, skoro jednak przegra sto luidorów, wstaje od stolika, gdy zaś wygra dwieście, robi się hojnym, jakby był Karolem Wielkim.
„Nie mając ani stałej kochanki, ani bliższego przyjaciela, niema nikogo, coby wpływ jaki mógł na niego wywierać, niepodobna zatem przypuszczać, iżby mógł mieniem swojem na rzecz trzeciej osoby rozporządzić...
„Powiedziałem już panu, iż wuj Walentyny i Klary dogorywa.
„Drżący i mdły płomyk tego życia — ostatniemi już migoce błyski.
„Można stawić dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć przeciw jednemu, iż umrze bez testamentu, a w takim razie dziewczęta owe będą bezsprzecznie jego spadkobierczyniami, a mąż Walentyny zostanie milionerem.
Czy pan chcesz być tym mężem?
— Przypuszczam wraz z panem — odparł Herman Vogel — iż istnieje szans dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć, lecz istnieje także jedna fatalna...
— Co pan przez to rozumiesz? — zagadnął Roch.
— Że jeśli ta ostatnia jedna przypadnie na udział męża Walentyny, znajdzie się on bez grosza w kieszeni, a z żoną na karku w dodatku.
Ex-adwokat wzruszył pogardliwie ramionami.
— Kto nie ryzykuje, ten nigdy nic nie zdobędzie!... zawołał. — Stawka jest olśniewająca, a wygrana więcej niż prawdopodobna... Czego żądać jeszcze? Czy wolno się panu wahać? Na co liczyć możesz po za obrębem kombinacyi, jaką ci przedstawiłem? Wreszcie, mogę ci dać w ręku jeszcze atut dodatkowy...
— Jaki?...
— Mam sposób zapoznania cię z osobą, która nas obchodzi... Jesteś chłopcem zręcznym i ładnym... z pewnością spodobasz się zatem staremu rozpustnikowi.. Nic nie przeszkodzi wcisnąć się w jego zaufanie i roztoczyć nad nim nadzór sekretny.
Mówiąc to, nadał prawnik fizygnomii swej wyraz taki wymowny, że niepodobna go było nie zrozumieć, wyrażała ona w sposób najjaśniejszy myśl, iż w danym razie w razie potrzeby można przecie zniszczyć niepożądany testament...
Zrozumiał to jak należy kasyer domu Jakóba Lefebre i przestał się namyślać...
— W rzeczy samej — rzekł sobie w duchu — cóż ja ryzykuję, stawiając wszystko przeciw wszystkiemu? Pomiędzy nieuniknionem samobójstwem a wspaniałą perspektywą nie trzeba chyba wybierać...
— I cóż? — — zapytał pan Roche po chwili. — Namyśliłeś pan nareszcie?...
— Tak.
— Jaki więc jest wynik twego namysłu, jeśli zapytać wolno?... —
— Przystaję...
— Brawo!... Byłem tego z góry pewny...
— Jakie są warunki, które chcecie mi panowie postawić?
— Ależ najprostsze w świecie... Przygotowałem maleńki szkic aktu i dam ci go zaraz do przeczytania... Skoro zostanie przyjętym i podpisanym, zapełnię miejsca puste nazwiskami i zostaniesz pan posiadaczem klucza całej sprawy...
— Zobaczmy ten akt zatem...
Prawnik wziął z biurka papier i począł czytać głośno:
„Pomiędzy pp. Roch i Fumel z jednej, a panem Hermanem Vogel z drugiej strony, stanęła dobrowolna umowa następująca:
„1-o. Pp. Roch i Fumel zobowiązują się ułatwić panu Vogel małżeństwo z panną Walentyną ***.
„2-o. Pan Herman Vogel tytułem wynagrodzenia za to pp. Roch i Fumel, zobowiązuje się, skoro tylko panna Walentyna ***, żoną jego zostanie i otrzyma przynależny sobie po wuju Maurycym *** spadek, na trzy miliony oszacowany, wypłacić im sumę pięćset tysięcy franków.“
— Pięćset tysięcy franków! — wykrzyknął Vogel — czyś się pan zastanowił?...
— Najdoskonalej.
— Ależ to olbrzymia cyfra!!!
— Najskromniejsza, jaka być może... Fumel uważał ją nawet za niedostateczną... Żądamy szóstej części schedy jedynie, a moglibyśmy trzeciej żądać... Słowo honoru daję, że zadziwiasz mnie, mój panie!... Przypuszczałem, iż cię zachwycimy skromnemi wymaganiami z naszej strony...
— Jednakże... zaczął kasyer.
— O! przerwał mu pan Roch tonem oschłym, niepotrzebne żadne zgoła rozprawy... Albo pan przystajesz, albo nic z interesu nie będzie... tem gorzej w takim razie dla pana...
Herman, zwalczony tą groźbą, aż nadto zrozumiałą, czując, że jest na łasce i niełasce przeciwnika, zwiesił głowę ku ziemi.
— Dobrze — wyszeptał — podpiszę akt i wypłacę sumę w swoim czasie...
— Wypłacisz ją pan z pewnością — odparł z uśmiechem prawnik — przedsięweźmiemy bowiem ostrożności ku zapobieżeniu fantazyi, jakaby ci przyjść mogła, fantazyi zaparcia się swego własnego podpisu...
Vogel uznał ze stosowne przybrać postawę obrażonej godności.
— Panowie! — zawołał — ostrożność to zupełnie zbyteczna! Ja jestem człowiekiem honoru!!
— Ależ! — odparł ex-adwokat. — Nikt przecie o tem nie wątpi! My także, drogi panie, jesteśmy ludźmi honoru, szacunek atoli wzajemny ostrożnościom bynajmniej nie przeszkadza... „Przezorność jest matką bezpieczeństwa“... Przepiszę akt obecny na dwie ręce, na stemplu, i zaraz go podpiszemy...
Kiedy pan Roch zajęty był pisaniem, Herman zapytał:
— Czy masz pan możność zmuszenia młodej panienki do tego małżeństwa?...
— Nie — odparł prawnik. — To zależy wyłącznie od ciebie, mój panie... Trzeba umieć się podobać, a to ci przyjdzie z łatwością, mówiąc bez pochlebstwa między nami.
— Gdybym się jednak nie podobał?...
— Znaczyłoby to, iż nie umiałeś wziąć się zręcznie do rzeczy, i że w takim razie nie nasza byłaby wina...
— Przedstawicie mnie przynajmniej?
— Panna Walentyna nie zna nas wcale. Sam się pan jej przedstawisz...
— Czyż to podobne?
— I podobne i łatwe.
— Jakiż pretekst wynajdę.
— Bardzo prosty, wskażę go panu natychmiast.
— Zatem, panowie — zawołał Vogel z goryczą — chcecie zabrać mi pięćset tysięcy franków, jeżeli mi się powiedzie, ale sami do niczego ręki przyłożyć nie chcecie!... Udział wasz zanadto zatem będzie ograniczonym!...
— Niedorzeczny zarzut! — odparł pan Roch obojętnie. — Oprócz pana Fumel i mnie, nikt w Paryżu nie wie o związkach rodzinnych, jakie łączą ubogie sieroty ze starcem milionowym i dogorywającym... Nazwisko tego wuja i jego siostrzenicy rzucone w ucho ładnego chłopca, zamierzającego w łeb sobie wypalić, warte jest, jak sądzę, pięćset tysięcy franków...
— Jeszcze jedno pytanie — odezwał się Vogel — jedno tylko...
— Jakie?...
— Musi istnieć przecie jaki opiekun prawny.
— Naturalnie, że istnieje.
— Jeżelibym porozumiał się z panną, czy zgodzi się on na małżeństwo?...
— Gdy ubogiej sierocie trafia się mąż uczciwy, jest to szczęściem nie do odrzucenia. Odpowiadam za opiekuna, który zresztą mało się troszczy o pupilkę swoję... Akt gotowy. Podpiszmy!
Herman Vogel, Roch i Fumel kolejno położyli swoje podpisy na dwóch arkuszach stemplowego papieru.
— W porządku — oświadczył Roch. — A teraz dowiedz się pan o nazwiskach. Młode panny to Walentyna i Klara de Cernay, stary wuj, to Maurycy Villard...
— Maurycy Villard! — wykrzyknął Vogel. — Ależ ja go znam doskonale!
— Wybornie się składa, zatem traf ten doskonałą jest wróżbą! — zawołał prawnik. — Opowiedz-że nam, drogi panie, w jaki sposób zawarłeś tę znajomość?
— Spotykałem często pana Villard w pewnych kółkach, w których, tak samo jak ja, stałym bywał gościem... Powinienem go był poznać nawet z wiernego, jaki mi nakreśliliście, rysopisu, ale nie przypuszczałem, aby mógł sześć milionów posiadać.
— Nie zdradza się z tem bynajmniej — mruknął prawnik. — Panny z Casino-Cadet i Valentino, stałyby się zbyt wymagającemi. Mówiłeś mi pan właśnie o światku, w którym się spotykacie... Wnoszę z tego, iż dla Maurycego Villard jesteś pan baronem de Précy!...
— Tak, w rzeczy samej... O istnieniu kasyera Hermana Vogel niema Villard pojęcia nawet.
— Wyśmienicie!... Małżeństwo musi być z konieczności pod nazwiskiem pańskiem zawarte, łatwiej więc przyjdzie ukryć je przed wujaszkiem, a to rzecz bardzo ważna...
— No i cóż, młody przyjacielu, czy pomyliłem się co do stanu fizycznego i moralnego twojego przyszłego kuzyna?... Czy możesz mi zarzucić, żem się dopuścił przesady?... Co sądzisz o Maurycym Villard?...
— Sądzę, tak jak pan, że trzech miesięcy nie pociągnie.
— Jesteś także zapewne zdania, iż kilka maleńkich figlików potrafiłoby skrócić ten niewielki przeciąg czasu?
— Bez wątpienia... Nie wiele trzeba, by zgasić lampę, w której jedna jedyna ostatnia kropla oliwy pozostała...
— Czy w dobrych jesteś stosunkach z Maurycym Villard? — zapytał pan Roch Hermana.
— W zupełnie dobrych...
— Moglibyście zatem bez wielkich trudów wejść z sobą w poufałą zażyłość?...
— Dość mi chcieć tego tylko...
— — Chciejże więc i zachęcaj niedołęgę do nadużyć... W ten sposób przyśpieszysz otwarcie spadku i nie będziesz nic sobie miał do wyrzucenia... Uczynisz to?...
— Uczynię!...
— Ślicznie... Pomówmy więc o czem innem jeszcze... Panny Walentyna i Klara de Cernay, mieszkają na końcu świata w Passy, przy ulicy Mozarta. Oto ich adres. Ważnem jest, aby czasu nie tracić i aby od jutra zaraz rozpocząć delikatne, pełne szacunku zabiegi około przyszłej pani Vogel...
— Prawda — odparł kasyer — przedewszystkiem atoli potrzeba znaleźć powód, aby się jej przedstawić, a pan obiecałeś mi w tem dopomódz...
— I dopomogę najrzetelniej.
Ponieważ będziemy patrzeć na to, w jaki sposób Herman Vogel będzie się zabierać do dzieła, nie potrzebujemy przeto zaprzątać czytelników zakończeniem rozmowy jego z panami Roch i Fumel.
∗
∗ ∗ |
W roku 1858-ym zaczynała się wznosić dopiero część miasta dotykająca Trocadero.
Jedyna ulica d’Eylau, zabudowaną była na drodze do parku Muette prowadzącej; ulica la Pompe, sławna ze stojącego przy niej szaletu Juljusza Janin, ciągnęła się jeszcze po przez uprawne pola.
Passy, jak to nawet pan Roch wspomniał, leżało jakby na końcu świata.
Żartowano w owej epoce z tych, co nosili się z myślą odwiedzenia sławnego felietonisty „Debatów,“ powiadano, że kto myśli puszczać się w tak daleką podróż, powinien testament wpierw sporządzić.
Przy ulicy Mozarta, sąsiadującej z bulwarem Beausejour i dworcem kolei obwodowej, nie było jeszcze, jak to ma miejsce obecnie, wielkich kamienic i wspaniałych pałaców.
Po jej bokach ciągnęły się place, zarośnięte staremi drzewami, otoczone walącemi się parkanami, w których bramy cały dzień otwarte, zamykał na noc stróż pełniący podwójne obowiązki.
Jednym było pilnowanie porządku, którego nikt nie narzucał, drugim bieganie po okolicy i wołanie głosem ochrypłym:
— Naprawiam stare trzewiki!...
Po za jednym z ogrodów stało z pół tuzina domków, rozrzuconych bez symetryi.
Nie były one o wiele większe, niż budki w grodzie Botanicznym, każdy atoli posiadał ogródek, ze sztachetami obrośniętemi dzikiem winem i masą kwiatów do koła.
Dworki owe, zbudowane oszczędnie, z niekosztownego materyału, ale zgrabne i eleganckie, ocienione stuletniemi lipami i kasztanami, wynajmowane były po czterysta franków rocznie.
Nigdy żaden nie stał pustkami.
Zawsze z pół tuzina amatorów czekało owszem z upragnieniem, czy nie zajdzie jaka zmiana w pośród stałych lokatorów.
Bo oprócz taniości, wabiło tu wszystkich powietrze świeże i prawdziwie ładny widok, jaki tworzyły małe budyneczki, ukryte w ogródkach pełnych kwiatów i cienia.
— To raj prawdziwy! — mówili zwiedzający. Raj za czterysta franków!...
Bogiem a prawdą, trudno było o tańszy raj na ziemi.
Trzech artystów, którzy następnie wielką sławą się okryli, literat, malarz i muzyk, zajmowali wtedy trzy domki, jakie musieli z wielkim żalem opuścić następnie, gdy zaczęły się na ich miejscach wznosić budynki wspaniałe.
Klotylda de Cernay, w następstwie znanej nam już katastrofy, schroniła się ze swojemi córkami do tego miłego ustronia, i obok ceny niewygórowanej, znalazła tu ciszę i samotność, tak dla skołatanego serca pożądane.
Wiemy już, że Walentyna po śmierci matki, została w tem samem mieszkaniu i żyła tu z małą siostrzyczką swoją.
Przejdźmy mały ogródek, pełen róż pachnących, i wejdźmy wewnątrz domku, składającego się z parteru i pierwszego piętra.
Na dole kuchenka maleńka i nie wiele większy pokój, służący za jadalnię i za salon, czyli jak w Anglii nazywają parloir.
Na piętrze dwa pokoiki, zupełnie równej wielkości.
Umeblowanie parloaru nie było świeże; składały je resztki pozostałe z dawnych, lepszych czasów, nie zdradzało jednak ubóstwa.
Firanki perkalowe w gustowny deseń, otaczały jedyne okno, a przeglądały po przez nie gałęzie powoju na zewnątrz się zwieszającego.
Stolik, przy którym sieroty się posilały, w kąt następnie usuwano.
W miejsce żyrandola, wisiał u sufitu kosz porcelanowy — napełniony kwiatami.
Takiż stał na konsoli, z różami przeróżnych odcieni.
Całym zbytkiem mieszkanka tego, połyskującego flamandzką czystością, były zawsze i wszędzie róże...
Walentyna nie trzymała służącej, ani posługaczki; sama robiła wszystko.
Jedynie raz na tydzień przychodził froter, nadać połysk posadzce saloniku.
W chwili, gdy zapraszamy czytelników do zwiedzenia mieszkania sierot, salon przeistoczony był w pracownię, jak to miało miejsce co dzień, z wyjątkiem godzin śniadaniowych i obiadowych...
Walentyna siedziała pod stalugami, umieszczonemi w dobrem świetle pod oknem, i malowała wodnemi farbami, z zadziwiającą szybkością, a pewnością w dotknięciu pędzlem.
Słyszeliśmy już, jak prawnik opowiadał Hermanowi Vogel, że młoda panienka pracą pomnażała szczupłe dochody swoje.
Otóż tą pracą było malowanie akwareli.
Walentyna nie tworzyła wcale arcydzieł, i poczciwe dziecko nie było zarozumiałe pod tym względem.
Miała tylko to, co nazywają du chic w rzucaniu na brystol obrazków.
Raz był to wiatrak o białych skrzydłach, odbijający jasno i wyraźnie na tle szarego nieba Holandyi; drugi raz skała granitowa mchem obrosła, a u jej stóp pasterze bretońscy; to znowu ruiny posępne, girlandami bluszczów oplecione, lub wierzby o pniach pokręconych, przeglądające się w spokojnej wodzie małego stawu.
Walentyna malowała zawsze prawie w jednym guście, rozmaitości w widoczkach jej nie bywało.
Kilkoma pociągnięciami ołówka rzucała szkic, a reszty pędzel dokonywał.
Zręczność wykonania i świeżość kolorytu czyniły te szkice zachwycającemi i zbyt im zapewniały.
Podpisywała je Walenty, zmieniając na męzkie imię swoje.
W przeciągu tygodnia była w stanie wykończyć siedm do ośmiu akwareli.
Dwóch handlarzy rycin, jeden z bulwaru Malaquais, drugi z ulicy Viviennes nabywali od niej za bezcen wszystko, co namalowała, a z sutym zarobkiem sprzedawali potem wszystko do albumów, wchodzących właśnie w modę.
Walentyna, jak wiemy, miała lat siedmnaście, a piękną była nad wyraz.
Duże jej niebieskie oczy, w których jakby się niebo całe odźwierciadlało, miały wyraz słodki, i blaskiem swym rozjaśniały twarzyczkę, okraszoną anielskim uśmiechem.
Bogate blond włosy, otaczały zgrabną główkę, i spadały na białe czoło w drobnych złocistych loczkach.
Czarna skromna sukienka, uwydatniała szczupłą figurkę, pełną wdzięku i godności, biały gładki kołnierzyk podnosił idealną delikatność lekko zaróżowionego buziaka.
W jednej ręce trzymała pędzel, w drugiej paletę — a rączki miała takie, że śmiało ich zazdrościć można było.
Mała dziewczynka, najwyżej ośmio letnia siedziała na taborecie u nóg siostry.
Uczyła się czegoś na pamięć z książki rozłożonej na kolanach.
Brwi ściągnięte i czoło zmarszczone, świadczyły, iż wielką przywiązuje wagę do tego, co robi.
Klara w niczem nie przypominała Walentyny.
Była równie piękna jak siostra, lecz był to inny rodzaj piękności.
Oczy i brwi miała czarne, płeć kreolki, włosy ciemno-płowe, spadające w lokach na ramiona, i za każdem poruszeniem główki połyskujące, jakby złotem były posypane.
Wyraz twarzyczki dziecka i młodej panienki były zarówno słodkie i nad wiek poważne.
Był to skutek przedwczesnej walki z życiem.
Z tego to powodu siostra Walentyny, wydawała się starszą niż była.
Wybiła właśnie dziewiąta na zegarze w stylu Ludwika XVI-go, ustawionym na kominku, pomiędzy dwoma dużemi bukietami, gdy odezwał się dzwonek u furtki ogródkowej.
Walentyna zadrżała; Klara książkę upuściła, obie słuchać zaczęły.
— Kto to być może?... — przemówiła starsza siostra. — Żywej duszy dziś się nie spodziewam...
— Nie podnoś się! — odpowiedziała Klara, zrywając się z taboreciku.
— Idź kochanko, lecz zobacz dobrze, kto to, zanim mu otworzysz; jeżeli to ktoś nieznajomy, zapytaj czego sobie życzy, ale go nie wpuszczaj...
— Bądź spokojna... jestem ostrożną... i boję się bardzo złodziei..
Lekka jak gazela i uszczęśliwiona, że może na chwilę rozstać się z historyą powszechną, wybiegła w podskokach z salonu.
Działo się to na drugi dzień po konferencyi Hermana Vogla z dyrektorami agencyi Roch i Fumel, działo się nazajutrz po przymierzu, zawartem pomiędzy tymi ludźmi uczciwymi...
Po chwili wróciła Klara z minką bardzo poważną.
— No cóż? — zapytała Walentyna.
— Otóż, siostrzyczko, pan jakiś... jakiś pan bardzo ładny... wcale nie stary... ślicznie ubrany... nie sądzę, żeby to był złodziej...
— Pomylił się zapewne w adresie?...
— Nie, bo jak mnie zobaczył, zaraz zapytał:
„— Czy tu, panieneczko, mieszka panna Walentyna de Cernay?“
Odpowiedziałam, że tutaj i poprosiłam, ażeby mi powiedział jak się nazywa... oświadczył, że ty go nie znasz... chciałam się dowiedzieć, czego żąda... a on na to, że ma do ciebie interes osobisty. Poprosiłam, ażeby trochę zaczekał, boś mi zabronił otwierać...
— I czeka? — rzekła Walentyna z uśmiechem.
— Tak jest, siostrzyczko... czeka z drugiej strony furtki...
Walentyna położyła pędzel i paletę na stalugach i wstała z krzesełka.
— Nie domyślam się, coby to mógł być za interes — rzekła — nie podobna jednak trzymać przybysza za drzwiami...
Wyszła z pokoju, przeszła ogródek i wyjrzała szparą w ogrodzeniu.
Gość był ładnym bardzo mężczyzną, mógł mieć lat dwadzieścia sześć najwyżej, był blondynem z wyrazem twarzy przyjemnym, ubranym z wyszukaną elegancją.
Walentyna osądziła, że nie miał nic w sobie podejrzanego i otworzyła furtkę.
— Czy z panną Walentyną de Cernay mam zaszczyt mówić? — zapytał nieznajomy, kłaniając się z szacunkiem.
— Tak, panie — odpowiedziała młoda panienka.
Wybacz pan, że mu tak długo czekać kazałam — dodała — lecz nie przyjmuję nigdy nikogo. Jest to zasada... bez wyjątków...
— Nie jestem wcale gościem — odparł młody człowiek. — Przyszedłem rozmówić się z panią w interesie handlowym...
— W interesie handlowym?... powtórzyła Walentyna.
— I artystycznym także, proszę pani... Pragnąłbym nabyć kilka akwarel pani i, jeżeli to być może, zapewnić sobie na przyszłość monopol jej prac artystycznych...
Walentyna zaczerwieniła się z radości i dumy.
A więc chcą z nią traktować! Chcą zapewnić sobie monopol jej obrazków!... Musi mieć zatem talent wybitniejszy!... talent uznawany i ceniony...
— Skoro tak, co innego! — zawołała — odstępuję od reguły i proszę pana...
Wprowadziła nieznajomego do saloniku, podała mu krzesło, poprosiła, żeby usiadł i odezwała się z uśmiechem:
— Wybacz pan mojej ciekawości, ale zkąd się pan dowiedziałeś, że akwarele z podpisem „Walenty“ są mojemi pracami?...
— Miałem w tem interes, i dowiedziałem się, proszę pani... Zakładam dom komisowy sprzedaży obrazów i innych przedmiotów sztuki; odwiedzam kolegów, mających taki sam interes, ażeby nabrać doświadczenia, którego mi bardzo brakuje; biorą mnie oni za amatora, nie kryją się z niczem przedemną i tym sposobem zdradzają, nie pragnąc tego, niektóre tajemnice... To wolno, wszak prawda, proszę pani? Otóż widziałem u Gabé na balwarze Malaqnais i u Duvarta przy ulicy Vivienne rysuneczki na prędce wykonane, pełne życia i świeżych pomysłów, jakie mi się niesłychanie podobały... Wziąłem się zgrabnie do rzeczy i jeden z komisantów, któremu wsunąłem luidora, opowiedział mi, kim jest i jak się nazywa mniemany Walenty...
Gdy to zdobyłem, pośpieszyłem natychmiast i służę... Wiesz pani teraz, kto jestem, czy więc pozwolisz uczynić sobie jedno zapytanie?
— I owszem, proszę pana...
— Ile akwareli zabierają co miesiąc od pani Gabé i Duvart?
— Dwadzieścia do trzydziestu...
— A ile płacą za nie?
— Ależ, panie...
— Rozumiem zakłopotanie pani... rozumiem jej wstręt do demaskowania niegodziwych wyzyskiwaczy.. Zatem dobrze, nie odpowiadaj pani... Wiem, co mi trzeba i bez tego... Gabé i Duvart płacą pani po cztery franki za rysunek... To czyste urągowisko doprawdy, to bezwstydnie!... to nikczemnie z ich strony!...
— Ależ — przerwała Walentyna nieśmiało — ależ ja czułam się bardzo zadowoloną, znalazłszy choć takich nabywców! — Gdy początkowo udawałam się do kupców, nie dozwalali mi nawet otworzyć pudełka z memi rysunkami, albo też spoglądali na moje prace przelotnie i z roztargnieniem odpowiadali:
„Nie potrzebujemy takich rzeczy! — To niema wcale popytu!“
— Wierz mi pani, że ci kupcy grubo się mylili... Rysunki pani znajdują bardzo łatwo nabywców... Zresztą, dowodzi tego najlepiej moja propozycya...
— Cóż więc pan mi proponujesz?
— Zarabiasz pani sto dwadzieścia franków miesięcznie za trzydzieści akwarel. Ja ofiaruję cenę dwa razy wyższą za połowę tej roboty... Dwieście dwadzieścia pięć franków za piętnaście obrazków, czyli piętnaście franków za jeden...
Walentyna oniemiała, posłyszawszy propozycyę, przechodzącą wszelkie jej najśmielsze nadzieje; nie chciała wierzyć uszom swoim.
Nie zdobyła się też na odpowiedź.
— Czy pani przyjmuje moje warunki? — zapytał nieznajomy.
— Bez wahania przyjmuję ją, proszę pana — odpowiedziała nakoniec.
— Zatem zgoda na ilość i na cenę?
— Tak, panie, zgadzam się na wszystko...
— Zobowiązujesz się pani dla mnie tylko malować przez rok cały?
— Z największą chęcią... Czy pan żąda, ażebym podpisała umowę?
— Nie potrzeba. Wystarcza mi zupełnie słowo pani.. Odkąd pani raczy wykonywać naszą umowę?
— Od dzisiaj... zaraz... jeżeli tylko robota naszkicowana dziś rano, spodoba się panu...
— Zaraz zobaczymy...
Młody człowiek podszedł do stalugi, nachylił się w ten sposób, że prawie dotknął ustami włosów Walentyny i wyrzekł z cicha:
— Wiatrak... Bardzo ładny... Prześliczny!... Niepodobna debiutować szczęśliwiej i dla mnie i dla pani... Zatem to już do mnie należy?...
Wyprostował się, wyjął z kieszeni portmonetkę złotem wypchaną i rzekł:
— Czy pozwoli pani ofiarować sobie zaliczkę za dwa miesiące z góry?
Walentyna zaczerwieniła się jak piwonia.
— Za dobry pan jesteś — szepnęła — lecz mawiam stanowczo...
— Dla czego?
— Bo zaliczenie nie jest mi koniecznem; nie potrzebuję pieniędzy.
— W takim razie pozwolę sobie przynajmniej uprzedzić panią, że, jeżeliby na jaki wypadek niespodziewany, potrzebną pani była jakakolwiek kwota, jestem zawsze na jej usługi... Raczy pani napisać parę słów pocztą, a stawię się natychmiast. Oto mój adres.
Walentyna wzięła elegancką, podłużną kartkę i przeczytała na niej:
— Słówko jeszcze, proszę pani — zaczął gość, którego już znamy. — Podziwiając śliczne prace pani u Gabégo i Duvarta, zauważyłem z żalem niejaką jednostajność motywów, jakie pani opracowywuje zwyczajnie... Obraca się pani w zbyt ciasnem kole, zaledwie siedm, czy ośm odmian narachowałem... To za mało... Pragnąłbym większej rozmaitości...
— Boże mój — odpowiedziała — to, czego pan pragniesz, zdaje się bardzo łatwem, a jednak jest niepodobnem dla mnie..
— Czy wolno zapytać dla czego?
— Bo nie nie widziałam; nigdzie nie wychodzę nigdy; nie mogę sobie nic przypomnieć, nie mogę rysować z natury... Jestem zmuszona reprodukować te kilka wzorów, jakie mi moja nauczycielka rysunków pokazała...
— Rozumiem, lecz gdyby pani pozwoliła, moglibyśmy złemu zaradzić.
— W jaki sposób?
— Postaram się o kolekcyę starych artystów... z motywami prostemi... krajobrazów niezawikłanych... Przyniosę je pani i zaczniesz malować nie kopie, broń Boże, lecz naśladowania.
Oczy dziewczyny zajaśniały z zadowolenia.
— Ach! panie — zawołała — jakżeż ci będę wdzięczną! Praca będzie mi daleko przyjemniejszą, gdy nie będę zmuszoną, jak pan powiadasz, obracać się w ciasnem kole...
— Więc już postanowione... Niechaj pani dokończy wiatrak tak dobrze zaczęty, a następnie na zupełnie nową drogę!... Jutro zapewne będę miał sztychy, o jakich mowa, i oddam je do pani rozporządzenia...
— Będę oczekiwać z niecierpliwością.
— Przyjemnieby mi było, gdybym mógł dostać jednę akwarelę co drugi dzień... Może tak być, wszak prawda?
Walentyna zawahała się chwilę.
— Czy uważa pani za niemożebne to, o co proszę? — dodał Herman.
— Ulica Pépinière bardzo daleko ztąd leży... mówiła młoda panienka, patrząc na bilet Hermana. — Jakżeż co drugi dzień taką podróż odbywać?
— Niech mnie Bóg broni od tego, żebym panią śmiał fatygować! Nie myślałem o niczem podobnem... Ja przychodzić tu będę.
— Tyle kłopotu...
— Dla mnie to żaden kłopot... Bywam parę razy na tydzień w Passy, mam tu różne stosunki... Skorzystam z tego... Będę zawsze służył pani pomiędzy 7-mą a 8-mą wieczór...
— Będę panu bardzo rada, i będę starać się usilnie, aby pana zadowolić...
— Pewny jestem tego naprzód, i odchodzę uszczęśliwiony z dojścia do skutku naszych układów...
Na tem skończyła się rozmowa.
Walentyna odprowadziła mniemanego komisanta do furtki ogrodowej, zamknęła ją za nim i powróciła śpiesznie do domu.
Chwyciła Klarunię na ręce, przytuliła do piersi, obsypywała pocałunkami i mówiła:
— Nic odtąd brakować nie będzie, moja najdroższa! nie będziemy już takie, jak teraz, biedne! czy ty to rozumiesz, pieszczoszko moja?... Zostanę sławną, zarobię masę pieniędzy, a jak dorośniesz, dam ci posag ogromny! O, zachowaj na zawsze, ukochana moja, w pamięci dzień dzisiejszy... Bo to prawdziwie dzień szczęśliwy!...
Szczęśliwy dzień!...
Biedna Walentyna!
Kazała go zachować w pamięci siostrzyczce, gdy tymczasem ten dzień był to dniem prawdziwie okrutnym...
— Siadajmy co prędzej do śniadania — mówiła, wypuszczając Klarę z objęć swoich. — Będę pracowała dziś rano więcej niż zawsze... Dziesiąta niezadługo... musimy iść do kościoła w południe...
∗
∗ ∗ |
Udajmy się teraz za Hermanem Vogel.
Mijając wille, podobne do tej, jaką zamieszkiwały sieroty, kasyer domu bankierskiego Jakóba Lefebre zacierał ręce z radości; wyraz tryumfu widniał na ładnej jego twarzy i szeptał też wciąż do siebie:
— Sądzę, że pan Roch, godny wspólnik imć pana Fumel, będzie ze mnie zupełnie zadowolony! Nikt chyba nie potrafiłby lepiej odemnie zużytkować otrzymanych informacyj! Od stóp do głów stałem się handlarzem obrazów! Nie wiem, jak zacięta podejrzliwość musiałaby zostać rozbrojoną! Zapewniłem sobie wstęp do jej domu... Mogę swobodnie stawiać się tam trzy razy na tydzień, a nawet częściej, jeżeli mi się spodoba... Pyszna myśl przyszła mi do głowy z temi staremi sztychami! Zaraz jutro odwiozę je panience i będziemy o nich do nieskończoności rozpowiadali... Zażyłość w takich warunkach nie każe czekać na siebie... Miał racyę wyga prawnik! Ta mała jest istotnie prześliczna! Co za świeżość urocza! co za niewinność nieporównana! Pączek róży, który pod moim gorącym oddechem rozwinie się cudownie!... Kiedym się nachylił nad nią, omałom ust nie przycisnął do białej szyjki, po której wiły się te blond loczki cudowne... Pokusa była naprawdę okrutnie silna... Omało, żem nie pocałował ślicznotki... Zdobyć takie cudo, a z niem trzy miliony posagu, oh! cudowne zaprawdę marzenie!... Potrafię je w rzeczywistość zamienić! Tak trzeba! i ja tak chcę!...
Monologując w ten sposób, Vogel stanął przy bramie, prowadzącej na ulicę, przy której oczekiwał nań powóz wynajęty.
Tuż obok powozu stał na koniu młody jakiś mężczyzna i patrzył groźnie po przez ogrodzenie na Hermana; widział go bowiem, jak wychodził z domku Walentyny.
Młodzieniec na koniu był pięknym, może dwudziesto-ośmioletnim mężczyzną, silny brunet, wspaniałej i bardzo eleganckiej postawy.
Włosy krótko obcięte, wąsy długie jedwabiste, wstążka legii honorowej w butonierce, nadawały mu wygląd wojskowy.
Wyglądał na oficera, przebranego po cywilnemu.
Wierzchowiec jego, prawdziwy irlandczyk, o sierści czarnej, jak atłas lśniącej, wart był co najmniej sześć tysięcy franków.
Herman znał się na koniach, a przynajmniej tak mu się zdawało.
W chwili, gdy miał wsiadać do powozu, przyjrzał się uważnie rumakowi, a po ścisłym przeglądzie nieposzlakowanych form zwierzęcia, zwrócił obojętne na jeźdźca spojrzenie.
Zastanowił go utkwiony w nim wzrok surowy i groźny prawie. Poczuł coś nakształt wewnętrznego podraźnienia.
— Oho! — pomyślał — ten pan oficer, jeżeli spotkamy się kiedy, pozna mnie bez trudu odrazu! Możeby zapytać go, co tak nadzwyczaj ciekawego znalazł w mojej fizyognomii, czy w mojej figurze...
Po krótkim namyśle, zmienił jednak zamiar pierwotny.
— Byłoby to głupstwem wielkiem! — mruknął, wzruszając lekko ramionami. — Niedorzecznością byłaby kłótnia bez cienia powodu; w chwili rozpoczęcia wielkiej gry, w której stawką jest moja przyszłość, mój majątek i moje życie! Dajmy pokój! Roch i Fumel ubawiliby się moim kosztem, i na uczciwość, mieliby racyę zupełną. Wolno temu panu patrzeć na mnie, ile mu się podoba — wolno mu nawet źle myśleć o mnie... To zupełnie jest rzeczą jego gustu...
Wskoczył i zawołał na woźnicę:
— Boulevard Montmartre, róg ulicy Montmartre.
Jechał do pana Roch zameldować mu o zabraniu znajomości i o sposobach, jakich użył w tym celu.
Jeździec stał jak wryty w miejscu i ścigał wzrokiem wehikuł, dopóki nie stracił go z oczu na zakręcie ulicy.
Twarz mu spochmurniała, a głęboka zmarszczka zarysowała się pomiędzy brwiami.
Zamyślił się głęboko.
— Nigdy dotąd nie przyjmowała nikogo — rzekł z cicha. Tak mnie zapewniano przynajmniej. Co to za jeden człowiek, który wychodził od niej?... Nie podoba mi się fizyognomia jego... Piękny jest, to prawda, ale ma chytrość i hypokryzyę w twarzy... Czy był tu pierwszy raz dzisiaj?... Muszę się dowiedzieć...
Chwilę jeszcze wpatrywał się ze smutkiem w domek, ukryty pod konarami drzew odwiecznych, aż zbudził go z zadumy zegar kolejowy, bijący jedenastą.
Ściągnął konia gwałtownie, a następnie puścił mu cugle lekko i swobodnie.
Wierzchowiec pochylił głowę ku piersiom i ruszył galopem w kierunku ulicy Passy.
Sieroty zjadły szybko skromne śniadanie i ubrały się pośpiesznie.
Paradny strój starszej stanowiła czarna suknia jedwabna, dobrze już wprawdzie podniszczona i wytarta, ale elegancko wyglądająca z tem wszystkiem, przy wykwintnym wdzięku Walentyny.
Osłaniający przepyszne blond włosy kapelusik z grubej słomy, przepasany aksamitką, i płaszczyk tegoż co suknia koloru, dopełniały skromnej toalety.
Klara była biało ubraną; na ten mały zbytek pozwalała sobie Walentyna, zwłaszcza, że zawsze sama prała i prasowała ubranie siostrzyczki.
Siostry na kilka minut przed dwunastą wzięły książki do nabożeństwa, pozostałe po matce, zamknęły domek i poszły do kościoła w Passy, gdzie uklękły pobożnie jedna obok drugiej.
Młody brunet z czarnemi wąsami i czerwoną wstążeczką w dziurce od guzika, był już tam prze niemi.
Wsunięty w kąt kaplicy, budował wiernych skupieniem ducha i pobożnością, za szczerość jej jednakże obawialiśmy się ręczyć, bo zamiast zwracać oczy na wielki ołtarz, utkwił je uparcie w klęczącej Walentynie.
Na dwa tygodnie przed opowiedzianemi przez nas wypadkami, około dziesiątej rano, elegancki faeton, zaprzężony w dwa kare rumaki, stał na ulicy Malaquais, nieopodal od wejścia do szkoły sztuk pięknych, a o kilka kroków od sklepu, w którym pan Grabé sprzedawał obrazy stare, jako i tegoczesne, akwarele, rysunki i sztychy przerozmaite.
Młody człowiek z czarnemi włosami i ze znakiem honorowym, który w kaplicy kościołka Passy, więcej zajętym był wdziękami panny de Cernay, niż świętością miejsca, w jakiem przebywał, wyszedł z wielkiego domu, arystokratycznej powierzchowności, zapalił prawdziwego hawanosa i zamierzał wskoczyć na kozioł faetonu, gdy naraz widok młodej panienki, idącej w jego kierunku, powstrzymał go, sprawiając żywe wzruszenie.
Tą młodą panienką — powiedzmy to od razu, była Walentyna de Cernay.
Chodziła właśnie do handlarza przedmiotów sztuki na bulwar Malaqnais — a teraz podążała na ulicę Vivienne, do Duvarta, aby odebrać nędzne wynagrodzenie za całotygodniową usilną pracę.
Skromnie ubrana, w ciasnym starym płaszczyku, trzymała w ręku teczkę z akwarelami, biegła szybko, lekka jak nimfa, zgrabna idealnie, nie patrząc niby na nikogo, a jednak tak zręcznie omijając przechodniów, że nikogo z nich ani dotknęła.
Nieporównana piękność Walentyny, dystynkcya w całej postaci i pewien cień smutku przysłaniający prześliczne rysy, tworzyły uderzające przeciwieństwo z ubraniem skromnem, można powiedzieć ubogiem, właściwem jedynie dla szwaczki jakiejś, odnoszącej robotę.
— Cóż za prześliczna dziewczyna! — pomyślał młody brunet. — Zkąd u dyabła, ten typ prawdziwej patrycyuszki, ta elegancya bezwiedna, znaleźć się mogła w osóbce tak nizkiego stanu?... Sądzę, iż znam się na piękności kobiet, a nigdy, przenigdy w życiu, czy w wielkim świecie, czy to w półświatku, nie napotkałem istoty tak cudnej!... To dziewczątko, idące obojętnie i hardo, w ubożuchnej swej sukience, byłoby kochanką zachwycającą. Czy iść za nią i spróbować szczęścia?...
Rozmyślał chwilę, nareszcie odpowiedział sam sobie, potrząsając głową:
— Na coby się to zdało? Najprzód, zapewne jest cnotliwą, a potem, trzeba przyznać, że jest zanadto piękną! Gdyby mi się udało pozyskać jej względy, czuję, że szalałbym dla niej... i... bądź zdrowa swobodo serca!... żegnaj niezależności życia!... Nie! nie!... Sto razy lepiej uciekać przezornie i zachować tylko wspomnienie twarzyczki, ujrzanej w przelocie...
Po takiem postanowieniu, młody człowiek wskoczył do faetonu, chwycił lejce w rękę i puścił konie kłusem.
Na nieszczęście, nasz nieznajomy zamiast jechać w przeciwnym kierunku, udał się za Walentyną, w stronę mostu Saint-Pères.
Dopędził niedługo pannę de Cernay, ażeby zaś jej nie minąć, zwolnił biegu koni.
Postępowanie to, nie zgadzało się zupełnie z powziętą przed chwilą decyzyą, ale bywa najczęściej, że człowiek proponuje, a Bóg dysponuje.
Postanowionem widać było, żeby ujrzał raz jeszcze wiotką figurkę Walentyny, ażeby zapragnął znowu patrzeć na nią i podziwiać ją bez końca, ażeby stracił odwagę szukania zbawienia w ucieczce...
Przy skręcie ulicy, młoda dziewczyna przystanęła, ujęła prawą ręką sukienkę, uniosła ją ruchem pełnym gracyi, i odsłoniła bezwiednie nóżkę godną bogini!
Deszcz padał rano i na przejściu woda się zebrała.
Walentyna zabezpieczywszy od zabłocenia spódniczki, poczekała aż ruch ustał trochę na ulicy, minęła ją w poprzek, nie zamoczywszy bucików i weszła na most Saint Pères.
Młody brunet zawrócił na prawo, jechał wolno i nie spuszczał z oczu panienki, która przeszła most, zaledwie spojrzawszy na statki stojące na kotwicach, a potem przez ulicę Rivoli i Rohan skierowała się do Palais-Royal, gdzie weszła na wprost galeryi Orleańskiej.
Nieznajomy zapomniał o postanowieniu, powziętem przy ulicy Malaquais.
Zatrzymał powóz, oddał lejce służącemu, wyskoczył na chodnik, wszedł w bramę i zobaczył Walentynę idącą wzdłuż galeryi Montpensier, mało zwykle o tej porze uczęszczanej.
— Czy ją zaczepić? — zapytywał siebie. — Wiem, że to nie ładnie i naprzód już się tego wstydzę.. Logika ma także swoje wymagania... Jeżeli nie mam do niej przemówić, po cóż gonię za nią? Zacząłem po głupiemu, to niechże tak przynajmniej skończę!... Nie znajdę chyba stosowniejszej pory i miejsca... Naprzód tedy!... Odwagi! odwagi i jeszcze raz odwagi!...
Można być pewnym, że naszemu nieznajomemu nie zbywało na odwadze, traktował on lekko kobiety w ogólności, a gryzetki w szczególności...
W dodatku Walentyna, w skromnem swojem ubraniu, wydawała się być jedną z tych miłych, a łatwych istotek...
Jeżeli nie była gryzetką, to była z pewnością jakąś robotnicą nizkiego pochodzenia...
Zkądże ta nieśmiałość u młodzieńca zwykle tak przedsiębiorczego?
Zkąd ten jakiś szacunek mimowolny i to wahanie instynktowne, zkąd ten niepokój w chwili zawiązania znajomości z dziewczątkiem licho ubranem, z dziewczątkiem, które, świetna jedynie wyróżniała uroda?...
Zaczął sam z siebie żartować, a potem korzystając z chwili, gdy Walentyna przystanęła przed wystawą ze staremi sztychami, podwoił kroku i stanął tuż przy niej...
— Panienko... — szepnął jej nad uchem, zdejmując kapelusz z głowy.
Walentyna wstrząsnęła się i obejrzała do koła, szukając oczami, do kogoby mówiono...
— Ja mówię do panienki — bąknął nieznajomy.
— Do mnie?... — powtórzyła, Walentyna bez zmięszania, patrząc prosto w oczy interlokutorowi, tracącemu coraz bardziej pewność siebie, pod tem spojrzeniem przejrzystem i śmiałem, zdradzającem czystość serca i wyniosłość zarazem.
Walentyna nieświadoma złego, nie podejrzewała go wcale.
Zanadto była niewinną, aby wiedziała o tem, że sam fakt zaczepienia młodej kobiety w miejscu publicznem, staje się dla niej obrazą.
Zadziwiła się, lecz nie obraziła, odparła więc tylko:
— Co pan możesz mieć mi do powiedzenia?... Nie znam pana...
Młody człowiek skorzystał z przemówienia Walentyny.
— Pani mnie nie zna — rzekł — ale ja znam panią...
— Mylisz się pan zapewne... Za kogo innego chyba mnie pan bierzesz...
— Nie... o! nie... Niema na świecie drugiej kobiety, któraby do pani podobną była... Nie mylę się wcale... Spotykałem panią bardzo często...
— Gdzie mnie pan spotykał?
— Tutaj i na ulicy Malaqnais...
— Przypuśćmy zatem, że pan mnie znasz... Mów pan, słucham... Czego chcesz odemnie?...
Młody człowiek zdawał się wahać.
— Czego pan chcesz odemnie? — powtórzyła Walentyna.
— Pragnę powiedzieć pani tylko jedynie, że każde spotkanie z panią budzi we mnie gorącą chęć widzenia jej znowu... Krótkie chwile, w których mam szczęście ujrzeć panią, wydają mi się niedostatecznemi... Pragnę z całych sił duszy mojej, aby nasze spotkania powtarzały się częściej a nadewszystko abyśmy poznać się mogli, aby stosunki nasze stały się sardecznemi... Czy pani możesz mi to przyrzec?...
Walentyna spojrzała znów na młodzieńca swojemi szczeremi oczami i powiedziała:
— Pan chcesz się spotykać ze mną?... Dla czego?...
— Tyle mam pani do powiedzenia... O! nie bój się pani!... Jeżeli potrzeba być ostrożnym, będę nim niezawodnie... Będę dyskretnym i jak grób milczącym.. Może się pani obawiasz rodziny?... Przysięgam, że otoczymy się tajemnicą niezbadaną... Potrafię wszystko urządzić w sposób delikatny, zaufaj mi pani, osłonię cię taką opieką, że nikt się niczego nie będzie w stanie domyśleć...
— Słyszę, co pan mówi — przerwała Walentyna — lecz nic a nic nie rozumiem...
Młody człowiek nie wiedział, co ma sądzić.
Niewinność jaśniejąca na anielskiej twarzyczce, śmiało do niego się zwracającej, zbijała go z tropu i prawie onieśmielała...
Czy ta niewinność była jednak prawdziwą?
Córki Ewy mistrzyniami są w sztuce udawania, najprzewrotniejsze najlepiej odgrywają komedyę niewinności.
Przecież ta śliczna blondynka nie dała ma odprawy, gdy ją zaczepił.
Słuchała go; odpowiadała nawet... co tam, trzeba się odważyć!...
— Jakto! — zaczął z ogniem nieznajomy. — Czy to prawda? Czy to podobna?... Więc pani mnie nie zrozumiałaś? nie domyśliłaś się niczego?...
Ja kocham panią!...
Walentyna instynktownie odgadła obrazę, ukrytą po za temi słowami.
Zaczerwieniła się i, nic nie odpowiedziawszy, odeszła pośpiesznie.
Zawstydził się trochę nieznajomy, lecz nie tracąc odwagi, pogonił za sierotą...
— Muszę się przecie dowiedzieć, czego się mam trzymać... — pomyślał. — Dalej! naprzód! użyjmy wszelkich sposobów...
I zaczął znów mówić głośno, pochylony nad Walentyną:
— Może panienka mi nie wierzy? Może bierze mnie za jednego z tych próżniaków, którzy mają zwyczaj i przyjemność zaczepiania ładnych kobiet na ulicy i prawienia im grzeczności...
Ja nie mam nic wspólnego z tymi ludźmi... pogardzam nimi.. To, co mówiłem przed chwilą, jest najrzetelniejszą prawdą... Kocham panią od dawna, a jeżeli dotąd o tem nie mówiłem, to dla tego jedynie, że wzbudzasz we mnie szacunek na równi z miłością; obawiałem się obrazić panią... Dzisiejsza moja śmiałość pochodzi z obawy, bym niestracił dobrej sposobności, jaka może nie prędko mi się nadarzy... Kocham i uwielbiam panią, lecz nie wiem jak się nazywasz, gdzie mieszkasz i błagam, powiedz mi jedno i drugie.. Nie odpychaj mnie... przynajmniej dowiedz się, kto jestem... Tu chodzi o przyszłość twoję... Jeżeli jesteś ambitna, to ja jestem w stanie otoczyć cię wszystkiem, o czem kiedykolwiek marzyłaś... Jestem bogaty i niezmiernie hojny... Kobieta, którą pokocham, może wszystkiego żądać odemnie, i może być pewna, że wszystko otrzyma...
Walentyna i jej prześladowca mijali właśnie wystawę złotnika.
Młody człowiek mówił dalej:
— Bądź pani pewną, że to nie próżne słowa... Czy chcesz się przekonać o tem?.. Zatrzymaj się i spojrzyj na to złoto i drogie kamienie, błyszczące w różnych ozdobach.... Wybierz, co ci się żywnie podoba... Rzeknij słowo, a u nóg twych złożę klejnoty, które mogą cię może uczynić piękniejszą, lecz których ty, swoją pięknością, blask jeszcze podniesiesz... Oddaj mi twoje serce i rozporządzaj wszystkiem, co posiadam.. Czyś pani słyszała?... Czy przystajesz na taką zamianę?...
Walentyna stanęła, zwróciła się do nieznajomego, spiorunowała go pogardliwem spojrzeniem i następnie odrzekła:
— Znieważasz mnie pan! Jeżeliś człowiek uczciwy, to ani słowa więcej, odstęp odemnie, rozkazuję!...
I nie czekając odpowiedzi puściła się pędem.
Młody człowiek osłupiał, lecz następnie tupnął nogą ze złości.
Wdał się nierozsądnie w pogoń, która mu zupełnie na korzyść nie wyszła, to też wściekły był na siebie i wściekły na to dziecko pogardliwe i harde, które, czuł to dobrze, wymknie mu się niezawodnie.
— Do licha! — mruknął. — Co za spojrzenie obrażonej księżniczki! Jaki głos rozkazujący! Na honor, ta mała umie nakazać dla siebie szacunek!... Kto inny dałby już pokój... Mnie zachęcają trudności... Nie dam się wywieść w pole... Pójdę za tobą pomimo twej woli, moja piękna i dowiem się przynajmniej, coś ty za jedna...
Walentyna weszła w wązki pasaż nazwany du Perron.
Gdy nieznajomy wchodził doń także, ona już biegła ulicą Vivienne.
Nie próbował teraz zbliżyć się do niej, starał się tylko nie stracić jej z oczu,
Walentyna pewna, że nikt już za nią nie goni, weszła do sklepu Duvarta, handlarza obrazów, który, tak jak Gabé, kupował od niej akwarele.
Młody człowiek przystanął z przeciwnej strony ulicy, pod cieniem bramy domu, i czekał cierpliwie.
Po kwadransie zobaczył Walentynę wychodzącą ze sklepu.
Rzuciła okiem na wszystkie strony, a nie widząc nic podejrzanego, pobiegła szybko na plac Giełdy.
Nieznajomy opuścił stanowisko i poszedł także w tę stronę, i
Wiadomo, że na tym placu jest stacya omnibusów, i że ztamtąd właśnie odchodzą one do Passy.
Jeden z omnibusów zabierał się do odjazdu.
Walentyna, wskoczyła lekko do powozu.
Konduktor zadzwonił, ciężki wehikuł ruszył z miejsca.
Jakiś spóźniony pasażer chciał był wsiąść jeszcze.
— Niema miejsca! — zawołał konduktor.
— Co począć? — mruknął nieznajomy, zostawszy na bruku. — Nie mogę przecie iść z końmi w zawody, chociaż posiadam dobre nogi... a niech mnie dyabli porwą, jeżeli dam za wygraną...
Nadjechał właśnie fiakr pusty.
Nieznajomy wskoczył do niego.
— Dokąd mam jechać, obywatelu? — zapytał woźnica.
— Widzisz omnibus, idący do Passy? Jedź za nim i trzymaj się z nim równo, ile razy się zatrzyma — ty zwalniaj biegu także...
— Rozumiem.
Ciężki omnibus stawał z jakie dwadzieścia razy na długiej przestrzeni, jaką przebywał; to zabierał, to znów wysadzał podróżnych, lecz Walentyna jechała prawie do ostatniej stacyi i wysiadła dopiero wtedy, jak z ulicy Pompe skręcano na lewo w główną ulicę Passy.
Młody człowiek zapłacił fiakra, i pewny teraz, że piękne dziewczę mu nie ucieknie, puścił ją naprzód z pięćdziesiąt kroków, aby jej znów swoim widokiem, nie zaniepokoić.
Walentyna skręciła na prawo, minęła dworzec kolei obwodowej, puściła się w ulicę Mozarta i przestąpiła próg bramy malowniczej zagrody, jaką już opisaliśmy.
Nieznajomy ukryty po za parkanem, widział, jak wyjęła klucz z kieszeni i otworzyła na rozcież furtkę małego ogródka, otaczającego ładny domek mieszkalny.
Ten sposób wejścia! pewny i śmiały, przekonywał go widocznie, że młoda panienka była u siebie.
Aby nie mieć żadnych już wątpliwości, nieznajomy postanowił wywiedzieć się zręcznie o wszystkiem.
Po drugiej stronie drogi, naprzeciw ogrodzenia, otaczającego małe domki, stara jakaś kobieta utrzymywała w małej budce skład różnych przedmiotów potrzebnych do codziennego użytku.
Było tam wino, tytuń i drobiazgi, zakupywane przez wszystkie służące z okolicy.
Nieznajomy wsunął w rękę starej sztukę monety, a po pięcio minutowej rozmowie wiedział już wszystko, o co mu chodziło.
Dowiedział się mianowicie, że młoda panienka nazywa się Walentyną de Cernay, że jest sierotą, bardzo niezamożną, bardzo zacną i bardzo uczciwą, że mieszka z małą siostrzyczką, bez żadnej zkądkolwiek opieki i pomocy.
— Spudłowałem... — pomyślał ładny brunet. — Chciałem uwieść biedne dziecię, z którem nie mógłbym się przecie ożenić; byłby to czyn wysoce nieuczciwy... Nie myślmy o tem więcej... A jednak wielka szkoda...
Oddalił się ciężko wzdychając, wziął fiakra ze stacyi kolei i kazał się wieźć z powrotem do Palais-Royal, gdzie od dwóch godzin czekał na niego powóz własny.
Czas już zapoznać czytelników z tym panem, który w najzupełniej prawdziwem opowiadaniu naszem, odegra rolę pierwszorzędną.
Lionel Ludwik Stanisław hrabia de Rochegude, miał lat dwadzieścia sześć, pochodził ze starej rodziny , uszlachconej za czasu wojen krzyżowych.
Ojciec jego, generał de Rochegude, zmarły przed trzema laty, pozostawił mu dwa miliony majątku, po matce zaś, jako jedynak, odziedziczy z czasem, prawie dwa razy tyle.
W chwili, gdy go przedstawiamy, młody hrabia jest porucznikiem 2-go pułku huzarów, w niedługim atoli czasie, ma nadzieją przywdziać szlify kapitańskie.
Jego wuj, margrabia de Rochegude, senator, dobrze u dworu położony, a także kolosalnie bogaty, przeznaczył mu za żonę, jedyną córkę swoję, Esterę, ładną szesnastoletnią panienkę, kończącą właśnie nauki w klasztorze des Olseaux.
Po przyjściu do skutku tego małżeństwa, oddawna ułożonego w rodzinie, Lionel miał zostać oficerem świty cesarskiej, przytem Najjaśniejsi państwo przyrzekli położyć swój podpis na ślubnym kontrakcie.
Pułk 2-gi huzarów stał kwaterą w Provins.
Lionel znajdował się w Paryżu za urlopem zamieszkiwał przy głównej alei Pól Elizejskich, w pawilonie wspaniałego pałacu, należącego do matki, Pawilon nie łączył się wcale z korpusem głównym, posiadał wejście osobne, co młodemu człowiekowi dawało swobodę zupełną.
O jakiejkolwiek porze dnia lub nocy wychodził czy powracał, niezwracał niczyjej uwagi i matce spokoju nie zakłócał.
Czyż potrzeba dodawać, że hrabia hojnie korzystał z podobnej swobody?
Naszkicowaliśmy pobieżnie jego wizerunek i na tem kończymy.
Dodać tu jeszcze tylko chyba musimy, że Lionel de Rochegude był, jak to mówią, dobrym chłopcem, że posiadał miłość kolegów, których nigdy się nie starał olśniewać ani tytułami, ani fortuną, ani wpływami, jakie mu dawały związki jego familijne.
Lubił używać życia, chciwy był wrażeń, szalał za kobietami, więcej wprawdzie głową niż sercem, uwielbiał wszystkie ładne buzie, a niekiedy wystarczało mu to, co nazywają „le beanté da diable“.
Bardzo często był jak najmocniej przekonanym, że się zakochał na śmierć... te atoli wielkie namiętności trwały tydzień co najwyżej.
Lionel z walecznością żołnierza łączył wspaniałość i szczodrość wielko-pańską, i wreszcie prawość istnie rycerską.
∗
∗ ∗ |
Rozstaliśmy się z Hermanem Vogel, gdy po wizycie u Walentyny wsiadł do powozu i kazał zawieźć się na ulicę Montmartre, de biura agencyi Roch i Fumel.
Rozmowa kasyera z ex-adwokatem trwała kwadrans zaledwie.
Herman wierny zwyczajom oszczędności pozornej, przez którą zdobył sobie nieograniczone zaufanie swego pryncypała, zjadł skromne śniadanie w restauracyi drugorzędnej, wsiadł potem do omnibusu, idącego z Odeonu do Batignolles, wyskoczył na bulwarze Clichy, i wszedłszy do dużego, zupełnie nowego domu, zapytał odźwiernego:
— Czy pan Karol Laurent jest u siebie?...
— Proszę zobaczyć... odparł stróż. — Nie wychodził dziś wcale...
Vogel puścił się z rezygnacyą na przebycie pięciu pięter i stanął zdyszany przy drzwiach, ozdobionych zamiast rączką od dzwonka, starym jakimś sznurem, służącym ongi do opasywania szlafroka.
Pociągnął mocno i zadzwonił zawzięcie.
Nikt nie odpowiedział, cisza niczem niezamącona panowała w mieszkaniu.
Vogel puścił dzwonek i zastukał we drzwi po czterykroć w równych odstępach czasu, według wolno-mularskiej metody.
Nie czekał długo na skutek...
Głos z wewnątrz zapytał:
— Kto tam?...
— Przyjaciel z ulicy Boulogne... odparł nowo przybyły.
— Zaraz, Zaraz...
Klucz obrócił się w zamku, drzwi uchyliły się o tyle tylko, aby przepuścić gościa.
Herman wsunął się i zawołał:
— Co tu ostrożności!...
— Zastałeś mnie przy pracy, mój kochany — odrzekł właściciel mieszkania — wiesz przecie, że nie mam ochoty, aby mnie zaszedł pierwszy lepszy ciekawski... Wcaleby mi to na zdrowie nie poszło... Postępując z wężową przezornością, mam możność, w razie potrzeby, ukryć bez śladu mój warsztacik... Proszę cię, wejdź do mojego pokoju...
Pamiętamy, jak pan Roch na początku tego opowiadania mówił był do kasyera:
„Dzięki zręczności nadzwyczajnej, a przy pomocy pseudo hrabiego de Lorbac, serdecznego twego przyjaciela, który pod własnem swojem nazwiskiem Karol Laurent po trzykroć był karany za złodziejstwo przez policyę poprawczą... i t. d.
Otóż na bulwarze Clichy eks-skazaniec nie nazywał się hrabią Lorbac, tak jak Vogel na ulicy Pépinière się nazywał się baronem de Précy.
Ta godna siebie para przyjaciół, zachowywała pożyczane nazwiska i tytuły na drugą połowę tajemniczej swej egzystencji.
Karol Laurent miał lat trzydzieści, a wyglądał na czterdzieści.
Nędza, występki, rozpusta i nadużycia różnego rodzaju wybiły piętno przedwczesnej na jego twarzy starości.
Był kiedyś bardzo ładnym mężczyzną, a i dotąd rysy jego zachowały jeszcze ślady piękności.
Ciemna czupryna przeświecała łysiną na ciemieniu, skronie siwizna znacznie już przyprószyła.
Oczy otoczone obrzękłemi powiekami, bez blasku żadnego, patrzyły na wszystko zimno i bez wyrazu.
Niezliczona moc drobnych zmarszczek krzyżowała się na żółtawej skórze, poznaczonej ciemniejszemi plamkami.
Waga dolna obwisła bezwładnie, odkrywała zęby czarne i spróchniałe.
Karol Laurent nosił wąsy na wzór oficerów kawaleryi, wysmarowane pomadą węgierską i cienko na brzegach podkręcone, oraz długie bakenbardy, starannie utrzymane.
Taki nawet, jak go opisaliśmy, mógł jeszcze robić niejakie wrażenie, gdy jako pseudo-hrabia de Lorbac przywdział uniform człowieka światowego i osypany velutiną, wchodził do salonu podejrzanej reputacyi, w czarnym fraku, w białym krawacie, w kamizelce na jeden guzik spiętej, z kwiatem gardenii, zatkniętym za klapą ubrania, z szapoklakiem pod pachą, na której atłasowej białej podszewce świeciły złote cyfry i hrabiowska o dziewięciu perełkach korona.
Pokój, do którego gościa swojego wprowadził, przedstawiał obraz zaniedbania i nieładu o wiele wyraźniejszego niż ten, jaki zaznaczyliśmy w mieszkaniu przy ulicy Pépinière.
Łóżko bez firanek, nigdy chyba nie było zaściełane.
Na krzesłach leżały porozrzucane zniszczone ubrania, buty zabłocone, kapelusze niezdatne do użytku.
Kilka figur gipsowych, w pozach rozpustnych i wstrętnych, zdobiło wierzch kominka.
Na ścianach wisiało parę starych sztychów, w podobnymże guście, oprawnych w brudne złocone ramy.
Głównym sprzętem w tym pokoju brudnym i zaniedbanym, był duży stół z drzewa białego, ustawiony pod oknem i zarzucony narzędziami przerozmaitemi, o jakich wspominał Karol Laurent, wpuszczając do siebie Hermana Vogel.
Narzędzia pomocnicze, potrzebne Karolowi Laurent, składały się z masy papierów podłużnych, szarych i niebieskawych, ozdobionych winietkami sztychowanemi nadzwyczaj delikatnie, w pośród których wypisane były przeróżnemi charakterami pisma, nazwiska przeważnie cudzoziemskie.
Domyślają się zapewne nasi czytelnicy, że te podłużne papierki przedstawiały weksle; niektóre wypełnione były zupełnie, nie miały tylko daty, niektórym brakowało jeszcze cyfry pieniędzy i podpisów, niektóre nakoniec były już widocznie w obiegu i miały na sobie pokwitowanie z banku.
Obok tego leżało tam jeszcze mnóstwo przedmiotów różnego rodzaju: płyty stalowe, rylce do sztychowania, miniaturowa prasa drukarska, pęki piór gęsich, pudełka stalówek, puszki z farbą drukarską, pieczątki używane w urzędach pocztowych, z wyrytemi nazwiskami miast: Londyn, Wiedeń, Berlin i t. p., atramenty czerwony, czarny i niebieski i niezliczona moc innych przedmiotów, jakich nawet wyliczyć trudno.
Karol Laurent zrzucił na podłogę rupiecie z jednego krzesła, przysunął go do stołu i poprosił gościa, aby zajął miejsce.
— Czy chcesz obejrzeć ostatnią robotę moję? tę, jaką byłem zajęty w chwili, kiedyś zapukał? — zapytał następnie.
— Miałem cię o to poprosić... — odpart Vogel.
Gospodarz wybrał z pomiędzy różnych papierów weksel kompletnie wypełniony, podpisany, z przekazami na odwrotnej stronie, pokryty pieczęciami i znakami hieroglificznemi, położonemi niby w rozmaitych domach bankowych.
Brakowało jedynie daty puszczenia w obieg i także daty ekspiracyi wekslu.
Karol Laurent podał ten dokument kasyerowi Jakóba Lefebre, a jednocześnie podał mu lupę mocno powiększającą.
Vogel wziął jedno i drugie, i za pomocą lupy przypatrywał się podpisom i pieczęciom, jak to czyni wytrawny znawca i amator starych obrazów, jeżeli podejrzywa, że mogą być tylko kopiami.
— No cóż? — zapytał Laurent, gdy badanie się przeciągało.
— Podaj mi wzór... — odpowiedział Herman, zamiast zaopiniować, czy dobrze lub źle znaśladowane.
Karol wyszukał weksel, położył go przed gościem i patrzył, jak tenże porównywał pismo, pieczątki i podpisy...
Poczem, widząc zadowolenie malujące się na twarzy przyjaciela, zapytał powtórnie:
— Cóż ty na to?
— Na honor, mój drogi — wykrzyknął Vogel, można ci powinszować, a wiesz przecie z doświadczenia, że nie lubię słów próżnych... Stanowczo coraz lepiej robisz... Ten weksel jest arcydziełem... Żyranci sami, gdyby im pokazać ten kawałek papieru, przyznaliby się do własnoręczności podpisów...
— Jesteś zatem zadowolony?
— Najzupełniej...
— Dla czego zatem nie chcesz przystać na moję propozycyę, jaką ci już tyle razy robiłem?
— Ażeby podrabiać bilety banku francuzkiego i banków zagranicznych na wielką skalę?...
— Tak właśnie. — Nie rozumiem twego wahania... Z pomocą fałszywych weksli, zaledwie wegetujemy... Ileż to niezliczonych trudności, co za straszne obawy!... Przeciwnie jest z biletami bankowemi, w krótkim czasie zrobilibyśmy ogromną fortunę, porzucilibyśmy niebezpieczne zajęcie i używali rozkoszy całą gębą, nie obawiając się co rano, aby agenci prefektury nie przyszli obrywać dzwonków naszych, bez względu na sen nasz spokojny, aby nie przebudzili nas wcale nieprzyjemnie...
— Ile czasu potrzebowałbyś na puszczenie w obieg biletów trzech głównych banków: francuzkiego, angielskiego i niemieckiego?...
— Podejmuję się wygotować trzy płyty metalowe w przeciągu roku — odrzekł pseudo-hrabia de Lorbac.
— W przeciągu roku!... powtórzył kasyer. To za długo... Zobaczymy to później... Obecnie potrzeba nam na gwałt pieniędzy... Potrzeba nam natychmiast weksli na grube sumy. Dla tego właśnie przyszedłem do ciebie...
— O cóż chodzi?
— Powiem ci zaraz...
Herman Vogel począł opowiadać Karolowi Laurent drobiazgowo z czem przyszedł do niego, ponieważ jednak szczegóły te nie zajęłyby czytelników naszych, nie powtórzymy ich tutaj.
— Czy zrozumiałeś? — zapytał Herman skończywszy.
— Zrozumiałem — odparł pseudo-Lorbac.
— Zanotuj-że to sobie. Potrzebujemy na 27 b. m. przekazu na ośmnaście tysięcy franków banku handlowego Veil-Picard z Besançon; także weksla na dwanaście tysięcy, wystawionego przez bank Juliusza Courielle z Vésoul — i przekazu na dziesięć tysięcy domu handlowego Echalie w Dijon, wszystko płatne na okaziciela, a wystawione na bank mego pryncypała. Masz tu wzory zleceń, wzory podpisów bankierskich, jako też i poręczycieli na wekslach... Z łatwością przyjdzie znaśladować nagłówki zleceń, ponieważ odbijane są pieczątką zwykłą. Oprócz tego, potrzeba nam dziesięć tysięcy franków w czekach, od tysiąca do tysiąca pięćset frankowych na „Stowarzyszenie Powszechne“ i na towarzystwo „Kredytowe Bieżące“... Daję ci czeki czyste, wypełnij je podług notatki załączonej. Co się tycze podpisów, te znasz przecie dobrze, nie raz już miałeś z niemi do czynienia...
— Dużo, bardzo dużo roboty — mruczał Karol Laurent — postaram się jednak zdążyć, skorę powiadasz, że to konieczne...
— Konieczność nie cierpiąca zwłoki, gwałtowna — dodał Vogel z naciskiem.
— Licz zatem na mnie...
— Ma się rozumieć, że liczę na ciebie...
— Z tych piędziesięciu tysięcy franków, jakie stworzę — podjął fałszerz — ile do rąk na czysto dostaniemy?
— Dziesięć tysięcy.
— Podzielimy się na połowę, jak zawsze?...
— Naturalnie...
— Czy nie znajdujesz przypadkiem, drogi przyjacielu, że taki podział jest niesprawiedliwym?.
— Nie może być niesprawiedliwym, ponieważ jednakowa suma nam wypada — odrzekł kasyer.
— Przepraszam, po sprawiedliwości mnie się należy dwie trzecie, ponieważ cały ciężar pracy mnie się dostaje.
— Tak, lecz gdyby nie moje wskazówki, to twoja praca nicby nie znaczyła, a następnie, gdybym ja nie zajął się eskontowaniem weksli, to tyleby miały wartości, co prosta bibuła...
— O! ty masz na wszystko odpowiedź...
— Bo tak jest rzeczywiście.
— Dajże mi choć cokolwiek na rachunek przypadających mi pięciu tysięcy...
— Ile potrzebujesz?
— Jak najwięcej. Jestem kompletnie goły...
— Przewidziałem twoje żądanie i choć sam jestem w tej chwili w strasznych opałach, przygotowałem się, aby ci dogodzić.
Herman Vogel otworzył pugilares, wyjął kilka asygnat i podał koledze.
— Masz dwa tysiące franków — dodał.
— Dziękuję.
— Otrzymasz resztę przy oddaniu mi weksli i czeków 27 b. m....
— Niech i tak będzie, ale wierzaj mi, pomyśl o moim projekcie... Będzie to lepsze, niż te małe obrywki, które nawet pragnienia nie zaspakajają...
— Pomyślę... pomyślę, przyrzekam ci... Teraz nawet myślę już o tem, lecz powtarzam, nie mamy czasu, ani chwila stosowna nie nadeszła jeszcze! Cierpliwości, cierpliwości!... do dyabła!... A teraz o czem innem: Wyprawię niezadługo kolacyjkę... W wigilię uczty napiszę do ciebie z zaproszeniem, a ty, ma się rozumieć, przyjdziesz. No cóż, zgadzasz się?
Karol Laurent odpowiedział z uśmiechem:
— Ależ ma się rozumieć! Hrabia de Lorbac nie omieszka stawić się na łaskawe zaproszenie barona de Précy...
Po serdecznem uściśnieniu rąk i poleceniu się pamięci, Vogel opuścił; mieszkanie zacnego współpracownika swojego.
Kilka słów, dotyczących tego ostatniego, wydają nam się rzeczą konieczną.
Łotr, nazywający się Karolem Laurent, a w podejrzanych towarzystwach, w jakich się obracał, przybierający nazwisko hrabiego de Lorbac, chociaż młody jeszcze, przeszłość miał brudną okrutnie.
Pochodził niestety z uczciwej rodziny normandzkiej, a ojciec jego, były pisarz sądu pokoju, był nawet dość zamożnym człowiekiem.
Oboje rodzice zachwyceni zdolnościami chłopca, postanowili wykierować go na jakiego wysokiego dygnitarza i w tym celu, odmawiając sobie wszystkiego, oddali go do kolegium, następnie wysłali do Paryża, i umieścili w kancelaryi notaryusza, przy którym miał się niby prawa uczyć.
Kochany synek częściej jednak odwiedzał knajpy w kwartale Łacińskim, aniżeli kursy prawne. i
Życie kawiarniane, bilardy, mazagrany i gwiazdy ze świata choreograficznego w ogrodzie Bulliera, to rzeczy nadzwyczaj kosztowne.
Karol Laurent opowiadał kolegom, że posiada w Normandyi wielkie dobra i pożyczał od nich pieniędzy, co połączone z wyłudzonemi od rodziców zasiłkami, pozwoliło mu grać rolę panka.
Po roku takiego używania, cyfra długów jego wzrosła do olbrzymich rozmiarów,
Obdarzony z natury fatalną zdolnością naśladowania najtrudniejszych charakterów pisma i podpisów najbardziej nawet zawikłanych, przewidywał on, że talent ten przyniesie mu w przyszłości dostatki i pozwoli na prowadzenie wesołego bardzo życia.
Nadszedł dzień, gdy naraz wszyscy dłużnicy poczęli się o swoje upominać, gdy koledzy, dependenci, spostrzegłszy, iż zostali oszukani, poprosili notaryusza, aby o tem co zaszło, zawiadomił rodziców młodego człowieka.
Ojciec przyjechał natychmiast, popłacił długi i chciał syna zabrać do domu.
Karol Laurent przeprosił jednak starego, przyrzekł poprawę, a... upatrzywszy sposobną chwilę, ściągnął mu pugilares, zawierający kilka biletów bankowych i znikł bez wieści.
Przez cały rok nurzał się w najniższych warstwach społecznych Paryża.
Pomysł, z jakim podzielił się później z Hermanem, wtedy właśnie zaczął był w mózgu jego kiełkować.
Przedewszystkiem postanowił jednak na czas jakiś porzucić życie próżniacze.
Wszedł jako uczeń do grawera i w krótkim przeciągu czasu tak się w tej sztuce wydoskonalił, iż miał możność zarobienia pracą uczciwą na bardzo nawet przyzwoite utrzymanie.
Ale przyszły wspólnik Hermana Vogla, inne miał zupełnie pragnienia.
Pragnął mianowicie eksploatować firmy bankierskie i kupieckie, zapomocą puszczania w obieg wekslów fałszywych.
Gdy już wydoskonalił się o tyle, że mógł się zająć tym procederem zyskownym, zmiarkował, że cała umiejętność jego na nic się nle przyda, bez współudziału osobistości, zajmującej jakieś wybitniejsze stanowisko w świecie finansowym.
Poszukiwał długo i napróżno wspólnika, nie mogąc natrafić na nikogo odpowiedniego.
Z biedy puścił się na złodziejstwo kieszonkowe, dostał się przed kratki sądowe i został skazany na kilka miesięcy więzienia.
Wypuszczony, przysiągł sobie być ostrożniejszym i zaczął na nowo życie łotrowskie.
Nie będziemy opowiadać szczegółowo sprawek jego, mniej lub więcej brudnych, gdyż do niczego to by nie doprowadziło.
Po latach nędzy i upodlenia, szczęśliwy traf i zręczne kombinacye, dały mu do rąk sumę dosyć pokaźną.
Wtedy porzucił sferę, w której żył dotąd, przybrał tytuł i nazwisko hrabiego de Lorbac i począł uczęszczać w towarzystwa bogate, lecz nieco podejrzane.
Spotkał w nich Hermana Vogla, udającego barona de Précy.
Dzięki pozorom światowym, nazwisku i eleganckiemu ułożeniu, Karol znalazł sposobność umieszczenia pomiędzy nowymi znajomymi, sporej liczby weksli fałszywych.
Pewnego dnia, zaniósł do kasy Jakóba Lefevre, jeden z takich fabrykatów i z nieopisanym ździwieniem, zobaczył tam hrabiego de Précy, spełniającego obowiązki kasyera.
Postanowił wyciągnąć korzyść z tego odkrycia.
Udał się do mieszkania Hermana, a ten po krótkiej chwili uznał, iż gość jego może się stać bardzo niebezpiecznym, albo dobrze użyty, użytecznym nad wyraz kamratem.
Należy go unikać jako wroga, a postarać się usilnie, iżby został sprzymierzeńcem.
Traktat przymierza zawarty został niebawem.
Wiemy już, co nastąpiło potem.
Po odwiedzinach wspólnika, Herman Vogel poszedł piechotą na bulwar Clichy, ztamtąd na ulicę Amsterdam, i zadzwonił do drzwi ładnego pałacyku, którego niema tam już dzisiaj.
Otworzył mu służący w czerwonej kamizelce, czarnych sukiennych spodniach i w popielatych kamaszach.
— Pan Maurycy Villars w domu? — zapytał Vogel.
— Pan powrócił bardzo późno — odparł zapytany — i bodaj nie wstał jeszcze z łóżka, w każdym razie wątpię, czy dziś rano będzie widzialnym...
— Czy będziesz tak dobrym oddać mój bilet panu Villars?... — przerwał kasyer, wyjmując z portfelu elegancką kartę, z wyrytem nazwiskiem barona de Précy.
— Oddam, proszę pana, pokojowcowi, aby wręczył zaraz panu, jeżeli się obudził... Niech pan wejść raczy...
Służący poprowadził Hermana po przez wązkie podwórze, gdzie stał mały powozik, który mył właśnie stajenny, następnie wprowadził go do pokoju, w jakim widocznie przybywający w odwiedziny, oczekiwali na gospodarza domu, i pozostawił samego...
Wiemy, że Herman Vogel znał osobiście wuja Walentyny, pierwszy raz jednakże przychodził doń z wizytą.
Rozpatrywał też z wielkiem zaciekawieniem miejsce, w którem się znajdował.
Był to pokój średnich rozmiarów, umeblowany zbytkownie, nie nosił jednak najmniejszej cechy artystycznej, nadającej wartość nawet drobiazgom.
Obicia, firanki, kobierce i siedzenia, kosztowały chmarę pieniędzy i to główną ich było zaletą.
Obrazu, posągu, bronzu, któryby ożywił martwą jednostajność, jaką tworzyła całość, nigdzie tu nie było.
Sumienny tapicer, mający widocznie zupełną swobodę działania, popuścił wodze fantazyi w dostarczaniu pięknych materyj i wykwintnej roboty stolarskiej, ale na nic innego zdobyć się nie był w stanie.
Maurycemu Villars chodziło o to głównie, aby otoczenie jego zasobnem było.
Ex-fabrykant bronzów z Marais, po nagłym przyroście majątkowym, nabył pałacyk, w którym go spotykamy.
Żył w nim; stosunkowo do ogromnych dochodów swoich, bardzo a bardzo skromnie.
Dobra kucharka, pokojowiec, lokaj, stangret i masztalerz, stanowili cały dwór jego, aż nazbyt wreszcie liczny, jak na jednego człowieka, nie przyjmującego prawie nikogo u siebie, a głównie żyjącego po za domem.
Kareta i powóz otwarty, służyły mu na przemiany, stosownie do pory i pogody.
Trzy konie, silne, ale niezbyt rasowe, stanowiły całą stajnię.
— Jeżeli Maurycy Villars posiada naprawdę sześć milionów — pomyślał Vogel — i jeżeli trzy z nich wpadną w moje ręce, nie zadowolę się takim skąpo mieszczańskim szykiem i puszczę w taniec talary starego głupca!
Zaledwie miał czas zakończyć te swoje refleksye, wszedł czarno ubrany pokojowiec milionera, i rzekł:
— Pan Villars nieprzyjmuje wprawdzie nikogo, ale robi wyjątek dla pana barona... Proszę zatem za mną...
Herman podążył za służącym; przebył schody, ozdobione kwiatami i wysłane chodnikiem z puszystej wełny purpurowej.
Gdy minęli dwa salony na pierwszem piętrze, bogato lecz pospolicie umeblowane, pokojowiec otworzył drzwi, i usuwając się na stronę, zaanonsował głosem dźwięcznym i przesadnym nieco:
— Pan baron de Précy...
Wuj Walentyny wybiegł z pośpiechem na spotkanie gościa, i podając mu ręce, zawołał:
— Ah! mordieu! drogi baronie, cóż za uprzejmość, że przychodzisz odwiedzić mnie w skromnem mieszkanku mojem, którego progu nie przestąpiłeś dotąd! — Zakaz ogólny nie mógł istnieć dla ciebie... Masz tego najlepszy w tej chwili dowód... Wszak prawda, że mi wybaczysz, iż cię przyjmuję w sypialni, w kostyumie więcej niż zaniedbanym?... To dla tego jedynie, aby cię na czekanie nie narazić... Powróciłem nadzwyczaj późno, a raczej bardzo wczesnym rankiem... Kolacyjka niezmiernie była wesoła... Było nas w Café Anglais pół tuzina hulaków i tyleż miłych osóbek... Położyłem się o wpół do szóstej, a po przebudzeniu się tyle tylko miałem czasu, aby się ogarnąć troszeczkę...
— Ale masz się dobrze, drogi panie, bo to jest widocznem? — rzekł Herman, ściskając za ręce Maurycego Villars.
— Znajdujesz pan, że dobrze, wyglądam?
— Rozumie się, że dobrze!
— Powierzchowność moja nie zwodzi kochanego pana... wybornie się miewam istotnie, a nawet sto razy lepiej, niż to w młodości bywało...
— Bezsenność i rozkosze nie zostawiają zatem śladu na panu?
— Sił mi owszem dodają!... Używanie bezmierne potrzebnem jest widocznie dla mojej konstytucyi. W trzydziestu latach zamknąłem się jak anachoreta jaki w ponurym moim kącie, to też chorowity byłem; słabe moje zdrowie niepokoiło wówczas przyjaciół moich... Dziś, odświeżony tem, co ludzie krótkowidzący nadużyciem nazywają, czuję się, jak ze stali, drogi baronie, gnę się, ale nie łamię!...
— Moje najszczersze powinszowania...
— Całem sercem je przyjmuję! Czy zechcesz pan spożyć ze mną śniadanie?
— Już jestem po śniadaniu.
— Szkoda! Na drugi raz przychodź pan na czczo do mnie.
— Przyrzekam najsolenniej.
Opuśćmy Hermana Vogla, prowadzącego rozmowę dorywczą, która prędzej czy później doprowadzić go miała do istotnego celu jego odwiedzin, a poświęćmy słów parę sypialni Maurycego Villars i jemu samemu.
Pokój, o którym mowa, prawdziwym był tryumfem sławnego tapicera Lecel-Girard.
Obszerny i wysoko sklepiony, miał ściany i sufit obciągnięte atłasem złotego koloru, i wyglądał niby wnętrze olbrzymiego pudełka od biżuteryi.
Łoże nizkie, jak wschodnia otomana, a szerokie na dwa metry, przysłonięte było tą samą materyą, co ściany i przepaściste siedzenia kształtów zaokrąglonych.
Nigdzie ani paska drzewa, ani najmniejszego kantu dostrzedz nie można było. Piękna kobiecina w przystępie napadu nerwowego, tarzaćby się tam mogła przez dobrą godzinę, nie narażając swego delikatnego ciała na najmniejsze choćby obrażenie.
Jaskrawo żółty kobierzec, usiany kwiatami czerwonemi, tak był puszysty, iż miękkość jego sprawiała nogom wrażenie, jakby po trawniku angielskim stąpały.
Ogromne lustro, w żółty atłas oprawne, zalegało całą ścianę, za łóżkiem wspaniale błyszczało z po za zwieszających się nad nim kotar.
Trzy inne tychże samych rozmiarów pomnażały odbiciem swojem znajdujące się w pokoju przedmioty.
Dziwna, odurzająca woń, przesycała powietrze, a dla nieoswojonego z nią, czyniła po upływie kilka minut, atmosferę niemożebną.
Nie sposób wyobrazić sobie coś dziwaczniejszego, coś nieprawdopodobniejszego, coś nawet w swoim rodzaju bardziej przerażającego, niż osobę Maurycego Villars w tej olśniewająco złotej oprawie.
Wuj Walentyny miał na sobie koszulę z czerwonego fularu i całe ubranie z flaneli szkarłatnej barwy.
Pod tym kostyumem kata średniowiecznego podszytego skazańcem, wątłe ciało starego rozpustnika, rażąco chudem się wydawało, kontrast ognistego koloru tkaniny z wyżółkłą, jak pargamin skórą, nadawał kościstej twarzy charakter widma strasznego.
Maurycy Villars liczył najwyżej lat pięćdziesiąt pięć, wyglądał atoli na ośmdziesiąt, a nawet prawdę powiedziawszy, na więcej może jeszcze.
Nie miał on nigdy wyglądu czerstwego — obecnie zaś przedstawiał obraz wstrętnej zgrzybiałości — zgrzybiałości wystrojonej, wymalowanej, pragnącej za jakąbądź cenę wydać się piękną i młodą.
Czarna peruka, uczesana według ostatniej, mody, „à la gandin“, jak mówiono w r. 1858, to jest z przedziałkiem od czoła aż do karku, osadzona była na głowie, łysej jak kolano.
Dwa rzędy białych zębów, od najlepszego dentysty, wyglądały z po za warg zsiniałych i wiecznie się poruszających.
Pod oczami, pozbawionemi rzęsów, o powiekach zaczerwienionych, opadała skóra żółta i pomarszczona — brwi ołówkiem specyalnym narysowane, odbijały fatalnie na czole zwiędłem i pożółkłem.
Zapadłe policzki, starannie były wygolone, wąsy krótkie i czarne, suto farbą pomalowane, usta ponsowe od maści karminowej.
Maurycy Villars używał różu, jak stara zalotnica, i był przekonany, że tego z pod grubego pokładu welutiny nie znać wcale.
Niestety, ani róż, ani welutina nie chciały przylegać do chropowatej pargaminowej skóry i odpadały miejscami niby tynk od murów na działanie słońca i ulewy wystawionych.
Takim był trup żyjący, którego złowrogiej zgrzybiałości Herman Vogel przypatrywał się z lubością.
— Pozwolisz, kochany baronie, że każę sobie podać śniadanie, którego spożycia ze mną odmawiasz?... — odezwał się wuj Walentyny.
— O! proszę bardzo... — odpowiedział Vogel.
Maurycy Villars zadzwonił i tejże chwili ukazał się lokaj, wnoszące mały stoliczek z zastawionem śniadaniem.
— Widzisz pan — rzekł Villars — że moje śniadanko, jakkolwiek bardzo skromne, mogłoby z biedy na dwóch wystarczyć... Ostrygi, raki morskie, kotlety, pasztet strasburski i madera. Rano piję tylko maderę, i bardzo mi to dobrze robi... Orzeźwia.. wzmacnia... A w dodatku czterdzieści lat stoi już w piwnicy... Za pańskie zdrowie, kochany baronie...
Maurycy Villars napełnił szklaneczkę z cieniutkiego szkła cieczą koloru topazu roztopionego i wysączył ją do ostatniej kropli.
Wujaszek Walentyny jadał niewiele, lecz za to pił z pewnem zacięciem.
W miarę zaś, jak wciągał w siebie zawartość butelki omszałej, dziwna w nim zachodziła zmiana. Nerwowe drżenie wstrząsało całem jego ciałem... Zagasłe oczy świeciły jak próchno... krew uderzała do głowy... Ciemne plamy, pomimo pokładu różu i welutiny, występowały na policzki.
Do skończenia całej butelki raptem tchu mu zabrakło; gwałtowny napad kaszlu zdawał się zwiastować atak apoplektyczny; zaczął się dusić, przerażająca siność pokryła mu oblicze.
— Sapristi! — myślał Vogel. — Mój przyszły wujaszek wcale nie tęgi... Wije się jak potępieniec... Możnaby sądzić, że nadeszła ostatnia jego godzina!! Czyżby dziś już miał tego figla urządzić!! Nie pragnę wcale... trochę byłoby to za wcześnie...
Atak konwulsyjny Maurycego trwał około pięciu minut.
Gdy się nareszcie uspokoił siny i bardziej jeszcze niż zwykle wstrętny starzec, zamruczał głosem zagasłym:
— To nic... to nic... Zakatarzyłem się trochę przeszłej nocy... ale... do wieczora... zdrów będę jak ryba...
— O! panie kochany! — zawołał Vogel — zachwycony jestem panem... doprawdy! Oto zuch z pana, co się nazywa!! Takich ludzi coraz rzadziej spotykać się daje!!
— Nie ustępujesz mi w niczem, kochany baronie... zauważył Maurycy Villiars głosem konającym.
— Robię, co mogę, ale czuję, że nie dorównywam panu... Pan pojmujesz życie, jak należy!!...
— Wiedzą wszyscy, że i je pan tak samo dobrze pojmujesz... odparł stary kawaler. Dużo mi mówiono o balikach weneckich, czy mitologicznych, jakie wyprawiasz, baronie...
— No — odparł Vogel — to nic tak znów nadzwyczajnego... w gronie ścisłego kółka przyjaciół, na ulicy Boulogne, gdzie mieszkam, bawimy się na nich skromnie.
— Miewasz podobno u siebie prześliczne kobietki?...
— Jak się zdarzy... bywają i ładne... i zręczne... a przedewszystkiem młode i świeże...
— Bardzo wesołe i bardzo przystępne, jak mnie zapewniano.
— O, że nie są to skromnisie, przyznaję... rzekł Herman z uśmiechem; a potem dodał — właśnie z powodu takiej fetki, jestem dziś u pana; zaraz się dowiesz, że wizyta moja nie była bez interesu...
— O! O! — mruknął Maurycy zadowolony.
— Bardzo rzadko miałem sposobność spotykać się z panem — ciągnął kasyer — poznałem atoli dobrze przyjemność towarzystwa pańskiego i radbym, aby stosunki nasze stały się bliższemi.
Maurycy Villars skłonił się zachwycony.
— W kółku wesołem, w jakiem żyjemy obydwaj — ciągnął Herman — niekiedy dla przyjemności odstępuje się od zasad swoich... podaje się nieraz rękę ludziom, którym odmawia się szacunku...
Stary kawaler skinął głową potakująco.
Kasyer mówił dalej:
— Pragnąłbym posiadać przyjaciela wiernego, na którego mógłbym liczyć w każdej chwili, a on naturalnie na mnie...
— Jest to i moje takie marzenie, ale dotąd nieurzeczywistnione...
— Jestem bardzo bogaty.
— Ja także posiadam cośkolwiek...
— Jestem bezżenny.
— Zupełnie tak samo, jak ja...
— Nie posiadam żadnej rodziny... dorzucił Vogel.
— Ja także nie mam nikogo z blizkich krewnych — oświadczył dobitnie wuj Walentyny.
— Podobieństwo położenia bijące w oczy, cóż pan zatem na to?
— Że to fakt zachwycający...
— Podobasz mi się nieskończenie, kochany panie Maurycy...
— A ja czuję wielką sympatyę dla ciebie, baronie...
— Skoro więc tak, to zawrzyjmy traktat przyjaźni... Nie rozłączajmy się nigdy... Stańmy się Orestem i Pyladem, niech pod tem nazwaniem znają nas w wesołym światku!... Czy zgadzasz się pan na to?...
— Czy możesz pytać się nawet, baronie?
— Postanowione zatem?
— Postanowione i zaprzysiężone!...
— Przez cały dzień wolność absolutna, dla każdego z nas, wieczorem zaś braterstwo i wspólność w przyjemnościach... Tak rozumiem przyjaźń, jaką proponuję...
— Tak samo pojmuję nasz układ...
— Podaj pan rękę dla zakończenia umowy...
— Najchętniej i z całego serca...
— Odtąd niepotrzebne już pomiędzy nami żadne ceremonie, nazywaj mnie poprostu Gustawem...
— Pod warunkiem, że zostanę dla ciebie Maurycym...
— Dobrze, drogi Maurycy...
— Dobrze, kochany Gustawie...
— Będziesz stałym gościem na moich zebraniach przy ulicy Boulogne... Nie długo urządzę na cześć twoję zabawą czysto anakreontyczną, i mam nadzieję, że cię nie znudzę... Zaprezentuję ci przyjaciółki moje...
— Będę się starał z niemi zaprzyjaźnić...
— O to chodzi właśnie, mój Maurycy — rzekł kasyer z uśmiechem. — Nie jestem wcale zazdrosnym...
— Pozwalam ci odpłacić mi pięknem za nadobne, kochany Gustawie. Poluj na moich gruntach, ile ci się tylko spodoba...
— Czyś wolny jest dziś wieczorem?
— Gotów najzupełniej na rozkazy twoje...
— Zatem zapraszam cię na obiad...
— Gdzie się mam stawić? czy tutaj...
— O! nie... punkt o siódmej u Bignona... Jestem tam jak u siebie, zapytaj o mój własny gabinet...
W kwadrans po zrobionem i przyjętem zaproszeniu, Herman Vogel opuścił mały pałacyk przy ulicy Amsterdam, wyściskawszy się przedtem serdecznie z gospodarzem domu.
Młody człowiek mógł sobie powinszować rezultatu odwiedzin.
Zagrał po mistrzowsku o wielką stawkę, i wygrał ją najzupełniej.
Od pierwszego rzutu oka odkrył cały sposób życia człowieka, którego majątku pożądał. Wiedział, że z łatwością przyjdzie mu pchnąć na drogę nadużyć tego na poły zamarłego rozpustnika, wiedział, że potrafi popełnić w ten sposób zbrodnię, w obec której sprawiedliwość pozostać musi bezsilną.
A jednak jedno wyrażenie Maurycego Villars zaniepokoiło go trochę.
Wuj Walentyny powiedział: — Nie mam żadnych blizkich krewnych!...
Czy mogłoby być coś więcej znaczącego i jaśniejszego?
Dowodziło to, że stary kawaler albo zapomniał, iż siostra jego, umierając, pozostawiła dwoje dzieci, albo też, iż ostracyzm swój rozciągnął i na córki Klotyldy.
W każdym razie było prawie pewnem, że Maurycy w rozporządzeniu przedśmiertnem nie wspomni o siostrzenicach swoich.
Ale można było i to także wnosić, że nie czując do nikogo prawdziwego przywiązania, a nie wierząc w blizki swój koniec, umrze bez testamentu.
Zawarte przymierze, pozwalało Hermanowi odwiedzać Maurycego o każdej porze, dawało mu możność pilnowania testamentu i możność usunięcia w razie potrzeby niewygodnego ostatniego rozporządzenia.
Kasyer Jakóba Lefevre liczył dużo na swoję gwiazdę szczęśliwą.
∗
∗ ∗ |
Lionel de Rochegude, dowiedziawszy się, że ścigana przezeń tak zapamiętale młoda panienka, nazywa się Walentyna de Cernay, że pochodzi z zacnej rodziny, że jest sierotą bardzo biedną i bardzo uczciwą, postanowił zapomnieć o wszystkiem co zaszło.
— Miałbym uwieść to śliczne dziecko — rzekł do siebie — ależ byłby to czyn ohydny!... Nie będę myślał o tem więcej.
Z wszelką pewnością, gdy to mówił, dobra jego wiara nie mogła podlegać wątpliwości.
Obiecywał sobie jak najszczerzej nie myśleć więcej o Walentynie, lecz w kwestyach jednakże równie delikatnych, najsilniejsze postanowienia, zamiary na pozór niewzruszone, bywają zadziwiająco kruchemi, rozsypują się w gruzy, jak pałace z kart pod tchnieniem swawolnego dziecięcia.
„Człowiek proponuje, a Bóg dysponuje“, mówi stare i mądre przysłowie.
Lionel de Rochegude aż do chwili, w której przypadek postawił mu na drodze siostrzenicę Maurycego Villars, brał za miłość kaprys, fantazyę, popęd zmysłowy, słowem naśladownictwa miłości, będące w stosunku do uczucia prawdziwego tem, czem jest szkło w stosunku do brylantu...
Sądził, że jest niezdolnym do kochania w sposób poważny.
Na dowód, że się mylił, nie zbyt długo czekać mu przyszło.
Miał silną wolę, zatarcia w pamięci swej obrazu Walentyny, czynił, by rezultat ten osiągnąć, rzeczywiście istotnie wysiłki, bynajmniej jednak, niestety, nie uwieńczyło ich powodzenie.
Im zawzięciej odpędzał od siebie urocze zjawisko, tem go silniej opanowywało.
Jasno-włose dziewcze, raz jeden tylko widziane, jak dzień długi, na chwilę go nie odstępowało...
Wśród nocy, w snach, powracało ku niemu...
Daremnie wołał:
— Precz odemnie!
Odpowiadało mu z uśmiechem:
— Nie odejdę... Czemu odpędzasz, kiedy mnie kochasz?
Hrabia de Rochegude, człowiek charakteru na wskróś prawego, ulegał bez oporu popędom zmysłowym, nigdy przecież nie wchodził w układy z sumieniem, gdy czuł, że o honor chodziło.
Uczciwość i honorowość stawiał po nad wszelkie inne przymioty szlachcica.
Uwiedzenia młodej dziewczyny uważał za czyn niegodny uczciwego człowieka.
Ztąd owa walka z samym sobą, ztąd ów wytrwały opór przeciw namiętności, której podlegał.
Hamował się na wszystkie sposoby.
Przedewszystkiem rzucił się na oślep w bezładne życie, które mu nieobcem było.
Noce spędzał wśród hałaśliwych kolacyj z modnemi grzesznicami, w orgjach tych atoli, miast szukanego zapomnienia, znajdywał przesyt i znużenie.
Bezwiednie nastała w nim zadziwiająca jakaś przemiana.
Sztuczne ożywienie, wesołość w gronie kobiet półświatka, już go nie zajmowały.
Pocałunki przedajne sprawiały mu głęboką odrazę.
Zwyciężony w tej walce, przestał się opierać i pierwsze miłości swej uczynił ustępstwo.
— Ponieważ nie mogę nie widzieć tego dziewczęcia — rzekł sobie pewnego razu — będę więc na nią patrzył, ale zdaleka tylko; nie odezwę się do niej ani żartem; ponieważ nie mogę zostać jej mężem, nie uczynię najmniejszego kroku, aby się stać jej kochankiem...
Począwszy od dnia, w którym postanowienia to się zrodziło, Lionel de Rochegude dwie trzecie życia swego przepędzał w okolicach ogrodu przy ulicy Mozarta, dostrzegając niekiedy Walentynę i postępując za nią w pewnej odległości, jeżeli wychodziła wypadkiem, ale dotrzymując wiernie obietnicy i nie starając się o zbliżenie, ani też zwrócenie na siebie uwagi dziewczęcia.
Znajdował się tam właśnie, jak wiemy, w chwili, gdy Herman Vogel opuszczał domek, progi którego przestąpił pod pretekstem dostarczonym mu przez agencyę Roch i Fumel.
Nieokreślone uczucie nieufności, coś takiego, co na zazdrość zakrawało, po raz się pierwszy w nim przebudziło.
Oficer-huzar zgadzał się na uszanowanie niewinności dziewicy, którą kochał, ale ani myślał, aby ustąpić placu śmielszemu i szczęśliwszemu rywalowi.
Byłżeby gość ów rywalem?
Oto co zbadać należało za jakąbądź cenę.
Lecz jak się tu wziąć do tego?...
Postanowił podwoić czujność.
Jeżeli odwiedziny się powtórzą, każę śledzić tego człowieka, aby zbadać, jakie ma nazwisko i co za jeden.
Gdy to posiędzie, będzie wiedział, jak ma postąpić.
Nazajutrz rano, na krótko przed dziewiątą, pan de Rochegude umieścił się na zwykłem stanowisku obserwacyjnem, tym razem pieszo, ukryty w rogu palisady otaczającej wnętrze.
Zobaczył dorożką zatrzymującą się przed zakratowaną furtką.
Gość wczorajszy wysiadł z powozu, trzymając pod pachą duże zielone pudło, w jakich zazwyczaj stare sztychy składają.
Okoliczność ta, z pozoru nic nie znacząca, wielce uspokoiła Lionela.
Zbierane wiadomości bowiem, poznajmiły go z tym szczegółem, że panna de Cernay maluje akwarelle i że dochód z tej pracy, w połączeniu ze skromnemi środkami, stanowiły jej i siostry utrzymanie.
Bez wątpienia, młody człowiek z zielonem pudełkiem, przybywał z jakimś obstalunkiem; było to możebnem i prawdopodobnem nieledwie, jakkolwiek ubranie jego, jak na handlującego nawet obrazami, za zbyt starannie wyglądało.
Ależ zakochany nie zjawia się u młodej panny o tak wczesnej godzinie, a nadewszystko obładowany tak ogromną i zakurzoną teką, szpagatem owiązaną!...
Podczas gdy Lionel zajętym był kombinowaniem swych domysłów, Herman Vogel przebył ogród i zadzwonił następnie do drzwiczek, które natychmiast otworzyły się zanim i zamknęły.
— Szczęśliwiec! — pomyślał hrabia. — Zobaczy ją... będzie z nią mówił! Cobym dał za to, żebym był na jego miejscu!
— Dzień dobry, panieneczko — zawołał Vogel do Klarci, wprowadzającej go do ogródka. — Czy mogę się widzieć z siostrą?
— O! tak, łaskawy panie... — odrzekło dziecko, — Spodziewała się dziś pana i będzie bardzo zadowoloną, gdy go zobaczy... Zajęta jest malowaniem... Kiedy pan zadzwonił, odezwała się do mnie:
— Idź Klaruniu, ale nie otwieraj; chyba, że to ten pan, co był wczoraj...
Herman Vogel poszedł za Klarą.
Dziewczynka wbiegła pierwsza do domu i otworzywszy pracownię, zawołała głosem rozradowanym:
— To on, siostrzyczko... to ten pan wczorajszy...
Walentyna złożyła paletę porcelanową, podniosła się z siedzenia i przyjęła gościa uśmiechem, mówiąc:
— Witam pana, rada mu jestem i temu kartonowi, co musi być przepełniony cudownemi rzeczami.. Pracuję, jak pan widzi... I wczoraj nie próżnowałam.. Jeszcze tylko kilka dotknięć pendzlem, a wiatrak będzie skończony... Będzie pan mógł go zabrać jeżeli zechce...
— Mogę obejrzeć? — zapytał Vogel.
— Ależ bardzo proszę! Siadam w tej chwili i kończę...
Kasyer oparł tekę o krzesło, i z pośpiechem zajął miejsce wczorajsze, to jest stanął po za młodą dziewczyną, pochylił się nad nią i zajęty niby wyłącznie akwarellą, ustami dotykał prawie jasnych, jedwabistych warkoczy Walentyny, oddychał świeżą wonią uroczej szesnastoletniej główki.
Kiedy dłużej, niż wypadało, pozostawał pogrążony w tem pełnem poezyi zajęciu, zaniepokojona milczeniem jego Walentyna, szepnęła:
— Cóż... nic pan nie mówi... Czy nie zadowolony pan z wiatraka?
— Niech Bóg zachowa i broni — odparł z żywością Herman. — Przeciwnie, zachwycony jestem!...
— Doprawdy?... Znajdujesz pan, że mi się udało?...
— Znajduję, że to rzecz wyśmienita! że jest pani na świetnej drodze! Żadna jeszcze z prac pani, tak mnie nie zajęła!... Delikatność tonów, śmiałość dotknięcia, zadowoliłyby najbardziej nawet wymagającego sędziego!...
— Gdybyś pan wiedział, jak mnie czynisz szczęśliwą!
— Bądź pani szczęśliwą, bądź dumną!... Talent, manifestujący się w ten sposób, rozwinąć się musi wspaniale... Przyszłość do pani należy... Co do mnie, kontent jestem, iż pierwszy furtkę ci do sławy uchylam, gdyż mam niezwykłą dla pani sympatyę, nie tylko jako artysta... Ta odważna walka z losem, to rozczulające zaparcie się siebie... to szlachetne poświęcenie się dla siostry, muszą budzić uwielbienie, muszą jednać pani szacunek bez granic... —.
Twarzyczka Walentyny oblała się rumieńcem.
— Jakto, panie — wyszeptała zmieszana — pan wiesz?
— Wiem o wszystkiem, co tylko dotycze pani... wiem o zupełnej ruinie twojego ojca... o przedwczesnej śmierci matki, zabitej przez zmartwienia...
— Zkądże to, jakim sposobem?
— Nic nadto prostszego... Znam z blizka, kogoś takiego, który znał rodzinę pani...
Po tej przemowie nastąpiło chwilowe milczenie.
Młode dziewcze pochylone nad stalugami, rzucało ostatnie w pracy swej sztrychy, a gorączkowa prawie szybkość ręki wzmagała się widocznie.
Ostro zakończonym penzelkiem, zwilżonym w chińskim tuszu, podpisała: „Walenty,“ i wykrzyknęła:
— Skończone!...
— I jeszcze jak skończone! — zawtórował Vogel. — Ten wiatrak, tak mi się podoba, że zatrzymam go dla siebie... Mam w skromnem mojem mieszkanku kawalerskiem zbiór wcale ładnych rzeczy, a ten nabytek zajmie w niem najpoczestniejsze miejsce...
— Ostrożnie, łaskawy panie — powiedziała, śmiejąc się Walentyna — bo zanadto wbijesz mnie w dumę.
— Ma pani prawo być dumną... Pycha jest uczuciem pospolitem, ale duma potęguje odwagę... pomnaża siłę duszy tak szlachetnej, jak duszyczka pani...
— A teraz, panie — odezwała się sierota, którą pochwalne słowa Hermana Vogel mieszały trochę — wiedz o tem, że jako córka Ewy, bardzo jestem ciekawą... Proszę pana, nie daj mi czekać... Pałam żądzą obejrzenia tych skarbów, które mi przynosisz...
Vogel otworzył tekę i rozłożył zawartość jej na gerydonie.
Były to sztychy, po największej części starożytne, a nadewszystko kopie pejzażystów i malarzy morskich: flamandzkich i holenderskich.
Wybór bardzo był trafny w całości, a w szczegółach przedstawiał motywy proste i malownicze, mogące dać natchnienie początkującej artystce.
Uderzyła w dłonie radośnie.
— Teraz praca stanie mi się rozrywką! — zawołała. — Już zaraz chciałabym zabrać się do dzieła! A wiesz pan, od czego zacznę? Od tej oto omszałej arkady, otwierającej wejście do ciasnej uliczki, ślicznemi efektami światła przepełnionej!... Czuję, że mi się to uda!... zobaczy pan!...
— Jestem tego z góry pewnym...
Odtąd rozmowa potoczyła się torem czysto artystycznym, a wreszcie nie długo trwała.
Vogel przed dziesiątą potrzebował być przy nlicy św. Łazarza w biurze bankiera Jakóba Lefevre.
— Czy zabierasz pan „Wiatrak“? — zapytało dziewcze.
— Rozumie się, skoro już skończony... Pilno mi go bardzo posiadać...
Walentyna zdjęła z pośpiechem akwarellę ze stalug, przytwierdziła ją czterema pieczątkami na arkuszu papieru białego i wsunąwszy w niewielką teczkę, podała kasyerowi z uśmiechem.
— Jestem dłużnikiem, twoim pani... — odezwał się ten ostatni — pozwól mi uiścić się zatem...
— Nie! nie! — odparła Walentyna — nie... nie... nie dzisiaj... Nic pilnego... Zaręczam panu, iż mam pieniędzy dosyć... W końcu tygodnia uregulujemy rachunki... To dla mnie i lepiej, i przyjemniej będzie.
— Zastosuję się do rozkazu i dziękuję za zaufanie.
— Kiedy pan odwiedzi mnie znowu?...
— Jutro wieczorem, jeżeli pozwoli pani...
— Czekać będę z upragnieniem, zastaniesz pan „Arkadę“ bardzo zaawansowaną...
Młody człowiek skłonił się z uszanowaniem, uścisnął rękę, którą mu Walentyna podała na pożegnanie i wyszedł z salonu.
— Doprawdy — pomyślało młode dziewczę — to wcale miły chłopiec z tego Hermana Vogel. Jakiż on niepodobny do Gabégo i do Duvarta, tamci nigdy nie byli zadowoleni, tamci zawsze obniżali wartość mojej pracy, aby mi mniej za nią zapłacić... Ten wcale mi nie wygląda na handlarza... Rozmowa jego, mocno mnie zajmuje... Wygląda, jakby raczej z życzliwości, niż z chęci kupna przychodził... Jutrzejszej jego wizyty wyglądać będę z niecierpliwością...
Lionel de Rochegude zajmował ciągle posterunek swój obserwacyjny.
Uspokoiło go było znacznie duże pudło, jakie przyniósł ze sobą odwiedzający, małe, z jakim wychodził, tem więcej na spokój ten wpłynęło.
— Ma się rozumieć — rzekł do siebie — że to nie żaden wcale rywal, tylko zwyczajny handlarz, robiący zamówienia i zgłaszający się po odbiór takowych... Nie mam się czego obawiać...
∗
∗ ∗ |
Pozwólmy, by więcej trochę, niż jeden tydzień czasu upłynął.
Przebiegły, idący prosto do celu Herman, szybkie czynił postępy w zażyłości z Maurycym Villars z jednej, a Walentyną z drugiej strony.
Wieczory swoje dzielił pomiędzy starego rozpustnika z ulicy Amsterdamskiej, a sierotę z ulicy Mozarta.
Dziś wuj, jutro siostrzenica, a często nawet, wychodząc z Passy, gdzie nie mógł zbyt długo przesiadywać, wstępował po towarzysza uciech i wciągał go w jakąś orgię, z której Maurycy wychodził bardziej drżący i bardziej niż przedtem bezwładny, słowem, coraz bardziej strupieszały.
Pewny obecnie nieograniczonej przewagi nad starym kawalerem, wiedział Herman, iż każdej chwili popchnąć go może w otchłań nadużyć, w których ostatnie tchnienie życia jego zagaśnie.
Nie mniej pewnym się czuł wpływu swego na panną de Cernay.
Bardzo mało zarozumiały z natury, wreszcie nie zakochany wcale, nie przypuszczał, aby panienka potrafiła się nim zająć; co dzień jednakże, co godzina nieledwie, widział w niej wzrastające ku niemu zaufanie..
Gdyby nadeszła chwila powiedzenia Walentynie:
— „Kocham cię! — Czy chcesz zostać moją żoną?“ — nie wątpił, iż otrzymałby odpowiedź potwierdzającą.
Miał też silny zamiar oświadczenia się niebawem, zwłaszcza, że ostatnie wątpliwości jego co do ogromu majątku Maurycego Villars, znikły już zupełnie.
Zręcznie podchwycony stary kawaler, wybełkotał w przystępie pijanej otwartości cyfrę sześciu milionów...
Vogel mógł zatem śmiało postępować naprzód.
Zagrał partyę świetną... i grał ją na pewno...
Jednego tylko wypadku się był obawiać, a mianowicie testamentu starca, wydziedziczającego siostrzenice.
Jakkolwiek atoli groźne to było przypuszczenie, nie wierzył w nie Herman i nie przerażał się wcale.
Maurycy Villars nie miał ani blizkiego przyjaciela, ani stałej kochanki.
Obrzydły samolub, nie był zdolnym przywiązać się do kogokolwiek...
Na czyjąż rzecz tedy miałby porobić zapisy?...
Zresztą, Vogel obiecywał sobie, że przetrząśnie dokładnie wszystkie skrytki biurka w sypialnym pokoju wuja Walentyny, skoro tylko zamknie on oczy, a w wypadku, gdyby znalazł testament sprzeczny z jego interesami zniszczy takowy bez wahania.
W ten sposób zapewni majątek wujaszka prawym jego sukcesorkom, z których jedna żoną jego zostanie.
Wszystko więc składało się, jak należy.
Herman pewnym był, że mu nic nie stanie na przeszkodzie w wykonaniu dobrze obmyślanych planów... gdy naraz wszystko się zmieniło...
Pewnego oto wieczoru, przybywszy do domku w Passy, kasyer Jakóba Levebre doznał przyjęcia odmiennego zupełnie.
Walentyna nie była taką, jak zawsze.
Sztywność jakaś, mimowolna może, lecz niedająca się nie zauważyć, zajęła miejsce wesołości i miłej poufałości poprzedniej.
Ździwiony bardzo, a nawet zbity z tropu, lecz przypuszczając kaprys może tylko panienki, Vogel próbował wszelkiemi sposobami odzyskać pozycyę zwykłą.
Nie udawało mu się to jednakże; przymus widoczny czuć było za bardzo w postępowaniu Walentyny.
Coś zatem nadzwyczajnego zaszło od czterdziestu ośmiu godzin w położeniu panny de Cernay.
Coby to u licha być mogło?
Dla dowiedzenia się prawdy, jeden tylko sposób pozostawał; mianowicie zręczne wypytanie się sieroty.
Zaczął się tedy wypytywać, ale że otrzymywał odpowiedzi wymijające, że czuł, iż obecność jego nie jest pożądaną, pożegnał się i wyszedł, bardzo zaniepokojony.
Na szczęście, wiemy, co zaszło i zaraz podzielimy się tem z czytelnikami naszymi.
Uczucia hrabiego de Ruchegude w nową znów weszły fazę.
Opanowany zazdrością po pierwszej bytności Hermana Vogla w domku przy ulicy Mozarta, uspokoił się trochę następnie, gdy jak sądził, zdobył dowód, że nieznajomy ma tylko handlowy i artystyczny stosunek z młodą panienką — ponawiane atoli coraz częściej odwiedziny Hermana, obudziły na nowo podejrzenia hrabiego.
— Za często przychodzi... powiedział sobie. To nie żaden kupiec, to rywal zatem z pewnością!... Muszę dowiedzieć się koniecznie, co mam o nim sądzić...
Szpiegostwo osobiste wstrętnem było Lionelowi, lecz miał zaufanego lokaja, który nader był wprawnym w sztuce śledzenia ładnych kobiet na rachunek swego pana, albo też odwracania podejrzeń mężów zazdrosnych.
Przywiózł tedy lokaja tego do Passy, pokazał mu Vogla, zalecił mieć go ciągle na oku, jako też dowiedzieć się najdokładniej, kto on, gdzie mieszka i jak się nazywa.
Służący młodego hrabiego wywiązał się świetnie z polecenia.
W bardzo krótkim przeciągu czasu, bo zaraz nazajutrz wiedział już wszystko, co mu potrzebnem było.
Pan de Rochegude dowiedział się tedy, że częsty gość w domu sierot nazywa się Herman Vogel, że mieszka przy ulicy Pépinière, że jest kasyerem w domu bankowym Jakóba Levebre i S-ki, że zatem musiał być jego rywalem!
Na samą tę myśl, Lionel rozum tracił.
Po raz pierwszy w życiu zakochał się gwałtownie i szczerze...
Postanowił nigdy w życiu nie odkryć miłości swej uwielbianemu dziewczęciu, gdy naraz przekonanie, iż staje pomiędzy nim a jego ideałem ktoś trzeci, podsycało wrzącą namiętność prawie do obłędu, prawie do szaleństwa...
W jednej chwili zapomniał hrabia o postanowieniu, jakie za niezłomne uważał.
— Nie pozwolę wydrzeć sobie Walentyny! — zawołał gwałtownie. — Kocham ją nad życie... nad wszystko na świecie... nie mógłbym istnieć bez niej! Przysiągłem, że ją szanować będę i dotrzymam święcie słowa... Nigdy nie będzie moją kochanką... ale taka niewinna, z tak szlachetnej pochodząca rodziny, dla czegóżby żoną moją zostać nie miała?
Zadrżał, gdy słowa te na głos wymówił; ale po chwilowej pauzie zaczął spokojniej rozmyślać.
— Tak jest, dla czegóżby nie?... Jej piękność łączy się z najwytworniejszą dystynkcyą.. Młode jej czoło zdaje się być do korony stworzonem... Ubiorę ją w moją dziewięciopałkową koronę, i pewny jestem, że nigdy, żadna hrabina de Rochegude nie była i nie będzie od niej piękniejszą!... Biedną jest, ale cóż mnie to obchodzi? Czyż nie jestem aż zanadto nawet bogaty? Dla człowieka mego pochodzenia, kwestya pieniężna nie może stanowić przeszkody!...
Twarz Lionela jaśniała uniesieniem szlachetnem.
Nagle rysy jego pokrył cień smutku.
Pomyślał o matce, o jej projekcie połączenia go z ładną kuzyneczką Estellą, córką senatora margrabiego de Rochegude.
Od bardzo wielu lat stara hrabina pieściła się już myślą spełnienia tych najdroższych swoich nadziei...
Co to za straszny cios będzie dla niej, gdy się dowie o nowej miłości syna!... Co za boleść!... Jaki zawód okropny!
Czy zechce przycisnąć do piersi tę nieznaną sierotę, to dziecko opuszczone, żyjące bez rodziny, z pracy rąk własnych?...
Lionel mógł się wprawdzie obejść bez pozwolenia matki, bo miał lat dwadzieścia pięć skończonych, bo był pełnoletnim, bo miał prawo postępowania według własnej woli... bo dosyć było zawiadomić matkę, że tak postanowił — ale odpędził od siebie tę myśl niegodną.
— Upadnę do nóg matce — wyszeptał. — Powiem, że moje szczęście, że życie moje od niej zależy; powiem, że bez Walentyny nie mogę być szczęśliwym, że żyć bez niej nie mogę... Nie będzie miała serca zabić mnie odmową... Dobra, kochana matka... ubóstwia mnie... przystanie więc z pewnością na wszystko!...
Lionel de Rochegude mówił to sobie z uniesieniem zakochanego, nie przypuszczając, aby jego marzenia nie miały się stać rzeczywistością...
Lecz ta gorączka nadziei uspokoiła się niebawem.
Przyszło prędko przekonanie, że zanim pójdzie do hrabiny kusząc się o otrzymanie pozwolenia za pomocą porswazyi i zaklęć, musi najprzód upewnić się, czy Walentyna zechce z nim życie podzielić.
Dreszcz przeszedł po całem jego ciele, czoło zimnym się potem oblało.
Bo rzeczywiście położenie wcale łatwem nie było.
Przy spotkaniu się w Palais-Royal z panną de Cernay, posunął śmiałość swą aż de zuchwalstwa; używał sposobów, które mogą udać się z istotami tylko upadłemi, do jakich zdawał się zaliczać młodą dziewczynę.
Walentyna zachowała bezwątpienia w pamięci przykre wspomnienie tego niefortunnego spotkania.
Jakim sposobem zatrzeć to wspomnienie?
Jakim sposobem otrzymać pozwolenie zobaczenia się i wytłómaczenia?
Obrażona w swej dumie młoda kobieta, odepchnie z pogardą podobną próbę... I będzie zupełnie w swojem prawie...
Przez szacunek dla swej godności, stanie się nielitościwą, zwłaszcza, że zachowanie się Lionela nie zasługuje wcale a wcale na pobłażanie...
Opłakując szaleństwo swoje, przeklinając się na czem świat stoi, młody oficer od huzarów nie tracił jednak nadziei i powziął decyzyę, którą zaraz po jej następstwach poznamy.
Nazajutrz oto rano, ozwał się dzwonek u furtki ogródka przy ulicy Mozarta, a mała Klarunia odebrała list od posłańca i pobiegła z nim do siostry.
Walentyna nie bez ździwienia obejrzała kopertę z pięknego błyszczącego papieru i adres wypisany charakterem śmiałym a eleganckim.
Odwróciła list na drugą stronę, i ujrzała dużą pieczęć czerwoną z wyciśniętą na niej tarczą herbową i hrabiowską koroną.
Nie znała się na heraldyce, ale chowała jak relikwie starą pieczęć srebrną, pozostałą po ojcu, wiedziała zatem, że herb oznacza pochodzenie szlacheckie, a korona o dziewięciu perełkach, jest koroną hrabiowską.
— Kto może pisać do mnie? — szepnęła rozdzierając kopertę.
Papier listu opatrzony był u góry takąż samą, jak na pieczęci, tarczą herbową.
Spojrzała odrazu na podpis.
— „Hrabia. Lionel de Rochegude“... przeczytała. — Nie znam zupełnie tego nazwiska... Nigdy matka moja przy mnie go nie wspominała... Czego ten pan może chcieć odemnie?...
Aby się dowiedzieć, potrzeba było przeczytać.
Oto co przeczytała:
„Wielki winowajca odzywa się do pani... wielki grzesznik, szczerze żałujący za grzechy i boleśnie upokorzony, błaga na klęczkach o przebaczenie...
„Grzesznik ten żywi nadzieję, iż prośba jego uwzględnioną zostanie, pewny jest bowiem, iż anielska postać pani kryje najszlachetniejszą duszę, pełną pobłażania i dobroci...
„Gdy pani przekona się, kto jest ten, który ośmielił się napisać do niej, niechajże nie rzuca pani mojego listu z pogardą... Przeczytaj go pani do końca, błagam cię o to...
„Popełniłem nigdy nie darowaną pomyłkę, zaczepiając panią w Palais-Royal, idąc za tobą, towarzysząc ci pomimo twej woli i szepcząc ci do ucha wyrazy prawie obrażające...
— Ah! — zawołała Walentyna, przerywając czytanie, to on był tym śmiałkiem!.. I on śmie pisać jeszcze do mnie!... Co za zuchwalstwo, naprawdę!...
Chciała podrzeć list, zaczęła to już nawet, ale się zatrzymała...
Złotowłosa Ewa, mieszkanka raju ziemskiego, która skosztowała owocu zakazanego, przekazała w spadku ciekawość wszystkim następczyniom swoim.
Reguła to bez wyjątku.
Ciekawość wzięła górę nad oburzeniem i Walentyna, złożywszy list przedtem przedarty, zaczęła go czytać dalej i czytała co następuje:
„Jakkolwiek pani sądzi mnie zapewne bardzo surowo, ja sam z pewnością daleko się bardziej jednakże potępiam...
„Nie przestanę do śmierci żałować wybryku, jakiego się dopuściłem... Gdyby wstyd zabijał, jużbym z pewnością przestał żyć oddawna...
„Pojmuję całą ohydę mego postępowania, wiedząc, jakiej istocie wyjątkowo szlachetnej, jakiemu wzorowi cnoty i odwagi odważyłem się ubliżyć..
„Błagam panią, abyś wybaczyła postępek prawie bezwiednie spełniony... Upojony widokiem pani, zmysły poprostu postradałem...
„Zapomniałem o wszystkiem, zapomniałem o tem nawet, o czem człowiekowi dobrze wychowanemu nigdy zapominać nie wolno; zapomniałem o czci należnej kobiecie, o szacunku obowiązkowym względem młodej samotnej dziewicy.
„Przysięgam, że pomiędzy szlachcicem piszącym dziś do pani, a zuchwalcem, który stanął na jej drodze, niema nic zgoła wspólnego...
„Chyba ubóstwienie dla pani...
„A teraz, czy zdołam przekonać panią, o co mi głównie chodzi? Czy potrafię pokonać słuszną nieufność pani? Spróbuję uczynić to za pomocą bezwzględnej szczerości...
„Oby Bóg dobry tchnął wiarą w słowa moje!...
List Lionela zawierał dalej co następuje:
„Uprzedzam panią, że grozi jej niebezpieczeństwo, tem poważniejsze, iż niepodejrzewane, że w obec tego uznałem za powinność swoję ostrzedz panią i powiedzieć: Miej się na baczności...
„Człowiek, co wcisnął się do domu pani pod wymyślonym pozorem, nadużywa zaufania pani... Wszystko, co opowiada, kłamstwem jest!... Człowiek ów chce krętemi drogami dojść do wstrętnego celu, a niewinność pani ułatwia mu haniebne machinacye jego...
„Nie wiesz pani nic zgoła o tym osobniku, znasz go z nazwiska jedynie!...
„Sumienie każe mi zatem, poinformować panią o wszystkiem.
„Nie uważaj mnie za denuncyanta, a tem samem za istotę upodloną, niegodną szacunku.
„Jestem obcym dla pani, lecz jestem najprzywiązańszym i pełnym poważania jej przyjacielem. Poświęceniem bez granic postanowiłem okupić błąd, jaki anielska dusza pani przebaczy mi może kiedy, ale o jakim ja sam nie zapomnę nigdy a nigdy!...
„Racz pani przyjąć mnie u siebie, choć na taką chwilkę, iżbym miał czas przekonania pani o tem co piszę...
„Nie śpiesz się z odpowiedzią: — Nigdy!
„Nie wytłomacz sobie źle prośby mojej...
»Nie mogę rościć prawa do zaufania twego bo czuję, iż go godnym nie jestem...
„Nie proszę o widzenie się sam-na-nam z panią...
„To co mam powiedzieć, mogę powiedzieć śmiało przy świadkach...
„Wszystko przewiduję, aby nie wydać się podejrzanym...
„Nie odmawiaj pani prośbie mojej, błagam cię o to...
„Przysięgam na honor. uczciwego człowieka, na honor żołnierza, o którego prawości nikt nigdy nie wątpił ani na chwilę, że przyszłość i szczęście pani, zależą od sposobu, w jaki przyjmiesz odkrycie, które ci zrobić pragnę.
„We dwie godziny od doręczenia tego listu, będę miał zaszczyt przedstawić się pani...
„Nie skazuj mnie na rozpacz, nie odbieraj mi możności naprawienia złego...
„Przyjmij mnie pani i wysłuchaj...
Podczas czytania tego listu, najróżnorodniejsze wrażenia odbijały się na twarzy Walentyny.
Gdy skończyła, papier wypadł z jej ręki na ziemię.
— Chce się widzieć ze mną! — — szepnęła. — Żąda tego koniecznie! Przypuszcza, że nie odmówię jego prośbie. Albo zmysły postradał, albo czelność jego przechodzi” wszystkie granice!... Ja miałabym go przyjąć u siebie?.. Nigdy a nigdy!... Mówi o jakichś zasadzkach, o jakiemś niebezpieczeństwie! — To kłamstwo, ten podstęp, to niebezpieczeństwo, w jego właśnie liście się kryje...
Stała przez parę minut milcząca, wzburzona i pogrążona w zadumie, aż nareszcie oprzytomniała.
— A jednak — szepnęła — list ten taki jest pokorny, takim się szczerym wydaje... Ów prześladowca mój, surowo sądzi postąpienie swoje i wyraża skruchę bezwzględną... Przypuśćmy, że mnie nie zwodzi, że istotnie wielkie jakieś niebezpieczeństwo krąży nad głową moją, przypuśćmy, że młody hrabia wziął sobie za zadanie ustrzedz mnie od nieszczęścia...
Człowiek, który wkradł się w moje zaufanie, to Herman Vogel widocznie...
Co prawda, oprócz nazwiska, nic więcej nie wiem o niem... Wiem tyle tylko, co mi sam powiedział o sobie... ale cóż w tem podejrzanego być może?...
Nie miał-żeby być pan Herman handlującym obrazami? Czyżby nabywanie moich akwarelli, po cenie droższej zapewne, niż warte, miało być zamówką tylko, wybiegiem ku ułatwieniu wstępu do mnie i możności częstych odwiedzin?...
Cóżby za cel był w tem jednakże?... Żadnego celu nie widzę.. — Jak odgadnąć?... Jak rozproszyć ciemności?...
Hrabia podejmuje się to uczynić, żąda krótkiej jedynie ze mną rozmowy, bodaj przy świadkach nawet!... Dla czego miałabym odmawiać temu żądania?... Czegóż mam się obawiać?... Nic więcej nie usłyszę nad to, co sobie powiedzieć pozwolę...
Owszem przyjmę pana de Rochegude w moim domu.
Nie próbujemy wcale opisywać niepokoju, jakiego doznawał Lionel w ciągu dwóch godzin dzielących chwilę oddania listu posłańcowi, od chwili oznaczonej na stawienie się w domu przy ulicy Mozarta.
Są uczucia, które łatwiej zrozumieć, niż opisać.
Pan de Rochegude, skoro raz co postanowił, nie cofał się nigdy...
Punkt też o naznaczonej godzinie, choć serce biło mu okrutnie, stawił się przed domkiem sieroty bez wahania i zadzwonił.
— Idź otwórz, kochana siostrzyczko — odezwała się do Klary — i wprowadź tu tego pana, na którego oczekuję.
Dziewczynka spełniła polecenie z radosnym pośpiechem, właściwym dzieciom, dla których wszelki ruch przyjemnością się staje, a na zapytanie Lionela: „Czy panna de Cernay raczy go przyjąć?“ — odpowiedziała.
— Siostra oczekuje na pana... proszę za mną, jeżeli łaska...
Lionel udał się za Klarunią.
Poczuł pewien spokój w duszy.
Walentyna nie odmówiła jego gorącej prośbie, pozwoliła mu stanąć przed sobą...
Był to bez wątpienia krok jeden naprzód, krok wielkiej wagi i szczęśliwej wróżby.
Ale czy przebaczy mu jego postępek zuchwały i grubijański podczas pierwszego spotkania?
Czy zdoła natchnąć ją ufnością? czy potrafi dokazać, iżby mu uwierzono?...
Takie pytania zadawał sobie, gdy stanął w saloniku.
Zastał Walentynę stojącą.
Postawa spokojna, wyniosła i obojętny wyraz twarzy, nie zdradzały wewnętrznego wzruszenia, jakie nią miotało.
— Pozostań przy mnie, siostrzyczko... — szepnęła do Klaruni.
A następnie zapytała głośno:
— Czy pan jesteś hrabią de Rochegude, i czy pan pisałeś do mnie?
— Tak jest, pani... — wyjąkał młody człowiek, kłaniając się z uszanowaniem. — Przychodzę błagać panią o przebaczenie, którego zaledwie się śmiem spodziewać, wobec ogromu winy, jakiej się dopuściłem...
Chciał dalej mówić, ale Walentyna mu przerwała.
— Nie potrzebuję przebaczać panu obrazy, która dosięgnąć mnie nie była w stanie... Znieważyłeś pan osobę ci nieznaną... tem gorzej dla pana... ale cóż mnie to obchodzić może? Nie w celu też słuchania usprawiedliwiań się pańskich przyjęłam odwiedziny jego... Tak mi jest obojętną jego skrucha, jak zniewaga wzgardą mnie przejmowała.
Gdyby list pański żal tylko sam wyrażał, nie byłbyś z pewnością w tej chwili tutaj... Ale list ten co innego zawierał... Jest w nim mowa o grożącem mi jakiemś niebezpieczeństwie...
— Tak, pani...
— Czy niebezpieczeństwo to istnieje w rzeczywistości, czy też użyłeś go pan jako sposobu zaniepokojenia mnie i zmuszenia przez to do przyjęcia cię w domu moim?
— Zbyt drogo każesz mi pani okupywać chwilę zapomnienia! — zawołał Lionel. — Pytanie twoje znamionuje wzgardę, a ja na nią w przekonaniu mojem bynajmniej nie zasłużyłem. Ani kłamcą, ani nikczemnikiem nie byłem i nie jestem! Nie, nie skłamałem, — zagraża pani niebezpieczeństwo wielkie i rzeczywiste...
— Wytłomacz się pan jaśniej — odparła Walentyna... Powiedz mi wprost, o co chodzi... Widzenie się nasze musi być koniecznie krótkiem. Z czyjej strony grozi mi niebezpieczeństwo? Kogo mi pan w liście swoim wskazujesz?
— Wie pani to dobrze sama! — odparł hrabia.
— Nie nie wiem... — Nazwij pan tego człowieka...
— Herman Vogel.
— Dla czego mam go się obawiać?
— Dla wszystkiego.
— To żadna odpowiedź, panie... Oskarżenie niejasne i ogólnikowe niema dla mnie żadnej wartości... Bądź pan dokładniejszym, jeżeli żądasz, bym ci uwierzyła...
— Bądź pani spokojna, jak najbardziej będę dokładnym; ale najpierw pozwól mi zadać sobie jedno pytanie i racz na nie odpowiedzieć: „Pod jakim pozorem Herman Vogel wcisnął się do domu pani, i za kogo się przedstawił?“
— Nie mam nic do ukrywania... Siostra moja i ja zupełnie jesteśmy ubogie... Do skromnych naszych środków należy skromny przychód z moich prac artystycznych... Pan Vogel jest kupcem obrazów... Dowiedział się adresu mego od Gabégo i Duvarta, przyszedł, aby umówić się ze mną, przyczem ofiarował mi ceny lepsze niż te, jakie dotąd pobierałam... Oto wszystko, a sam pan widzisz, że niema w tem nic nadzwyczajnego...
— Takby istotnie było — odparł Lionel — gdyby nie to, że pan Vogel dopuścił się grubego kłamstwa...
— Kłamstwa? — powtórzyła Walentyna.
— Tak, pani.
— Herman Vogel nie jest bynajmniej kupcem obrazów.
— Czemże jest zatem?
— Kasyerem domu handlowego Jakóba Lefevre i S-ki.
— Jesteś pan tego pewnym?
— Najzupełniej, proszę pani... Zresztą, nic łatwiejszego, jak przekonać się o dokładności objaśnień moich... Dom bankowy pana Lefevre znajduje się przy ulicy Ś-go Łazarza pod Nr. 21... Zajedź pani tam pomiędzy dziesiątą a trzecią, a zastaniesz Hermana Vogel przy czynnościach jego...
— Niema w tem przecie nic podejrzanego?
— Nie przeczę, lecz po cóż ukrywał się przed panią?... Dla czego udawał handlującego obrazami?... dla tego, że tytuł ten ułatwił mu wstęp do pani, jak dowiódł skutek podejścia... Jako kasyer nie byłby z pewnością przyjęty... Wszak prawda, proszę pani?
— Prawda... szepnęła Walentyna.
— Otóż... zaczął dalej pan de Rochegude — ktokolwiekbądź kładzie maskę i mówi: „To moja twarz prawdziwa!...“ ktokolwiekbądź wciska się do czyjego domu za pomocą klucza podrobionego, pod nazwiskiem przybranem, lub kłamanem zajęciem, ten z pewnością nieczyste ma zamiary... Czy jasno powiedziałem?
— Zupełnie jasno... przyznaję... odrzekła panna de Cernay. — Z pewnością, że postąpienie pana Vogla jest podejrzanem, lecz jaki cel miało to podejście?... Jakie może mieć zamiary pan Vogel?... Domek nasz bardzo ubogi... nie przedstawia interesu dla złodzieja...
— A dobre imię pani?... wykrzyknął hrabia.
— Moje dobre imię! — powtórzyła Walentyna, spojrzawszy na Lionela z nieopisanem ździwieniem. — Jakimże sposobem pan Vogel mógłby znieważyć dobre moje imię?...
W tej chwili młoda dzieweczka jaśniała urodą nadziemską.
Wyraz przedziwnej czystości oświecał twarzyczkę i całej postaci nadawał wygląd anielski...
Zdawało się, iż brakuje tylko nimbu złotego, nad tą prześliczną jasną główką.
— O! wzniosła niewinności! — pomyślał Lionel z uwielbieniem. — Jak wytłomaczyć temu dziecku to, co dlań nie istnieje?
— Milczysz pan? — podjęła Walentyna. — Dla czego mi nie odpowiadasz?
— Odpowiedź bowiem bardzo jest trudną... wyszeptał hrabia. — Człowiek, o którego chodzi, może skraść dobre imię pani, przez nadskakiwanie jej niczem nieusprawiedliwione; zażyłość panny de Cernay z kasyerem Voglem niema żadnej racyi bytu... Cześć młodych dziewic nader jest kruchą; jedno słówko źle zrozumiane, jeden krok niebaczny, wystarcza do przyćmienia przeczystego jej blasku... Przebacz pani, ale na jedno jeszcze zapytanie racz mi łaskawie odpowiedzieć: „Czy Herman Vogel mówił kiedy z panią o małżeństwie?...“
— O małżeństwie? — zawołała Walentyna — nigdy!
— Czegóż chce zatem? Skoro kupno obrazów jest tylko pretekstem, po cóż przychodzi tutaj?... czego się spodziewał?...
— Nie mogę pojąć tego... tak, jak nie mogę odgadnąć, zkąd panu do głowy przyszło, ażeby pan Vogel mógł ze mną o małżeństwie rozmawiać...
— Cóżby w tem dziwnego było?
Walentyna wzruszyła ramionami.
— Jestem bardzo młodą jeszcze — odpowiedziała — stoję zaledwie na progu życia... wiem jednak tyle, że nie bierze się za żonę sieroty bez majątku w teraźniejszości, i bez nadziei posiadania go w przyszłości...
Słowa te podały hrabiemu sposobność upragnioną gorąco, a oczekiwaną niecierpliwie.
— Mówiąc tak, bluźnisz pani — zawołał — za nadto w czarnych kolorach przedstawiasz sobie życie!! — Przyznaję, że jest bardzo wielu mężczyzn chciwych, interesowanych, przekładających pieniądze po nad miłość i szczęście... Lecz zaręczam pani jednakże, iż są i tacy, dla których uczucie jest wszystkiem...
— Czyś pan pewny tego? — rzekła Walenty na z niedowierzaniem.
— Czy pewny jestem? — powtórzył Lionel. — Posłuchaj pani, a jak ci opowiem pewną historyę, nie będziesz wątpić chyba! Znam młodego człowieka... z wielkiej rodziny, posiadającego ogromny majątek... Kocha on, a raczej uwielbia anielskie dziecię, jak pani, uwielbia sierotę biedną, jasnowłosą, jak pani i piękną jak pani... Najdroższem marzeniem tego człowieka, najgorętszą jego chęcią, jedynem jego żądaniem jest, by mógł tę dzieweczkę nazwać żoną swoją.
Walentynę, jako nieodrodną córkę Ewy, zajęła niewymownie ta historya miłości.
— Cóż zatem, proszę pana?... zapytała, przeszkadza owemu młodemu człowiekowi ożenić się z tą, którą pan nazywasz anielskiem dzieckiem?
Hrabia de Rochegude oczekiwał właśnie na takie zapytanie, a nawet pragnął je wywołać swojem opowiadaniem; pośpieszył więc z odpowiedzią:
— O! pani, gdyby to małżeństwo zależało od mojego przyjaciela jedynie, jutroby już zawarte było z pewnością...
— Od kogóż więc zależy? — zapytała panienka — czy pański przyjaciel nie jest wolnym?...
— Nikt na tej ziemi nie może się poszczycić absolutną wolnością... odparł Lionel — prawie zawsze tak bywa, że im położenie jest wyższe, tem człowiek bardziej jest skrępowanym...
— Nie rozumiem... szepnęła Walentyna.
— Zaraz mnie pani zrozumie... Pozwól tylko, abym się wytłomaczył... Mówiłem pani, że mój przyjaciel kocha całą duszą, lecz nie powiedziałem, ażeby był kochanym...
— Czy doprawdy nie jest kochanym?...
— Jakżeby to być mogło?... Anielskie dziewczę, które uwielbia, zna go zaledwie i nie wie wcale, że jest uwielbianem....
— Dla czego nie może jej tego powiedzieć?
— Nie śmie...
— Dla czego?
— Ponieważ w obecności tego anioła staje się nieśmiałym... Drży cały, skoro chce uczynić wyznanie... Pomyśl pani, coby cierpiał, gdyby spadł z wysokości marzeń w rzeczywistość okrutną, gdyby się spotkał z odmową...
— Pocieszyłby się prędko...
— Nigdy a nigdy, proszę pani!...
Słowo: „Nigdy!“ wymówił Lionel z takim ogniem, z takim akcentem przekonania, że aż Walentyna się rozśmiała.
— Choćby jednak miał otrzymać odpowiedź nieprzychylną — zaczęła — musi jednak przyjaciel pański raz się zdecydować przecie na przerwanie milczenia, chyba, że będzie wołał przeciągnąć niepewność swoją do nieskończoności...
— Nie wahałby się z pewnością, gdyby, jak każdy uczciwy człowiek mógł ofiarować ukochanej i serce i nazwisko zarazem... Niestety! są ku temu przeszkody...
— Nieprzezwyciężone?
— Dzięki niebu, nie... — Przyjaciel mój na nawet pewność, że przeszkody te usunie, trzeba mu jednak na to wiele usiłowań i cierpliwości...
— Nigdy nie czytałam romansów — rzekła Walentyna, uśmiechając się znowu — jeżeli jednak podobne są do pańskiego opowiadania, muszą być niesłychanie zajmujące... Wybacz pan, że jestem trochę ciekawą... ale jakiego rodzaju są owe przeszkody?
— Przyjaciel mój — odpowiedział Lionel — stracił ojca bardzo dawno, lecz ma najlepszą matkę, którą gorąco kocha i przez którą jest nawzajem kochanym...
— Cóż z tego?
— Otóż hrabina (pozwól pani na ten tytuł, bo mi nazwiska wymienić nie wolno), hrabina tedy ma inne zamiary i jest przekonaną, że szczęście syna od urzeczywistnienia tychże zamiarów zależy... Czy pani mnie zrozumiała?
— Hrabina pragnie syna ożenić?
— Tak...
— I wybrała już dlań żonę?
— W tem właśnie całe nieszczęście! Hrabina przyzwyczaiła się uważać jako swoję synowę, jedyną córkę swego szwagra.
— Jestem pewną, że musi być prześliczną...
— Rzeczywiście, bardzo jest ładną...
— Ale jej przyjaciel pański nie kocha?...
— Owszem, bardzo nawet, lecz tylko jako blizką krewną... Z czasem spokojne to przywiązanie możeby się w miłość było zamieniło, przyjaciel mój atoli napotkał kobietę, którą uwielbia... Bezwiednie od pierwszego widzenia zawładnęła nim ona zupełnie. Odtąd do niej tylko należy duszą i ciałem. Należy do niej aż do śmierci!
— Chociaż biedną jest i skromnego pochodzenia, wszak tak pan powiedziałeś — podjęła Walentyna.
— Bardzo jest biedną — odparł Lionel — ale z zacnej pochodzi rodziny. Ojciec był szlachcicem starej daty.
— Zupełnie jak mój — szepnęła sierota — na «co jednak przyda się nazwisko bez majątku?
A głośno dodała:
— Młoda panna, przeznaczona pańskiemu przyjacielowi, musi być bardzo bogatą?
— Tak, pani, niezmiernie jest bogatą.
— Matka pańskiego przyjaciela pragnie połączyć jej miliony z milionami syna. Zaręczam, że nie odstąpi od zamiaru tak rozsądnego i powziętego od dawna.
— Będzie musiała odstąpić, bo to się nigdy nie spełni.
— Przyjaciel pański jest dobrym zapewne synem, czy będzie więc miał dość odwagi udręczać matkę swoję?
— Pomimo głębokiej miłości synowskiej, nie potrafiłby złożyć w ofierze szczęścia i przyszłości swojej, aby oszczędzić hrabinie przemijającego zmartwienia. Ulegając woli matki, nietylko samego siebie poświęciłby, narażałby także przyszłość niewinnego dziewczęcia, zaślubianego bez miłości.
— Cóż zatem uczyni, aby uniknąć tego podwójnego nieszczęścia?
— Powie wszystko hrabinie, przekona ją, iż sprawa jego jest świętą, otrzyma wyrzeczenie się żądań niepodobnych do spełnienia, ubłaga pokochanie tej, którą syn wybrał sobie.
— Czy otrzyma to wszystko?
— Musi, lubo nie łudzi się, iż przyjdzie mu to z łatwością. Hrabina w pierwszej chwili stawi z pewnością opór. Spróbuje dowieść mojemu przyjacielowi, iż jest pod wrażeniem złudzenia i że jak szaleniec leci w przepaść na oślep. Przywoła na pomoc łzy i błagania. Skoro jednak zobaczy następnie że to, co uważała za szaleństwo, jest postanowieniem niezłomnem, skoro się przekona, iż dziewczę, które chce jej dać za córkę, godnem jest w zupełności tego, skoro zrozumie, że życie syna zależy od jej przyzwolenia; łzy zastąpi uśmiech i całą czułość macierzyńską przeleje na sierotę, odepchniętą z razu.
— Wierzysz pan w taki rezultat?
— Wierzę, bo jest najpewniejszym, tylko proszę pani potrzeba przecie trochę czasu na to.
— Dla czegóż zatem pański przyjaciel odkłada rozmową z matką?
— W tej chwili poszedłby do niej, gdyby miał pewność, że ta, którą kocha, ma serce wolne i że pokocha go także... z czasem...
— Najlepiej wprost zapytać jej o to... — rzekła Walentyna z uśmiechem.
— Mówiłem już, że mój przyjaciel niema odwagi — odparł Lionel — mówiłem także, co mu śmiałość odbiera...
— Zapewne słuszne to bardzo powody, zdaje mi się jednak, iż nic nie przeszkadza pańskiemu przyjacielowi wyjaśnić położenie tej, którą kocha, jak to pan w tej chwili uczyniłeś...
— Zatem, zdaniem pani, przyjaciel mój powinien zapytać się bez obawy?...
— Gdyby zażądał mojej rady, takąbym mu udzieliła jedynie. Niepodobna zbaczać na fałszywa drogę, gdy się ma za przewodnika sumienie...
— Pozwolisz pani zadać sobie jedno pytanie?
— I owszem....
— Gdybyś pani była na miejscu młodej panienki, która nas zajmuje, i gdyby mój przyjaciel powiedział pani to, co ja ci mówię, jakąby odpowiedź otrzymał?...
— Czyż mi podobna rozwiązywać taką trudną zagadkę? — odparła Walentyna. — Czy mogę odgadnąć uczucia nieznanej mi osoby... Lepiej zamilczeć, niż wygłaszać zdania niedorzeczne lub błahe... Należy zapytać osoby interesowanej...
— Niepodobna zbaczać na fałszywą drogę, gdy się ma za przewodnika sumienie! — powtórzył hrabia de Rochegude uroczyście. — Pani to przed chwilą powiedziałaś... sprawiedliwie i wzniośle... Pójdę zatem prosto do celu z prawością godną szlachcica, z otwartością godną żołnierza, z głębokim szacunkiem, należnym istocie czystej i doskonałej od uczciwego człowieka. Mówić będę bez wahania...
Wzruszony głęboko Lionel zamilkł na chwilę. Ledwie wyrzekł: „mówić będę bez wahania!“ a jednak zawahał się pomimo woli.
Niedługo jednak trwała ta przerwa...
Przywołał całą siłę woli i zaczął:
— Cokolwiek nastąpi po wyznaniu tak nagłem i nieprzewidzianem, po wyznania tak niezręcznie dziś właśnie uczynionem, milczeć dłużej nie będę!... Ja wcale nie kłamałem, ukrywałem prawdę jedynie... Obecnie zrzucam maskę i mówię... że ten mój przyjaciel, to ja, Lionel de Rochegude... Hrabina, to matka moja, kobieta święta i najszlachetniejsza... Piękna sierota, czyste, anielskie dziecię, to ty, panno de Cernay, ty Walentyno!... Ja kocham panią bez granic!...
Walentyna zmieszana wyznaniem nieoczekiwanem, zmieszana słowami miłości po raz pierwszy odbijającemi się o jej uszy, zakryła drobnemi rączkami buzię zarumienioną a serduszko kołatało jej w piersiach, niby ptaszek uwięziony, pragnący się wydobyć na wolność. Cały pokój kręcił się jej w oczach dokoła, podłoga jakby pod nią zapadała.
Dziwny stan, jaki uczuła, rodzaj jakby omdlenia duszy i ciała, nie miał jednak nic w sobie przykrego...
Po chwilowem milczeniu, Lionel przemówił głosem cichym i wzruszonym:
— Postąpiłem jak człowiek uczciwy. Ani jedno słowo wyszłe z ust moich nie mogło obrazić pani... Powiedziałem, że kocham panią, co jest świętą prawdą, powiedziałem, iż najgorętszem mojem pragnieniem — uczynić cię hrabiną de Rochegude... Dla czego nie odpowiadasz mi pani?
Te kilka słów wróciły przytomność Walentynie.
Podniosła główkę, zdjęła rączki z twarzy i bez gniewu patrzyła na Lionela.
— Nie obraziłeś mnie pan wcale — szepnęła. Wierzę, iż szczerym jesteś, czuję, że nie powinnam obawiać się pana, nigdy atoli chyba niespodzianka większą nie była!...
— Nie wiem — sen to, czy rzeczywistość... Zapytuję się czy dobrze słyszałam, czy dobrze zrozumiałam!...
Pan, który mnie znasz zaledwie... ja którabym nie poznała pana, gdybyś listem wspomnień mych nie odnowił, pan powiadasz, że kochasz mnie i chcesz się ożenić ze mną! Czy to prawda czy to możebne?
— Tak jest — zawołał Lionel — to możebne i prawdziwe, przysięgam na wszystko, co mam najświętszego. Zawierz mi pani... i odpowiedz mi... błagam cię na klęczkach o to...
— Cóż ja odpowiedzieć mogę?
— Prawdę...
— To słowo nieokreślone... O jaką prawdę panu chodzi? Czego się dowiedzieć pragniesz?
— Nie pytam, czy pani czujesz skłonność ku mnie... Zapytanie podobne niedorzecznemby było... Pytam, czyś pani wolna, czy możesz jeszcze rozporządzać sobą i czy będziesz mnie mogła kiedy pokochać... Zaklinam panią, powiedz mi to jedynie...
Walentyna zaczerwieniła się znowu.
— Wolną jestem zupełnie — odpowiedziała nieśmiało, z prostotą, bez cienia kokieteryi. Komużbym miała oddać serce moje, skoro go nikt nie żądał? Nie myślałam nigdy ani o miłości, ani o małżeństwie... Choć taką młodą jeszcze jestem, matkuję małej siostrzyczce mojej Klaruni, a ciągła praca nie pozostawia mi ani chwili na marzenia romansowe...
— Ah! — przerwał Lionel gwałtownie — nie o romanse tu chodzi, lecz o rzeczywistość! Prawdziwa miłość zaraźliwą bywa... Uwielbiam panią... Zrób mi nadzieję, iż będziesz mi wzajemną...
Walentyna uśmiechnęła się z cudowną naiwnością.
— Nie mogę panu robić żadnej podobnej nadziej, aby się nie wiązać nieopatrznie — odpowiedziała. — Mówisz o miłości, a ja zaledwie wiem, co nazywają tem imieniem... Jeżeli miłość jest przywiązaniem głębokiem, powinna się opierać na szacunku wzajemnym i na sympatyi wspólnie odczuwanej, pan zaś przed chwilą byłeś mi obcym zupełnie...
— Jak zawsze tak i teraz ma pani racyę bezwzględną — zawołał hrabia — pozwól mi więc przynajmniej sądzić, iż ci wstrętnym nie jestem... I z tego będę zadowolonym...
— Ależ z pewnością nie jesteś mi pan wstrętnym...
— Naprawdę?
— Na dowód tego — odparła panienka z niewinną złośliwością — postanawiam zapomnieć o tem pierwszem naszem spotkaniu, w czasie którego nie mówiłeś pan nic zgoła o szacunku...
— Nigdy nie zapomnę tego spotkania — rzekł Lionel — zawsze będę sobie wyrzucał ohydną pomyłkę moję!... Lecz aniołowie przebaczają żałującym grzesznikom, a pani jesteś aniołem...
— Aniołem, któremu chciałeś pan ofiarować najpiękniejsze klejnoty z wystawy jubilerskiej w Palais-Royal — odparła Walentyna z nowym uśmiechem.
— Pani miej litość! Ofiarowywam ci nazwisko moje, serce moje i wszystko co posiadam... Ofiarowywam ci uczciwe imię... wielki majątek i serce, które twojem pozostanie, nawet wtedy, gdybyś mnie odepchnąć chciała... Nie bądź jednak tyle okrutną... Przyjmij wszystko, co składam u nóg twoich... Błagam cię o to na klęczkach!...
Hrabia de Rochegude ukląkł przed młodą dziewczyną i drżące ze wzruszenia ręce do niej wyciągnął.
Anielska twarzyczka Walentyny oblekła się wyrazem niezrównanej godności, a wielkie niewinne oczęta, żywym blaskiem zajaśniały.
— Czy mogę mieć nadzieję?... zapytał Lionel błagalnie.
— Wstań pan najpierw... — odpowiedziała panna de Cernay.
— Spełniam polecenie... ale powiedz mi pani, że mogę mieć nadzieję...
— Czuję się wzruszoną — zaczęła Walentyna — czuję się wdzięczną panu głęboko, że chcesz biedne dziecko, żyjące z pracy i nie znające świata zupełnie, podnieść do swego stanowiska! Gdyby mi wypadło nosić wielkie nazwisko pańskie, sądzę, że z pomocą Bożą potrafiłabym nosić je z należytą godnością, najsłuszniejsza jednak duma nakazuje mi nie przyjąć pańskiej ofiary.
Lionel pobladł śmiertelnie.
— Duma ci nakazuje mi odmówić?... — wyszeptał.
Walentyna skinęła główką potakująco.
— Jakto?.. — wyjąkał młody człowiek. — Nie rozumiem pani... Jakim sposobem słuszna duma, zabrania ci zostać hrabiną de Rochegude, zostać kobietą, żoną najwięcej uwielbianą ze wszystkich kobiet na świecie?...
— Żadne względy ludzkie — rzekła sierota — nie skłonią mnie do wejścia w rodzinę, pomimo woli tejże rodziny!... Ubóstwo nie cięży mi w cale, praca ma dla mnie urok pewien... Wolę sto razy niedostatek i nędzę, niż upokorzenie i przekonanie, że mógłby ktoś powiedzieć o mnie:
„— Ta osóbka to zręczna bardzo intrygantka, dała dowód tego, złupawszy męża bogatego i szlachetnego... Wczoraj była jeszcze niczem, ale narzuciła się bogaczowi i oto jest hrabiną....“
— Czy możesz pani obawiać się czegoś podobnego — szepnął Lionel.
— Wiesz pan dobrze, że prawdę mówię... Matka pańska, pani hrabina de Rochegude, marzy oddawna o małżeństwie pańskiem z kuzynką, którą kocha. Czyż mogłaby wobec tego bez gorzkiej boleści i głębokiej pogardy zgodzić się na związek syna z ubogą Walentyną de Cernay, malującą dla wyżywienia siebie i swej małej siostrzyczki, akwarelle po dwa talary za sztukę.
— To ma znaczyć — odrzekł hrabia z żywości — że matka moja pogardzałaby panią dla tego tylko, żeś jest bohaterką!... Jakież pani masz wyobrażenie o tej matce mojej?...
— Uważam ją, jako wielką damę, pomimo szlachetności serca, przesiąkniętą na wskróś uprzedzeniami kastowemi... jeżeli tylko są to uprzedzenia rzeczywiście...
— Walentyno, jesteś okrutną!...
— W czem takiem?...
— Nadużywasz otwartości mojej!... Gdyby nie moja prawość przesadzona, nie wiedziałabyś nic o urojonem dla mnie małżeństwie, jakie nigdy i tak do skutku nie przyjdzie.
— Prędzej czy później, musiałabym przecież dowiedzieć się o niem?...
— Nigdybyś nie była się dowiedziała, bo przed wyznaniem ci uczuć moich, byłbym zwalczył upór matki, jak zrobię teraz właśnie...
— Czy mam jakikolwiek wpływ na pana?... — szepnęła z cicha Walentyna.
— Pani mnie pytasz o to?...
— Skoro więc tak, to zaklinam pana, nie sprawiaj pani de Rochegude tej okrutnej boleści... nie zmieniaj nic w tem, co postanowiła...
— Czyli mówiąc inaczej, najlepiej według pani zrobię, jeżeli ożenię się z kuzynką?...
— Zrobisz pan najrozsądniej...
— Radzisz mi zatem poświęcić szczęście całego życia!...
— Będziesz pan szczęśliwy w inny sposób...
— Nigdy, ponieważ uwielbiam panią.
— Zapomnisz prędko o mnie!...
— Zapomnieć o tobie... to znaczy umrzeć... a ja chcę patrzeć na ciebie... ja chcę żyć razem z tobą... Zaufaj mi, Walentyno!... Nie wprowadzę cię w rodzinę moję tajemnemi drzwiami, wejdziesz w nią wielkiem wejściem honorowem, na roścież przed tobą otwartem!...
Hrabina de Rochegude, matka moja przyjdzie tu, stanie tu przed tobą, weźmie cię w objęcia, przyciśnie do serca i powie:
„— Mój syn, złożył w tobie całe szczęście i wszystkie nadzieje swoje... czy chcesz dziecię drogie, zostać córką moją?...“
Walentyna wstrząsnęła głową.
— Nie wierzysz mi pani? — zapytał Lionel.
— Przyznaję, że nie bardzo.
— Gdyby jednak rzeczywiście matka moja, wyciągnęła ręce do ciebie i gdyby wymówiła słowa, jakie już słyszałaś odemnie, co byś jej odpowiedziała?...
— Po co myśleć o tem?... Hrabina tu nie przyjdzie...
— Dla czego ten upór, Walentyno?... Gdyby przyszła moja matka, cobyś odpowiedziała?...
Sierota spuściła wzrok ku ziemi.
— Chcesz pan koniecznie, abym szczerą była? — wyszeptała.
— Proszę... zaklinam...
— Odpowiedziałabym:
„— Matko, córka twoja szczęśliwa, dumna i wdzięczna, kochać cię będzie z duszy całej.“
Lionel wydał okrzyk radosny, chwycił rączki, których w zakłopotaniu nie myślano ma odbierać, i okrywał je gorącemi pocałunkami...
Młoda panienka pierwsza odzyskała krew zimną i wyzwoliwszy rączki, rzekła:
— Co się panu stało?... co ja takiego powiedziałam, że pan wpadł w takie uniesienie?...
— Walentyno ukochana — odrzekł Lionel głosem błagalnym — nie zakłócaj mi szczęścia, jakie sprawiłaś, sama o tem nie wiedząc!... Pozwól mi wierzyć, że nie mylę się, biorąc twe słowa za wyznanie...
— Wyznanie!... — powtórzyła sierota. — Mylisz się pan, przecież ja żadnego wyznania nie zrobiłam!... Prosiłeś mnie pan, abym przypuściła na chwilę, że mówię do matki jego stojącej przedemną, zgodziłam się na to i nie więcej... Lecz odpowiedź moja nie może mieć żadnego znaczenia ani dla mnie ani dla pana, chyba... chyba, że tak kiedyś się stanie...
— Przysięgam, że się tak stanie!... — zawołał hrabia.
Walentyna opanowała wzruszenie zupełnie.
— Dajmy na to, że tak się stanie, to wtedy pomówimy o tem!... — rzekła, uśmiechając się z niedowierzaniem i zaraz dodała: — Pozostaje mi wyrazić panu wdzięczność za powód, jaki skłonił pana do przybycia tutaj. Otworzyłeś mi pan oczy na postępowanie pana Vogla, jakie rzeczywiście szczerem mi się nie wydaje... Skorzystam z ostrzeżenia pańskiego...
— Zamkniesz pani drzwi kasyerowi, przebranemu za handlarza obrazów?... — zapytał Lionel żywo.
— Prawdopodobnie...
— Więc to nie pewność jeszcze?... — szepnął młody człowiek zaniepokojony.
— Namyślę się i postąpię, jak mi nakaże sumienie...
Powiedziała to spokojnie, lecz tak stanowczo, że pan de Rochegude nie śmiał nalegać więcej.
Naturalna godność młodej dziewczyny onieśmieliła wytrawnego światowca, przywykłego lekko traktować kobiety.
Nastąpiła chwila milczenia, wielce kłopotliwego dla obojga.
Walentyna, ażeby ją przerwać, podała rękę Lionelowi.
— Żegnam pana... — odezwała się jednoczenie.
— Nakazujesz mi pani odejść?... — zapytał Lionel zmartwiony.
— Bezwątpienia.
— Już?... Tak prędko?...
— Od godziny pozostajesz pan tutaj... nie mamy nic już do powiedzenia sobie...
— Odchodząc, dowiodę posłuszeństwa pani rozkazom, ale niechże dowiem się przynajmniej, kiedy będę mógł przyjść tutaj znowu?...
— Nie dam panu na to pozwolenia.
Lionel zadrżał.
— Jakto?... — zawołał — odmawiasz mi pani tego?...
— Stanowczo!...
— Dla czego?...
— Ponieważ wiesz pan o tem równie dobrze jak ja, że hrabia de Rochegude nie powinien znajdować się u biednej jak ja sieroty; ponieważ wiesz także, że ta sierota przyjmując hrabiego, narażałaby jedyne dobro, jakie posiada, to jest niczem nie skażoną cześć dziewiczą.
— Ależ ja kocham panią!...
— W takim razie wizyty pańskie byłyby podwójnie niebezpiecznemi, a ja się niebezpieczeństwa obawiam...
— Wątpisz zatem o moim honorze?...
— Bynajmniej, nie chcę jednak, aby o moim wątpiono...
— Pomyśl pani, że jutro, dziś może nawet rozmówię się z matką moją... Odkryję jej moje pragnienia i nadzieje moje...
— Będzie to krok nierozważny, który bodajby nie stał się dla pana źródłem goryczy i zawodów...
— Mylisz się, Walentyno ukochana... Znam dobrze serce mojej matki... Walka będzie krótką, a zwycięztwo po mojej stronie... Muszę przecie przyjść, aby cię zawiadomić o tem...
— Możesz pan przyjść tylko w razie, jeżeli ci się powiedzie, inaczej nigdy!...
— Pozwolisz pani pisywać do siebie?...
— Dobrze, lecz jak najrzadziej...
— Do widzenia, Walentyno!... do widzenia nie zadługo!...
— Nie odpowiadam: Do widzenia!... mogę tylko powiedzieć: Żegnaj!...
Lionel przycisnął do ust rączkę sieroty, wziął na ręce Klaranię i ucałował serdecznie, a następnie opuścił mały domek przy ulicy Mozarta.
Pomimo chłodu i sztywności młodej dziewczyny, szczególnie przy końcu rozmowy, hrabia de Rochegude odchodził upojony miłością i nadzieją.
Zanadto znał kobiety, aby się nie domyślać, iż ten chłód i ta powaga nakazanemi były siłą woli, że Walentyna walczyła ze sobą, aby pokryć rodzący się niepokój serca...
A jednak chociaż udawał ufność i odwagę przed Walentyną, myśl o poważnej rozmowie z matką, sprawiała mu straszny niepokój, a nawet udręczenie prawdziwe.
Podczas gdy Lionel całował, ściskał Klarunię, a potem wychodził z saloniku, Walentyna nie przestawała się uśmiechać...
Skoro jednak młody hrabia zamknął drzwi za sobą, biedna sierota osunęła się na krzesełko, ukryła twarz w dłonie i wybuchnęła głośnym łkaniem.
Klarunia przerażona tym napadem żalu, według niej nieprzewidzianego i niczem nieusprawiedliwionego, przybiegła do siostry, oderwała przemocą rączki jej od twarzy, przyłożyła usteczka swoje do mokrych od łez policzków Walentyny i zapytała:
— Co ci się stało, siostrzyczko?...
— Nic mi nie jest, dziecino droga... — szepnęła zapytywana.
— Dla czegóż płaczesz zatem?...
— Nie wiem doprawdy sama...
— Czy cię kto zmartwił?...
— Nie...
— Możeś chora?...
— Nie...
— Naprawdę?...
— Naprawdę...
— To nie płacz, proszę cię o to...
— Już nie płaczę...
Rzeczywiście, wzruszenie przechodziło.
Łzy przestały płynąć, uśmiech powrócił na usta.
Słyszeliśmy odpowiedź młodej dziewczyny udzielonej siostrze na zapytanie: Czego płaczesz? — Nie wiem sama!
Było to zupełnie prawdziwem, choć nie prawdopodobnem na pozór...
Tak, Walentyna nie wiedziała dla czego płacze...
Nieświadoma była źródła łez i powodu łkań serdecznych.
Czysta i niewinna, odgadywała zaledwie, że miłość opanowywa całą jej istotę, a instynktowa obawa, aby ta miłość wszechwładna nie została bez przyszłości, ściskała serduszko dziewicze...
— Uśmiechasz się!... — zawołała Klarunia — Cieszę się bardzo... Przed chwilą wyobrażałam sobie, że to ten pan, który ztąd wyszedł, zmartwił cię bardzo...
Walentyna wstrząsnęła główką.
— Ja bo bardzo polubiłam tego Pana... — zaszczebiotała dziewczynka. — Prawda, że bardzo miły?...
— Prawda.
— Daleko milszy, niż pan Vogel...
— Tak znajdujesz?... — zapytała Walentyna.
— Pan Vogel nigdy nie patrzy w oczy... Wygląda to, jak gdyby zawsze kłamał...
— Zauważyłaś to, kochanko?...
— Naprawdę, droga siostrzyczko...
— A jednak pan Vogel bardzo jest dobrym dla nas... Zdaje się, że i ciebie lubi także bardzo.
— Jest bardzo dobry, lubi mnie także, chociaż to jednak może źle i niewdzięcznie z mojej strony, ja wcale go nie lubię...
— Ah!... — pomyślała Walentyna instynkt ostrzega to dziecko... Hrabia de Rochegude prawdę powiedział... Powinnam strzedz się Vogla o podwójnej twarzy, nie można jednak obwiniać nikogo, dopóki nie ma się pewności zupełnej... Muszę się dowiedzieć... Jutro zaraz się dowiem...
Wieczorem tego samego dnia, Herman Vogel przyszedł na jednę ze stałych trzech wizyt tygodniowych.
Czytelnicy nasi wiedzą już teraz, dla czego go panna de Cernay przyjęła tak obojętnie i chłodno.
Walentyna spała tej nocy snem gorączkowym.
Po raz pierwszy w życiu widziała w snach swoich męzkie postacie.
To Hermana Vogla, to Lionela de Rochegude.
Ten ostatni znikł nareszcie gdzieś zupełnie.
Pozostał Herman tylko, milczący i ponury z dziwnym wyrazem na bladej niemieckiej twarzy...
Uśmiechał się do Walentyny.. lecz uśmiech był przerażającym jak groźba.
Chwytał rękę dziewczęcia i pomimo oporu, ciągnął je za sobą nad brzeg przepaści czarnej...
Sierota czuła, że traci grunt pod nogami, że stacza się w próżnię... aż zbudzona raptownie urojonem wstrząśnieniem, siadała na łóżko zlodowaciała ze strachu i za chwilę usypiała znowu, aby te same męki senne przechodzić.
Trwało to do dnia białego.
Wschodząca jutrzenka, rozpędziła mary nocne; wspomnienie przykrych widzeń bladło w pamięci, stało się nareszcie niewyraźnem, pozostawiło atoli w umyśle Walentyny uczucie smutku i niepokoju.
Zerwała się bardzo rano.
O siódmej była już na nogach, o ósmej i sama była już ubrana i ubrała Klarunię.
Po załatwieniu się z gospodarstwem domowem, nakryła piękne włosy kapeluszem z gęstym woalem, włożyła płaszczyk dobrze zniszczony i czarne rękawiczki przetarte na końcach paluszków.
— Wychodzisz, kochana siostrzyczko?... — zawołała Klarunia, ździwiona nieprzewidzianą zmianą w zwyczajach Walentyny.
— Wychodzę, moja maleńka...
— Tak rano?...
— Muszę koniecznie...
— A długo zabawisz po za domem?...
— Idę dosyć daleko, ale mam nadzieję powrócić na dziesiątą... Nie otwieraj nikomu podczas nieobecności mojej...
— Jeżeli jednak kto zadzwoni?... —
— Pozwól mu dzwonić, ale się nie pokaż wcale... Przyrzekasz mi, że tak uczynisz?
— Przyrzekam, siostrzyczko droga...
Walentyna wyszła z domku, podążyła na stacyą kolei i kupiła bilet klasy drugiej do Paryża.
Pojechała na ulicę Św. Łazarza.
Lionel de Rochegude powiedział jej, że bank, w którym Herman Vogel pełnił obowiązki kasyera, znajduje się przy wspomnionej ulicy.
O trzy kwadranse na dziewiątą, z twarzą zakrytą woalką, weszła do izdebki odźwiernego, w domu pod Nr. 24, i na zrobione mu zapytanie otrzymała odpowiedź następującą:
— Bank Jakóba Lefevre i S-ki, moja paniusiu, jest tutaj właśnie, ale biuro jeszcze zamknięte. Urzędnicy przychodzą dopiero o dziewiątej. Czy paniusia ma do odebrania pieniądze?
— Nie, chciałam tylko pomówić z kasyerem.
— To paniusia długo poczeka. Pan Herman Vogel przychodzi o wpół do dziesiątej, Czy paniusia zechce usiąść trochę? Bardzo proszę.
— Dziękuję panu, przyjdę później.
— Może powiedzieć co panu Hermanowi od paniusi?
— Nie... nie... nie potrzeba... — Nie zna mnie wcale...
Walentyna skłoniła się i wyszła.
Dowiedziała się już tego, o co jej chodziło.
Lionel de Rochegude powiedział szczerą prawdę.
Mniemany pośrednik w handlu obrazów i przedmiotów sztuki, wcisnął się zatem do niej podstępem... wystroiwszy się w fałszywe piórka...
W jakim celu? — Tego nie mogła odgadnąć, kłamstwo jednak i maskowanie się zawsze jest złych zamiarów pokrywką.
Pojechała z powrotem do Passy i przed dziesiątą była już w domu.
Nikt podczas jej obecności nie dzwonił.
Herman o wpół do dziesiątej przybył, jak zwykle, do banku.
Odźwierny zatrzymał go i powiedział:
— Przed chwilą, panie Vogel, pytano się o pana.
— Kto taki?
— Jakaś młoda dama...
Kasyer zadrżał.
Młode damy z wesołego światka, obdarzane jego względami, znały go pod nazwiskiem barona de Précy; ta więc, co o niego się pytała, nie mogła być z nich jedną...
— Cóż to za młoda dama? — zapytał.
— Twarz miała zasłoniętą gęstym woalem — odpowiedział odźwierny — chociaż jednak nie widać było z po za niego ani koniuszka nosa, zdawało mi się, że wyjątkowo ładniutkie stworzenie... Blondyneczka, smukła, młodziuchna, nie bardzo, sądząc z ubrania, bogata, ale zgrabna i elegancka... Ot... nie subretka, z pewnością!... Prosiłem, żeby weszła do mnie, ofiarowałem się powiedzieć panu, coby powiedzieć kazała; oświadczyła, że powróci, że pan nie znasz jej wcale...
Herman, mocno i nie bez przyczyny zaintrygowany, poszedł do kasy i zasiadł machinalnie po za odrutowanem przepierzeniem.
Prawie pewnym był, kto był tą damą młodziutką i nieznajomą.
Z podobizny, jaką mu naszkicował odźwierny, poznawał Walentynę...
I on również przepędził noc bezsennie, zadając sobie napróżno pytanie, czemu znalazł tyle chłodu i przymusu, zamiast dawnej swobody, pełnej zaufania, w młodem, na które polował, dziewczęciu?
Teraz już położony został kres domysłom jego, z tej strony przynajmniej...
Jasnem było jak dzień, że znalazł się ktoś co zdradził tajemnicę rzeczywistego jego stanowiska, i obudził najniesłuszniejszą nieufność Walentyny.
Zagadka zmieniła postać...
Ktoś stał się jego szpiegiem i użył przeciwko niemu wiadomości, przez szpiegowanie otrzymanych...
Kto to mógł być i w jakich uczynił to zamiarach?
Herman, zadawszy sobie to pytanie, zaraz sobie odpowiedział:.
— Rywal...
Nic nad to prawdopodobniejszego, nie rozwiązywało to jednakże zagadki.
Rywalów, kimkolwiekby był, jakim sposobem dowiedzieć się mógł, że kasyer udawał handlującego akwarelami? Chyba, że został przyjętym przez Walentynę...
Po długiem szukaniu w pamięci, przypomniał sobie nareszcie owego pięknego młodzieńca, którego na kilka dni przedtem dostrzegł, na koniu, jak gdyby wrosłego w ziemię, obok palisady, otaczającej ogródek.
Coś mu się zdawało jeszcze, iż spotykał także tego pana kilkakrotnie w pobliżu uliey Mozarta.
— Niema wątpliwości najmniejszej — rzekł sobie w duchu. — To on...
Ale to: „on!“ niejasnem było okrutnie, pozostawiało bez nazwy podejrzane oblicze...
Chcąc zwalczyć rywala, a tem samem wroga, należało poznać go dokładnie...
Jakim to uczynić sposobem?
Upływał dzień biurowy, a zawoalowana dama nie ukazywała się wcale.
Utwierdziło to Hermana Vogel w jego podejrzeniach, a mówiąc właściwie, podejrzenia w pewność zamieniło.
— Naturalnie, że to była Walentyna.
Kasyer domu Jakóba Lefevre i S-ki z gorączkową niecierpliwością oczekiwał chwili zamknięcia kasy.
Skoro tylko zegar biurowy wydzwonił godzinę regulaminem przepisaną, zasunął ruchome okienko przepierzenia, zamknął skarbiec, powrzucał księgi do właściwych przegródek, narzucił palto, włożył kapelusz, a nie pozwalając sobie nawet na zapalenie cygara (co znamionowało przykre roztargnienie), opuścił gabinet, wyszedł z domu, i prawie pędem zawrócił w stronę ulicy Montmartre.
Nie zwolnił kroku aź przy 131 numerze domu, znajdującym się na tejże ulicy, wpadł jak wicher na korytarz i przeskakując po kilka schodów, przystanął poprzed drzwiami agencyi Roch i Fumel.
Siedzący przy stoliku pod oknem zasuszony staruszek, jak zwykle automatycznie przepisujący papiery na czysto, osłupiał na widok Vogla, wpadającego jak bomba i zatrzaskującego za sobą drzwi z wielkim hałasem.
— Litości, co się dzieje? — zawołał, spostrzegłszy wzburzoną fizyonomię młodzieńca, zwłaszcza iż poznał w nim klienta agencyi. — Co to, drogi mój panie, schody się palą, czy co?... Czy pana goni kto może?... Czy na cię strażnicy celni polują?...
— Nie... nie... nie.. — odparł kasyer — ale wprowadź mnie pan natychmiast.
— Niepodobna!
— Dla czego?
— Pan Roch ma gości w gabinecie. Jest właśnie w toku sprawy... Pan Fumel również...
— Czy długo się te konferencye przeciągną?
— Nie wiem...
— Ale pan możesz tam wejść przecie?...
— Ja zawsze mam wstęp wolny do zwierzchników moich.
— Proszę zatem zawiadomić pana Roch, iż przyszedłem, i dodać, że chodzi o rzecz bardzo pilną...
— Uczynię to, dobry panie, lecz przejdź, jeżeli łaska, do salonu poczekalnego. Sam zupełnie tam będziesz... Dwóch ostatnich klientów w gabinecie się znajduje.
Po upływie kwadransa, który Voglowi nieskończenie długim się wydawał, eks-adwokat, we własnej swojej osobie otworzył drzwi boczne, mówiąc:
— Jestem wolny... Proszę Wejść...
Herman z pośpiechem podążył ku niemu.
Imćpan Roch uścisnął rękę przybyłego.
— Uprzedzono mnie, że panu śpieszy się bardzo.
— Nie mnie się śpieszy, tylko okoliczność jest nagła...
— Jest nowina?...
— Tak.
— Dobra, czy zła?
— Bodaj że zła...
— Więc to z tego powodu masz pan tak wyciągnięte oblicze?... Poproszę zaraz Fumela; opowiesz nam, co cię tak korci, a my, choćby sam dyabeł wmieszał się w sprawę, musimy ją na dobre obrócić.
Ex-adwokat przyłożył usta do otworu tuby kauczukowej i przywołał swego wspólnika.
Były urzędnik prefektury policyi nie dał czekać na siebie i zaraz powitał Vogla z powagą.
— A teraz przystąp pan prosto do rzeczy — odezwał się Roch do kasyera. — O co chodzi?... Zkąd i jaka powstała przeszkoda?... Czy w Passy panu źle idzie?...
— W Passy — odparł Herman. — Wszystko szło dotąd jak z płatka... O każdej porze miałem wstęp do domku przy ulicy Mozarta... Panna Walentyna przyjmowała mnie jak najlepiej, darzyła sympatyą i nieograniczonem zaufaniem... Krótko mówiąc, uważałem się już panem położenia... Zdawało mi się, iż należy tylko się oświadczyć... Byłem pewnym, iż przychylnie przyjętym zostanę...
— Cóż dalej> — zagadnął Roch.
— To, że wszystko się zmieniło!...
— Odkąd?...
— Od dwudziestu czterech godzin... Wczorajszego wieczoru przyjęła mnie jak człowieka obcego, któremu się niedowierza i którego obecność zawadzać się zdaje... Zakłopotanie i przymus Walentyny był aż zanadto jawnym... Pilno jej było widzieć mnie za drzwiami...
— Czy zapytywałeś pan o przyczynę zmiany tak nagłej?
— Nie!... Podobne pytanie wydawało mi się niewłaściwem. Wreszcie, nie miałem żadnych danych, by szczerą odpowiedź otrzymać...
— To wszystko?
— Wcale nie! i oto co najważniejsze Walentyna wie, że nie jestem wcale żadnym kupcem obrazów i przedmiotów sztuki... Zna prawdziwe stanowisko moje...
— Powiedziała to panu?...
— Bynajmniej, lecz młoda zawoalowana dama, przychodziła dziś rano do domu bankowego pytać się o mnie, zanim tam jeszcze przyszedłem... Odźwierny mi ją opisał i pewny jestem, że to była panna de Cernay.
Pan Roch, zastanowił się przez chwilę i odpowiedział:
Nie wydaje mi się to wszystko rzeczą zbyt wielkiej wagi... Wytłómacz pan maleńkiej, że oszołomiony jej osóbką, dla zbliżenia się do niej, uchwyciłeś się pierwszego lepszego sposobu, aby się zapoznać z nią bliżej. Podobne kłamstwo jest grzechem powszednim u zakochanych, i nie jest w stanie westalki nawet obrazić, gdy wchodzi w grę tak piękny czynnik... To jedynie mnie dziwi i niepokoi... kto młodą pannę mógł o panu powiadomić... W tem sęk, kochany panie!... Fumel, może ty tę zagadkę odgadniesz?...
— Dzieckoby ją odgadło! — odparł ex-policyant.
— Któż zatem?...
— Kochanek, u stu dyabłów, i to ukryty.
— Masz tobie! — mruknął ex-adwokat, a następnie, zwracając się do kasyera, zapytał:
— Czy to i twoje zdanie, drogi panie Vogel? Czy pan także przypuszczasz rywala?
— Najzupełniej — odparł Vogel. — Wierzę w niego niezachwianie tak jak pan Fumel...
— Czy ta wiara opiera się na przypuszczeniach, czy też na faktach poważniejszych?
— Na faktach poważniejszych...
— Na jakich?
Vogel opowiedział o wykwintnym jeźdźcu którego obecność w okolicy ogródka zauważył i dodał:
— Przeczucie mówi mi, że ten młody człowiek jest właśnie rywalem, o którym mowa... Szpiegował mnie, czy też kazał mnie szpiegować, a musiał być i u Walentyny, skoro mógł ją powiadomić o odkryciach dotyczących mojej osobistości!... Nie wiem nic o nim, zatem fizycznem jest niepodobieństwem, abym go mógł śledzić. Czynność kasyera wiąże mnie od wpół do dziewiątej rano do czwartej po południu w klatce domu Jakóba Lefevre! To rozpacz...
Pan Roch uśmiechnął się dobrotliwie.
— Drogi panie — odpowiedział — nie psuj sobie krwi z powodu takiej drobnostki.
Tajemnica pozbawiająca cię spokoju, wyświetli się niebawem...
— W jaki sposób?
— Zwróć się pan do Fumela... Chodzi o przeprowadzenie śledztwa, a to do jego specyalności należy..
Herman Vogel spojrzał pytająco na ex-policyanta.
— Sta-Pi... załatwi tę sprawę — rzekł.
— Kto to jest Sta-Pi? — zapytał zaciekawiony kasyer. — Zdaje mi się, że raz już wymówiłeś pan był przy mnie to dziwaczne przezwisko...
— To jeden z naszych podręcznych... Młody przebiegły człowieczek, który z pewnością zaszedł by daleko, gdyby nie miał złych nałogów... Niestety, rozpustnikiem jest, karciarzem i łakomcą... To mu zawsze przeszkadzać będzie... Miesięczną pensyę przejada w przeciągu dwóch tygodni... Dwustu franków potrzebuje zawsze a zawsze... Mój drogi wspólniku, zechciej przywołać Sta-Pi...
Pan Roch ujął tubę kauczukową.
Fumel mówił dalej:
— Chłopiec ten, nazywa się w rzeczywistości Stanisław Picolet... ale wołamy na niego przez skrócenie Sta-Pi...
Ktoś lekko zapukał do drzwi gabinetu.
— Proszę! — odezwał się Fumel.
Młody Picolet stanął na progu nieruchomy, postawa jego wyrażała połączenie uniżoności z efronteryą; stał tak, gładząc prawą ręką kaczorek wypomadowany i czekał aż się odezwą do niego.
Stanisław Picolet za dobrze znany jest czytelnikom naszym, abyśmy potrzebowali kreślić wizerunek jego.
— Słuchaj no, chłopcze kochany — odezwał się Fumel — przed chwilą sławiłem twój rozum i twoję zręczność przed obecnym tu panem Vogel... Masz sposobność odznaczenia się i zasłużenia... Zaraz ci powiem, czego oczekują po tobie... Pan Vogel, umie być hojnym i gdy się dobrze spiszesz, przyzna ci gratyfikacyę w ilości dziesięciu luidorów...
Oczy chłopaka zaświeciły pożądliwością.
— Dziesięć ludwików! — powtórzył zachrypłym głosem — w sam czasby mi przyszły, panie Fumel!... Wiesz pan przecie, że mi brak zawsze akurat dziesięciu ludwików.
— Życzymy sobie — ciągnął Fumel — poznać nazwisko i miejsce zamieszkania pewnego młodego człowieka, krążącego około jednej małoletniej panienki, zamieszkałej w ustronnym domku w Passy, a prócz tego, pragniemy jeszcze wiedzieć, czy młody ów człowiek bywa u owej małoletniej...
— Możliwe — odparł Sta-Pi... — Wskazówki, jeżeli łaska?...
— Nic pewnego... Przypuszczenia... podejrzenia... oto wszystko...
— Hm!... Nontengo!... Wypadnie domyśleć się jegomości?...
— Dostaniesz dokładny jego rysopis, a przytem młody przypuszczalnie ów pan, jest jedynym okazem rodzaju męzkiego, krążącym około domku o którym mowa... Oddaję cię na rozkazy pana Vogla. Pojedziesz z nim do Passy, skoro noc zapadnie i porozumiecie się ze sobą, co do sposobów postępowania, jakie przedsięwziąć należy, aby śledząc, nie obudzić nieufności... Ponieważ sprawa jest wielkiej wagi, zwalniamy cię tymczasowo od przychodzenia do agencyi... Zmienisz się na figurę nic nie znaczącą, na jednego z tych osobników pospolitych, co to nikt na nich nie zwraca żadnej uwagi.
— Głupstwo!... Mówiłeś pan, panie Fumel, że miejscowość odludna?...
— Nie odludna, ale mało uczęszczana...
— Mógłbym sprawić sobie wózek zieleniarza wędrownego, i obwozić powiędłe jarzyny, którychby nikt nie kupował; aie na to potrzebaby mieć znaczek z prefektury i liberyę, bo inaczej pierwszy lepszy „salceson“ zapakuje mnie do ciupy...
— Jutro rano otrzymasz znaczek i liberyę, zajmę się tem zaraz dziś wieczorem.
— Prócz tego — ciągnął dalej Sta-Pi — będę potrzebował jakiejś zaliczki... Bardzo niewielkiej, cztery lub pięć sztuk po sto sous... tymczasem...
— A to na co?... — zagadnął Fumel.
— Ażeby w braku drobnych, nie znaleźć się w kłopocie!... — odparł „podręczny.“ — Może się zdarzyć potrzeba wzięcia dorożki, dla pogoni za młodym jegomością i ofiarowania dobrego napiwku woźnicy, dla dodania nóg chudej szkapie, może wypadnie kawy z wszelkiemi dodatkami zafundować jakiemuś chłystkowi, dla rozwiązania mu języka, a to wszystko kosztuje...
— Jeżeli — odparł Fumel — będziesz miał jakie koszta, podasz mi rachunek... Zwrócę...
Sta-Pi poklepał się po kieszonce od kamizelki, która żadnego nie wydała dźwięku.
— Czyste płótno... — zawołał. — Chuda fara!...
— Jesteś bez grosza?...
— Naturalnie...
— A pensya twoja?...,
— Jest też o czem gadać, o mojej pensyi!... — burknął z urąganiem chłopak. — Pan wiesz przecie, panie Fumel, jak jest anemiczna... Gdybym nie potrafił natchnąć ufnością gospodyni mojej, nie nadążyłbym ściskać żołądka... Będzie też w złocie chodziła, skoro dostanę odrazu dziesięć ludwików moich!...
Fumel byłby się targował jeszcze ze Sta-Pi o zaliczkę, ale Herman Vogel wydobył pugilares, wydobył zeń dwie sztuki złota i zawołał:
— Masz tu czterdzieści franków... mój chłopcze.
Agent pp. Roch i Fumel, nie dał sobie tego powtórzyć, porwał pieniądze i wrzucił je do kieszeni.
— Tysiączne dzięki, najzacniejszy panie!... Jestem teraz na cztery kanty zabezpieczony... Dalej jazda! wesoło!...
Kasyerowi nie chodziło wcale o to, by się publicznie ze Sta-Pi pokazywać, bo egzemplarz ten, w poszarpanym garniturze, w pomiętym kapeluszu i bieliźnie wątpliwej białości, wyglądał raczej na włóczęgę, na łobuza jakiego zarogatkowego, niż na członka agencyi.
Wymówiwszy się pod jakimś pozorem, naznaczył mu zatem schadzkę na stacyi w Passy.
Jak wiemy, stacya ta znajdowała się w niewielkiej odległości od ogródka przy ulicy Mozarta.
Gdy biła godzina ósma, Herman wysiadał z dorożki przy rogu ulicy Pompierskiej,
O tej porze żaden pociąg sie przychodził.
Mały placyk przed dworcem prawie też był zupełnie pusty; stał na nim jeden tylko kataryniarz chudy, garbaty i niemiłosiernie kręcący korbą swego instrumentu.
Vogel zapalił cygaro i przechadzając się wzdłuż i wszerz, wyczekiwał na zamówionego pomocnika.
Upłynęło pięć minut.
Wykrztusiwszy melodyę Ay Chiquity, katarynka zaczęła Il Baccio.
Herman począł się nudzić, gryzł nerwowo koniec cygara.
Noc zapadła już zupełna, niebo błyszczało gwiazd miliardami.
Gazowe latarnie stacyjne rzucały blask na plac szeroki.
Kataryniarz podszedł do kasyera i mocno przez nos i z akcentem owerniaka powiedział:
— Daj mi z parę sous, jeżeli łaska, dobry panie...
— Idź do dyabła!... — krzyknął Vogel niecierpliwie, oddalając się o kilka kroków.
Głos nosowy powtórzył drwiąco:
— Do dyabła?... A no, to idźmy razem, paniczku!...
Herman odwrócił się zadziwiony.
Nikogo oprócz kataryniarza, nie było na placu.
Ten ostatni roześmiał się głośno i znowu przemówił:
— Widzę dobrze, szanowny panie Vogel, że nie wiesz z kim mówisz?...
— Sta-Pi!... — zawołał kasyer. — Jakto, więc to ty jesteś?...
— Niby tak, potrosze... Potrafię, jak pan widzisz, urządzać się w potrzebie, wcale przyzwoicie... Chciałem zaprezentować panu próbkę mego talentu i egzekwowałem wyborowe kawałki z mojego repertuaru... Teraz urządzimy ztąd nogę, kiedy i gdzie panu się podoba.
— Chodź... — rzekł Herman — lecz puść mnie naprzód trochę...
— Bądź spokojny, paniczu... Nie szpilowałby taki kataryniarz u boku takiego eleganta... Rozumiem!... Idź pan naprzód, ja pociągnę za panem z tyłu...
Ulica Mozarta, dziś nawet prawie pusta po zapadnięciu zmroku, w czasie, kiedy miała miejsce historya przez nas opowiadana, bezludną zupełnie była.
Dopiero naszkicowaną była w pośród placów i gruntów pustych; nie dochodziła jeszcze nigdzie, a latarni wcale nie miała.
Herman Vogel dotarł do ogrodzenia, nie napotkawszy ani jednej żywej duszy.
Stanął i czekał.
Sta-Pi, połączył się z nim i zapytał:
— Czyśmy już przyszli?
— Tak.
— Objaśnienia zatem i rozkazy?...
Kasyer znał od dawna sekret otwierania zamków.
Otworzył wytrychem bramę i zaprowadził podręcznego urzędnika pp. Roch i Fumel aż pod domek, który mu wskazał.
Potem odmalował mu tajemniczego rywala, którym był nie kto inny, jeno Lionel de Rochegude.
Na tem się skończyły objaśnienia.
Rozkazy zaś można było streścić w ten sposób:
Wykryć nazwisko i miejsce zamieszkania młodego pana; dowiedzieć się, czy panna de Cernay przyjmuje go u siebie; przejmować, jeżeli się da, wszystkie listy, adresowane do młodej dziewczyny...
— Wystarcza! — odrzekł Sta-Pi. Postaramy się zdobyć gratyfikacyę...
Nazajutrz około dziesiątej rano można było widzieć młodego pokrzywionego chłopaka, o wyglądzie chorowitym, jak pchał przed sobą ulicą Mozarta mały ręczny wózek, pełen jarzyn zwiędniętych, a skoro zobaczył przechodnia, krzyczał głosem ochrypłym i monotonnym:
— Kapusta!... Pasternak!... Marchew!... Świeżutka rzepa!...
Był to Sta-Pi.
Lionel de Rochegude był człowiekiem szybko się decydującym.
Wychodząc z domku przy ulicy Mozarta, postanowił skończyć jak najprędzej z niepewnością, w jakiej się znajdował, i w tym celu postarać się co rychlej o rozmowę z matką.
Zaraz też po rozmowie z Walentyną, której byliśmy świadkami, pojechał do pałacu przy alei Pól Elizejskich.
Najczęściej jednak człowiek proponuje, a Bóg dysponuje.
Zastał w dziedzińcu co najmniej pół tuzina eleganckich ekwipaży, co przypomniało mu, że to czwartek, a zatem dzień, w którym pani de Rochegude wizyty przyjmuje.
Co czwartek hrabina wydawała obiad na kilkanaście osób, a potem następowało przyjęcie liczniejsze, trwające do północy, a czasem i dłużej nawet.
Bardzo często błahe na pozór przyczyny wywierają wielki wpływ na człowieka.
Młody hrabia nie mógł przecie wyprowadzić swej matki z koła otaczających ją wielkoświatowych znajomości, aby pomówić z nią poważnie o swoim interesie serdecznym.
Zmuszonym był tedy odłożyć do jutra stanowcze wystąpienie, na myśl którego serce mu bić przestawało, chociaż bowiem pewny był, że w końcu postawi na swojem, nie łudził się, że znajdzie silny opór i że zwycięztwo łatwo mu nie przyjdzie.
Przewidywał, że pani de Rochegude, walcząc z całych sił przeciw ruinie swoich najdroższych nadziei, opierać się będzie energicznie związkowi przez syna zamierzonemu, a tak niezgodnemu z jej przekonaniami, a przesądami wielko-pańskiemi.
Zależało dużo na tem, ażeby korzystnie usposobić hrabinę dla Walentyny.
Lionel, oddany wesołemu życiu kawalerskiemu, a w dodatku uważający przyjaciół matki za figury nudne nieskończenie, nigdy prawie nie pokazywał się na obiadach czwartkowych.
Dziś jednak uczynił w tej zasadzie wyjątek i zawiadomił marszałka domu, aby go zaliczył do współbiesiadników.
Przybrał ubranie wieczorowe i około szóstej wieczorem ukazał się w salonie ku wielkiemu ździwieniu zebranych, a przedewszystkiem pani de Rochegude, która przy sposobności zbliżyła się do syna i zapytała po cichu:
— Czy zjesz z nami obiad, dziecko drogie?
— Tak, dobra moja matko... odpowiedział.
— Jesteś zachwycający...
— Odtąd zawsze takim będę... Postanowiłem zmienić niektóre przyzwyczajenia...
— Proszę Boga, aby cię wysłuchał...
— Wysłucha mnie, mateczko, bądź przekonaną...
— Dobrze się stało, że od dziś właśnie rozpocząłeś reformę, ponieważ oczekuję wuja twojego i twojej kuzynki...
Hrabina, powiedziawszy to, uścisnęła znacząco rękę syna i odeszła, by zająć się gośćmi wyłącznie.
— Wuj i kuzynka przyjdą zatem! — powtórzył w duchu Lionel, brwi marszcząc jednocześnie. — Trzeba mieć szczęście, jak moje... O! gdybym był wiedział o tem! — Fatalnie się złapałem... Ale trudno, muszę nadrabiać miną... Bądź co bądź, nie na rękę mi to wcale, bo ożywi to i podnieci marzenia matki...
W kwadrans potem lokaj oznajmił głośno:
— Pan margrabia de Rochegude i panna de Rochegude...
Wuj Lionela, senator, generał dywizyi, komandor orderu legii honorowej, był człowiekiem sześćdziesięcioletnim, o oblicza imponującem, a pańskiem ułożeniu.
Wzrostu był średniego i brzydki raczej, niż urodziwy.
Długi pobyt w Afryce i gorące słońce tamtejsze spaliło mu skórę na twarzy i uczyniło do indyanina podobnym.
Na tej twarzy smagłej z odcieniem ceglastym, błyszczały pod gęstemi brwiami oczy czarne, żywe jak u młodzieńca, głowę zaś pokrywały białe jak śnieg włosy, krótko ostrzyżone.
Długie najeżone wąsy nie mniej były białe, niż włosy na głowie.
Nawet nie widząc wstążki z mory purpurowej, zawieszonej na szyi, nie widząc brylantowego, błyszczącego na piersiach krzyża, łatwo odgadnąć było, spojrzawszy na generała, że się ma do czynienia z człowiekiem dostojnego bardzo znaczenia.
Stary szlachcie był typem zdrowia, siłę miał herkulesową.
Szerokie plecy zdawały się zdolne świat cały podtrzymać.
Pan margrabia powinien był żyć sto lat co najmniej jeszcze, atak tylko apoplektyczny mógł chyba wyrządzić mu niespodziankę. p
Estera, jedyna córka jego, zaczęła rok siedmnasty, i zaledwie od kilku dni opuściła pensyonat klasztorny des Qiseaux.
Była to powabna, pełna życia dzieweczka, zdradzająca trochę jeszcze pensyonarkę, co jej bynajmniej wdzięku nie ujmowało.
Gdzie Lionel oczy podział, że się nie zakochał w tej kuzyneczce?
Stawiamy tę zagadkę, nie próbując jej odgadnąć.
Jedynym powodem, mającym za sobą słuszność pozorną, jedynym powodem, powtarzamy, obojętności Lionela dla ślicznej dziewczyny, było chyba to, że mu ją za żonę przeznaczano...
Małego wzrostu, tak jak jej ojciec, lecz prześlicznie zbudowana, drobna i cienka w pasie, z nóżkami jak u Kopciuszka, a rączkę księżniczki Estera miała przytem płeć koloru bursztynu.
Obfitość czarnych jedwabistych włosów, z odcieniem granatowym, piętrzyła się po nad twarzyczką uśmiechniętą, okrywającą się prześlicznym rumieńcem za lada wzruszeniem.
Długie rzęsy i brwi wąziutkie były równie jak włosy czarne.
Łakome ptaszęta mogłyby wziąć jej usteczka za wiśnie dojrzałe, usteczka te zaś w uśmiechu odkrywały drobne perełki w otoczeniu z koralu.
Niepodobna opisać blasku życia i zdrowia tego czegoś, co chwytało za serce każdego, kto patrzył na wyraz twarzy Estery otwarty, wesoły i sympatyczny. Oczy błyszczały rozumem i szczerością. Usta dobroć znamionowały.
Gdy szła ta młoda dziewczyna, szczupła, elastyczna a silna w każdem poruszeniu, mimowoli szeptano:
— Oto prawdziwy obraz wiosny...
Estera ubrana była tego wieczoru w suknię z blado-różowego jedwabiu, prawie pod szyję zachodzącą.
Jedyny klejnot, naszyjnik z pereł, odbijał cudownie, opalową białością na złotawej skórze jej szyjki.
Dwie z pereł bransolety zdobiły rączki delikatne.
W bujne włosy czarne, niedbale ułożone na zgrabnej główce, wpięła dwie róże tego samego, co suknia koloru.
I całość i szczegóły tej istotę wybranej przedstawiały obraz uroczy i rozrzewniający zarazem, to też wejście jej do salonu przyjęte zostało szmerem uwielbienia.
Młoda panienka, nie będąc nerwową z natury, nie grzeszyła ani zbytnią pewnością siebie, ani też nieśmiałością.
Przeszła wszystkie salony skromnie i bez cienia pomieszania, podbiegła do pani da Rochegude, ucałowała ją serdecznie, ujęła z uśmiechem rękę podaną sobie przez Lionela i uściskała ją z minką dobrego kolegi, rzekła do młodego człowieka:
— Dobry wieczór, kuzynku!...
A potem dodała w zaufaniu:
— Czy wiesz, żem już wyszła z klasztoru?.. Jestem już kompletnie dorosłą panną, tatuś obiecał mnie zaprowadzić jutro do maneżu, na pierwszą lekcyę konnej jazdy... Pewna jestem, że potrafię dobrze siedzieć na siodle i śmiało, jak jaki paź jeździć... Pojedziesz ze mną na spacer konno, kuzynku, wszak prawda?
— Że będę z tego szczęśliwym i dumnym, nie wątpisz przecie o tem, kochana kuzynko — odrzekł hrabia.
Pani de Rochegude patrzyła czule na syna, rozmawiającego z Esterą, Lionel przejął spojrzenie matki i po raz drugi zachmurzył czoło.
Przy stole oboje młodych posadzono przy sobie.
Estera trzpiotała się, jak dziecko rozkoszne, i robiła, co mogła, żeby rozruszać kuzynka, którego znajdowała o wiele niżby należało, poważniejszym.
Po wielu usiłowaniach udało jej się po części, bo Lionel starał się odpędzić myśli tkwiące mu w głowie i parę razy odpowiedział, choć nie bardzo stosownie.
W duchu powtarzał od czasu do czasu:
— Ta moja kuzyneczka jest rozkosznem naprawdę dzieckiem... Kochałbym ją z całego serca, gdyby nie chciano, abym się z nią żenił.
Wieczór wydawał się nieskończenie długim biednemu kochankowi Walentyny.
Estera zabrała go dla siebie i kokietowała ze swobodą i ukontentowaniem pensyonarki, wyzwolonej z pod oka przełożonej.
Nareszcie po północy salony się opróżniły i margrabia kazał zajechać karacie swojej.
— Adieu, droga moja córeczko — rzekła pani de Rochegude do Estery, tuląc ją w objęciach z czułością iście macierzyńską.
Gdy zaś sama już tylko z młodym hrabią została, dorzuciła:
— O! tak, to moja córka... moja kochana córka! — Będziesz miał zachwycającą żonę, moje dziecko!... Będziesz bardzo, bardzo szczęśliwy!...
— Matko — odpowiedział Lionel — dużo ci mam jutro powiedzieć i to w bardzo ważnej sprawie...
Pani de Rochegude spojrzała ździwiona nieco i powtórzyła tonem zapytania:
— Chcesz jutro mówić ze mną o bardzo, ważnej sprawie?
— Tak, matko droga... odpowiedział Lionel.
— Czy wiesz, że mnie niepokoisz?... dla czego nie powiesz mi, o co idzie, w tej chwili?...
— Późno już, dobra matko... Zmęczona jesteś...
— Nie... nie... nic nie szkodzi.
— Powtarzam ci, że rozmowa będzie długą, i że zarówno dla mnie, jak dla ciebie lepiej będzie, gdy ją odłożymy do jutra.
— Zrób zatem, jak chcesz!... tylko powiedz mi, czy nie przytrafiło ci się czasem co złego?
— Nic a nic, droga mateczko.
— Prawdę mówisz?
— Słowo honoru...
— Uspokoiłeś mnie, bo jak wiem, nigdy nie kłamiesz, a jednak nie zasnę z pewnością...
— Mam nadzieję, że będzie inaczej... Za wieleby mnie kosztowało przekonanie, żem cię o bezsenność przyprawił... O której porze raczysz mnie przyjąć mateczko?.
— Jak tylko będę mogła... Czekam cię o dziewiątej...
— O dziewiątej będę już u mamy...
— A potem zostaniesz ze mną na śniadania?
— Dobrze, mateczko...
— Bo to, widzisz, ci twoi przyjaciele i przyjaciółki strasznie cię absorbują, podczas gdy jesteś w Paryżu! — ciągnęła hrabina! — Ah! to życie kawalerskie! To klęska dla matek, kochających swoich synów!... Jakżebym pragnęła, żebyś się już raz ożenił!... Czy ty to pojmujesz?
— Pojmuję cię, mateczko, i podzielam w zupełności twoje pragnienia...
— Otóż tak to lubię... uzdrowiłeś mnie tem, coś powiedział... Do widzenia, drogie dziecko, do widzenia... do jutra...
— Do jutra, dobra, kochana mamo!...
Lionel uścisnął matkę i powrócił do siebie.
Nareszcie noc minęła.
Pani de Rochegude, zaniepokojona tajemniczem odezwaniem się jedynaka, nie spała dobrze.
Młody zaś człowiek nie spał wcale...
Punkt o dziewiątej przestąpił próg apartamentów hrabiny i zapukał lekko do drzwi jej sypialni.
Otworzyła mu zaufana pokojowa matki.
— Pani hrabina oczekuje pana hrabiego w swojej modlitewni... rzekła.
Modlitewnia była niegdyś buduarem.
Po śmierci męża, pani de Rochegude zmieniła przeznaczenie i umeblowanie buduaru.
Ciemne obicia, klęcznik gotycki, obrazy treści religijnej mistrzów szkoły włoskiej, czyniły z małego pokoju rodzaj kaplicy domowej.
Pomimo wymagań życia światowego, hrabina nie przestała nigdy być prawdziwie pobożną.
Od chwili, gdy została wdową, stała się jeszcze pobożniejszą, lecz tę pobożnością słodką, pełną tolerancyi, pobożnością oświeconą, manifestującą się jedynie surowością dla siebie samej, a wielką pobłażliwością dla drugich, oraz niewyczerpaną dobroczynnością.
Nie miała za złe używania przyjemności światowych i sama bez żadnego skrupułu udział w nich przyjmowała.
W chwili, gdy ją przedstawiamy naszym czytelnikom, pani de Rochegude, chociaż prawie pięćdziesięcioletnia, zachowała ślady znakomitej urody.
Mogła uchodzić za piękną nawet w otoczeniu kobiet młodych.
Ubierała się zawsze poważnie i nie nosiła nigdy sukien jasnych.
Kilka zaledwie nitek srebrnych przeświecało w gęstych, ciemnych jej włosach, obejmujących twarz bladawą, o rysach regularnych.
Duże, ciemno-niebieskie oczy, zachowały blask młodości, a postać szczupła i giętka nie straciła ruchów szlachetnych i pełnych powabu.
W czarnym szlafroku aksamitnym zasiadła w dużym fotelu z XVI-go wieku i oczekiwała na syna.
Wszedł Lionel.
— Dziecko moje, dla czegoś taki blady? — zawołała.
— Wzruszony jestem, matko droga....
— Przerażasz mnie tak samo, jak przeraziłeś nocy minionej, a nawet bardziej jeszcze! O cóż to chodzi?
— O przyszłość moję?...
— Byłażby zagrożoną?
— Tak, matko... Lecz dzięki niebu, zależy wszystko od ciebie...
— Nie rozumiem cię, mój synu...
— Zaraz mnie zrozumiesz, matko droga, albowiem jak zawsze, tak i teraz pójdę do celu odważnie i szczerze... tak samo, jak w dniu bitwy pójdę w ogień nieprzyjacielski...
Lionel usiadł obok hrabiny, ujął jej ręce, ucałował z czułością pełną szacunku i zaczął:
— Kochasz mnie wszak, mateczko... Kochasz mnie z całej duszy?...
— Pytasz mnie o to?
— Nie pytam wcale... Powtarzam tylko, że tak jest rzeczywiście...
— Masz racyę.. stokroć razy masz racyę... Kocham cię nad wszystko w świecie!
— Kochasz mnie, jestem tego pewny, o tyle, że bez wahania poświęciłabyś projekty oddawna wypieszczone, jeżeliby trzeba tego było, aby mi szczęście zapewnić.
Młody człowiek urwał.
Pani de Rochegude, drżąc cała, wpatrzyła się weń wzrokiem pełnym boleści i wyszeptała:
— Co się stało? Dla czego tak do mnie mówisz? Bóg mi świadkiem, żem gotowa na wszelkie poświęcenie! Lecz o jakie poświęceniu mówisz?... Czy twoje szczęście naprawdę jest zagrożone?...
— Tak matko...
— Przez kogo?
— Uzbrój się, matko moja, w odwagę...
— Mam jej dużo, mój synu...
— A jednak ręce twoje drżą...
— Trwożę się pomimo woli... ale mów... chcę wiedzieć wszystko...
— Najgorętszem pragnieniem twem na ziemi, jest małżeństwo moje z kuzynką...
— Jedyne to pragnienie... Skoro się w rzeczywistość zamieni, powiem, że mogę umrzeć spokojnie...
— Otóż, matko moja, przebacz, że ci boleść sprawię okrutną... przebacz, że marzenia twoje rozwieję... przebacz mi, błagam cię o to! To małżeństwo jest niemożebnem...
— Co mówisz?
Lionel powtórzył, co powiedział przed chwilą.
Pani de Rochegude zatrzęsła się jak w febrze.
— Niemożebnem? — krzyknęła. — Dla czego?
— Boby stało się niedolą całego życia mojego...
Hrabina wzruszyła ramionami.
— Czyś rozum postradał, czy co — podjęła. — Zostać mężem uroczej dziewczyny, nie może być nieszczęściem, a kuzynka twoja jest przecie wyjątkowo uroczą...
— Czy myślisz matko, że nie wiem o tem?. — Estera nietylko jest piękną jak anioł, ale i serce anielskie posiada...
— Nikt w świecie, a ja tem bardziej nie od ważyłbym się temu zaprzeczyć!... Estera może wybierać... Ten, którego wybierze za męża, będzie najszczęśliwszym, pomiędzy szczęśliwymi...
— Ależ tym mężem, ty przecie będziesz...
— Nie, matko...
Pani de Rochegude powstała.
Pochwyciła gwałtownym ruchem ręce syna i, patrząc mu w oczy z rodzajem zgrozy wewnętrznej, zaczęła głosem złamanym:
— Wytłómacz mi, co to wszystko znaczy?... Zdaje mi się, że to sen okrutny, albo że rozum tracę! Słyszę, co mówisz, ale przypuszczam, że źle sobie tłómaczę, słowa twoje... Mówisz zatem, iż nie ożenisz się z kuzynką?...
— Tak mówię, moja matko...
— Od tylu lat już połączenie to postanowione! Wiedziałeś o przyrzeczeniach margrabiego i moich, i potwierdzałeś je zawsze dobrowolnie! Estera pragnie kochać tylko ciebie... Kocha cię już nawet, sama o tem nie wiedząc... Czytałam to wczoraj w oczach jej niewinnych... To małżeństwo musi przyjść do skutku...
— A jednak nie przyjdzie... Bo jest jedna ważna ku niemu przeszkoda...
— Jaka?
— Niczem nieprzełamana... Popełniłbym nieuczciwość, przykuwając Esterę do mojego istnienia.
Kocham to słodkie dziecię uczuciem braterskiem, lecz innej kobiecie oddałem serce moje, gorącą miłość moję...
Piękna twarz pani de Rochegude oblekła się takim dojmującym wyrazem boleści, że Lionel nie będąc w stanie patrzeć na matkę, spuścił głowę ku ziemi.
— Matko, błagam cię — zaczął.
Hrabina nakazała mu gestem milczenie.
— Kochasz inną kobietę? — zawołała.
— Tak, matko...
— To fantazya, to przemijające, płoche uczucie... to płomień, który zagaśnie niebawem... Ileż to razy wyobrażałeś już sobie, żeś na śmierć zakochany?.. A po kilku dniach, po kilku tygodniach, uczuwałeś twoję pomyłkę! I teraz tak samo, złudzenie bierzesz za rzeczywistość.
— Masz racyę, moja matko — odparł młody człowiek. — Myliłem się bardzo często, lecz doświadczenie nauczyło mnie rozróżniać prawdę od złudzenia.... Dziś kocham prawdziwie... Oddałem się cały bezpodzielnie i na zawsze...
— Sto razy już to słyszałam!
— Już więcej tego nigdy nie posłyszysz...
Pani de Rochegnde załamała ręce.
— Boże Wielki! — jęknęła, czyż mogłam się spodziewać tak strasznego ciosu z ręki dziecka mojego!...
— Rozpacz mnie ogarnia, matko moja, na widok cierpienia twego! — odrzekł młody hrabia — sumienie moje jednak nic mi nie wyrzuca. Nie można sercu rozkazywać, niestety!...
Po chwili milczenia hrabina znów zaczęła:
— Coż to nareszcie za kobieta, którą kochasz tak niby bardzo, lub ci się zdaje, że kochasz?
— Młodziutka... zaledwie siedmnastoletnia panienka, tak samo jak moja kuzynka...
— Czy z wielkiej pochodzi rodziny?
— Pochodzi z zacnej rodziny.
— Rodzice jej w Paryżu zamieszkują?
— Niema już rodziców, mieszka sama, z siostrą ośmioletnią...
— Jak się nazywa?
— Walentyna de Cernay.
— Nie znam tego nazwiska... Zdaje mi się, że z drobnej szlachty pochodzi...
— To nic nie znaczy, moja matko!
— Czy posiada jaki majątek?...
— Bardzo jest ubogą, lecz ja jestem bogaty za dwoje...
— Gdzieżeś ją poznał?... Kto cię jej przedstawił?...
Lionel i tak już blady, zbladł teraz jak ściana...
Domyślał się, jakie wrażenie wywoła to, co teraz powie, lecz wiemy już, że brzydził się kłamstwem, odpowiedział zatem bez wahania:
— Nikt mnie nie przedstawiał... Spotkałem pannę de Cerney, wychodzącą ze sklepu handlarza obrazów... Odnosiła właśnie akwarelle, jaką u niej obstalowano, albowiem bardzo jest ubogą, powtarzam to raz jeszcze, i pracuje na utrzymanie swoje i małej siostrzyczki.. Od pierwszego spojrzenia uczułem, że ją kocham...
— Zaczepiłeś ją zatem?...
— Tak matko, zaczepiłem...
— Rozmawiałeś z nią na ulicy, a ona ci odpowiadała?...
— Odpowiedziała mi pogardą, na jaką postąpieniem mojem zasłużyłem...
— Nie zniechęciłeś się jednak i poszedłeś dalej za nią...
— Tak matko, szedłem za nią wbrew jej woli... Chciałem się dowiedzieć, gdzie mieszka; lecz przysięgam bez żadnej wstecznej myśli... bo tegoż samego dnia przyrzekłam sobie, iż jej nigdy już więcej nie ujrzę... Przez jakiś czas walczyłem z sobą, następnie uczucie zwyciężyło...
— A wtedy wzruszona twoją wytrwałością, panna Walentyna de Cernay przyjęła cię u siebie w domu?...
— Jeden, jedyny raz tylko, i jeszcze musiałem użyć różnych pozorów, aby mi drzwi swego domu otworzyła...
— Czy ta panienka wie, żeś jest hrabią de Rocheguda i że posiadasz wielki majątek?...
— Wie, moja matko... Nie mogłem ukrywać przed nią nazwiska i położenia mojego...
— Wyznałeś, że ją kochasz?...
— Wyznałem...
— Tak zaraz przy pierwszem widzeniu?...
— Musiałem to uczynić... musiałem wiedzieć, czy mnie drugi raz przyjmie?...
— Mówiłeś z nią o małżeństwie?...
— Mówiłem...
— Cóż ci odpowiedziała?...
— Że nigdy nie zgodzi się zostać moją żoną bez pozwolenia mojej matki, i że nic na świecie nie zmusi jej do wejścia w rodzinę, któraby ją przyjęła niechętnie...
— Czy panna de Cernay odpłaciła ci przynajmniej wyznaniem za wyznanie?...
— Nie moja matko... W tej chwili nawet nie wiem jeszcze, czy mnie kocha, chociaż pewny jestem, żeby mnie pokochała...
Pani de Rochegude uśmiechnęła się słodko.
— Dziecko moje drogie — rzekła — z początku przeraziłeś mnie okrutnie, widzę jednak teraz, że mój przestrach był przesadzonym... To, coś mi opowiedział, jest sobie bajeczką zwyczajną, jedną z tych jakie piszą autorowie tuzinkowi ku pociesze gryzetek, marzących o wydaniu się za książąt!:.. W całem tem zdarzenia, niema nic poważnego, nic, coby brać można na serjo... Sam pierwszy to zrozumiesz niebawem... W twojem opowiadaniu jedna rzecz mnie tylko dziwi, że ty, Lionel de Rochegude, z twoją znajomością życia, z twojemi obyczajami wytrawnego światowca, że ty, który w ogóle zanadto jesteś sceptycznym w sądzenia o kobietach, pozwoliłeś dać się wziąć jak młokos niewinny, jak uczeń świeżo wyszły z kolegium, na opowiadanie zręcznej awanturnicy...
Lionel zatrząsł się gwałtownie, twarz zmieniła mu się okrutnie.
— Awanturnica?... — powtórzył — Matko, czy to o pannie de Cernay powiedziałaś?...
— O kimże innym miałabym mówić?... Niech mnie Bóg strzeże od sądów lekkomyślnych, lecz wierz mi, biedne moje dziecko, że chytrość tego fałszywego niewiniątka, tak widoczną jest, iż potrzeba grubej zasłony na oczach, aby jej nie dostrzedz odrazu!... Gdy raz ci się oczy otworzą, sam dziwić się będziesz twemu zaślepieniu...
— Matko moja — zaczął młody człowiek błagalnie — nie mów takich rzeczy... proszę cię o to na klęczkach... Zdaje ci się, żem zaślepiony, że mnie zwodzą nikczemnie... Twoje wielkie przywiązanie usprawiedliwia cię poniekąd, ale spotwarzasz, matko moja, istotę najdoskonalszą... Posądzasz o chciwość i pogardy godną przebiegłość, uosobienie bezinteresowności, poświęcenia i odwagi, słowem zbiór wszystkich cnót, składających się na prawdziwego anioła!... Posłuchaj mnie tylko, matko... a przekonam cię, że to, co nazywasz w tej chwili niedarowanem szaleństwem, jest w rzeczywistości jedynym rozumnym czynem, jaki w mem życiu spełniłem.
— Mów zatem, skoro tak chcesz — szepnęła hrabina — lecz nie sądź, że mnie przekonasz...
Pomimo zapewnień hrabiny, iż powzięła niczem niezbitą opinię, Lionel opowiadał długo, a wymowa jego, z serca płynąca, powinna była trafić do serca matki.
Poprzednio odpowiadał jedynie na krótkie zapytania pani de Rochegude i czuł, że każdą odpowiedzią dostarcza argumentów przeciwko sobie.
Obecnie nic nie pominął, nic nie zapomniał z faktów, jakie znają czytelnicy nasi, a tyle prawdy i ognia wlał w opowiadanie, że pani Rochegude spostrzegłszy, iż jej przekonania chwiać się zaczynają, zmuszona była pokonywać opanowujące ją wzruszenie.
— To jeszcze dodam — zawołał Lionel w końcu — że Walentyna, godną jest miłości, że kocham ją uczuciem potężnem, lecz, że poszanowanie twej woli, równa się w mem sercu miłości dla niej, i że co bądź nastąpi, nie staną ci się nieposłusznym nigdy!... Słyszysz matko: nigdy!... Rozkażesz mi wyrzec się szczęścia, uczynię to bez szemrania, tylko, że jednocześnie wyrzeknę się życia... Wymaganiem posłuszeństwa zgubisz mnie, matko moja...Ja bez Walentyny żyć nie mogą, nie chcę i nie będę.
Pani de Rochegude patrzyła na syna z trwogą...
— Jakto?... — jęknęła — co mówisz?...
Lionel skłonił głową.
— Nie miałbyś litości dla matki!... — jęknęła hrabina.
— Gdyby jej matka dla mnie nie miała — odpowiedział młody człowiek. — Spełnią do końca powinność moję, będę synem posłusznym i pełnym szacunku, ale nic więcej przyrzekać nie mogę...
Po tych słowach cisza bolesna trwała kilka minut.
Hrabina z oczami w dół spuszczonemi, z brwiami ściągniętemi, oddychając ciężko, toczyła walkę z sobą zaciętą.
Lionel wzruszony, silił się na spokój.
— Dziecko moje ukochane — odezwała się nakoniec pani do Rochegude, z nagłem postanowieniem — ze wszystkich argumentów, jakie mogły mnie, jeżeli nie przekonać, to zmusić do ustąpienia ci, ten ostatni jest najważniejszym... Gdybyś mi mówił o szczęściu twojem jedynie, byłabym próbowała dowieść ci, że prawie zawsze szczęście zawodzi, gdy na nie przez pryzmat namiętności patrzymy... Lecz tu chodzi o życie twoje... Zwyciężyłeś... Ustępuję...
— O matko! matko!... — wyjąkał młodzieniec, niesiony radością i okrywając pocałunkami ręce hrabiny — jakaż ty dobra jesteś!...
Pani de Rochegude wysunęła się z objęć syna.
— Ustępuję — powtórzyła — nie odmówię przyzwolenia, jakiego wymagałeś; spodziewam się jednak, że ze swej strony, przystaniesz na to, aby, o ile to od ciebie zależeć będzie, osłodzić gorycz mego poświęcenia...
— Czyż możesz wątpić o tem?...
— Nie, nie wątpię, powiedziałeś bowiem prawdę, mówiąc przed chwilą, żeś jest najlepszym synem...
— Co mam robić zatem?... Jestem gotów na wszystko.
— Jak wiesz — zaczęła hrabina — małżeństwo twoje z Esterą było od lat wielu marzeniem mego życia... Przekonaną byłam, że nic w świecie nie stanie na przeszkodzie temu związkowi... Myliłam się jednak widocznie... Para ładnych oczu młodej jakiejś dziewczyny, spotkanej przypadkowo, starczyło, aby się wszystko zmieniło... Wymagam, abyś mi zostawił trochę czasu, do obycia się z tym strasznym zawodem, abym przyzwyczaiła się do mojej roli...
— Nie mam ani prawa, ani ochoty odmawiać ci czegokolwiek, dobra matko... — odparł Lionel.
— Uspokój się jednak, moje dziecko — ciągnęła dalej pani de Rochegude — nie każę ci długo czekać... Odgaduję niecierpliwość twoję... Nie będę cię zmuszać, abyś złorzeczył powolności mojej...
— Ah!... — zawołał hrabia — nic nie jest w stanie podrażnić mnie, co od ciebie pochodzi...
— Wierzę... Lecz nie tego tylko wymagam...
— Mów, moja matko, jestem gotów na wszystko...
— Powtarzam ci otóż, mój synu, że masz już przyzwolenie moje, że cokolwiek bądź się stanie, nie cofnę go nigdy, nie wyrzekam się jednakże prawa rady i przestrogi... Pragnę poznać osobiście młodą osobę, z którą chcesz się połączyć i powiem ci otwarcie, jakie na mnie uczyni wrażenie...
— Ot... droga matko... — zawołał młody człowiek rozpromieniony — tego tylko pragnąłem!... Gdy poznasz Walentynę, pokochasz ją od razu i powiesz mi: „Miałeś racyę! Zasługuje ona na to, aby zostać córką moją!...“
Na ustach pani de Rochegude osiadł smutny uśmiech powątpiewania.
— Dałby to Bóg... — szepnęła.
— Lecz jak to zrobić... — odezwał się Lionel nieśmiało — nie mogę przecież przyprowadzić tutaj panny de Cernay... I tobie wydałoby się to niestosownem i ja nie ośmieliłbym się wspomnieć jej nawet o tem, bo pewny jestem, że odmówiłaby stanowczo...
— Z łatwością przyjdzie zwalczyć tę przeszkodę... — odpowiedziała hrabina.
— W jaki sposób?...
— Mówiłeś, że panna de Cernay maluje akwarele, dla powiększenia szczupłych dochodów swoich, a ja znajduję, że praca jej i odwaga są rzeczywiście zaszczytne... Pójdę do niej, jako do artystki i zamówię cokolwiek...
— Czy ja nie pójdę z mamą?... — zapytał Lionel.
— Nie, moje dziecko.
— Dla czego?...
— Obecność twoja przy naszem widzeniu, zawadzałaby pannie de Cernay, a i mnie samą w kłopotby wprawiała... Chcę być sam na sam z tą, którą chcesz, abym córką nazwała...
— Walentyna nikogo nie przyjmuje...
— Może przecie przyjąć kobietę...
— Czy dowie się, kim jesteś, matko?...
— Tak.
— W jaki sposób?...:
— Sama jej to powiem... Nie mam zamiaru ukrywać się i nie bronię ci uprzedzić panny de Cernay o mojej wizycie...
— Mylisz się, matko moja... Drzwi Walentyny zamknięte są tak dla mnie, jak dla wszystkich, i powtarzam ci, raz tylko jeden przestąpiłem próg jej domu...
— Tem lepiej...
— Kiedyż zatem, droga matko, udasz się do niej?... Pragnąłem tego z całej duszy, choć wymagać nie śmiałem...
— Za kilka dni... skoro Bóg użyczy siły i rezygnacyi do zniesienia ciosu niespodziewanego... Nie chcę się śpieszyć, abym pod wrażeniem smutku stronną nie była.
— O!... — zawołał Lionel — nie obawiam się o Walentynę, choćbyś najstronniejszą była, mameczko!... Gdy ją zobaczysz, jej wdzięk wykwintny, jej piękność i powab, rozproszą uprzedzenia twoje, jak słońce mgłę poranną rozprasza...
— Przyrzekłeś mi cierpliwość... — zauważyła hrabina.
— Będę też z pewnością cierpliwym...
— Liczę na to, drogi synu... Skoro tylko będę się czuła na siłach, zażądam od ciebie adresu panny de Cernay... Obecnie nie mamy sobie nie już więcej do powiedzenia... Uściskaj mnie i pozostaw samą... Potrzebuję wypłakać się, a nie chcę, abyś widział łzy moje... Za godzinę zejdziemy się przy śniadaniu, i... będę chciała uśmiechać się do ciebie...
Tak zakończono rozmowę,
Lionel, wychodząc z oratoryum pani de Rochegude, nie posiadał się z radości.
Walka pomiędzy nim a matką była daleko mniej uporczywą, niż przypuszczał, była przedowszystkiem o wiele krótszą, niż śmiał się spodziewać.
Hrabina wstąpiła z niejakiemi wprawdzie zastrzeżeniami, ale przyzwoliła bezwarunkowo.
Okoliczności zmuszały panią de Rochegude do uczynienia kroku, jakiego wymagała Walentyna w słusznej swej dumie.
Biedna sierota nie będzie miała obawy, że ją posądzą o narzucanie się bogatej i arystokratycznej rodzinie, że ją ze wstrętem do niej przypuszczą, gdy wielka dama osobiście odwiedzi ją w skromnym jej mieszkanku...
Słowem, szczęście Lionela zdawało się zapawnionem, a chwila spełnienia rozkosznych marzeń, bardzo blizką.
Tak się przynajmniej zdawało.
Powrócił do pawilonu, zasiadł przy biurku, wybrał najpiękniejszy wonny arkusik papieru i zaczął pisać do panny de Cernay.
W tym samym czasie pani de Rochegude z twarzą w dłoniach ukrytą i zalaną łzami, modliła się na klęczkach w oratoryum.
— Boże mój, dodaj mi siły, dodaj odwagi, których tak potrzebuję!... — szeptała — Racz dozwolić o Boże mój, aby żona wybrana przez mojego syna, godną była jego miłości!...
List Lionela nie był stosunkowo długim.
Oto co zawierał:
„Nie dziw się, że już piszę do ciebie...
„Dobrą ci komunikuję nowinę i mam nadzieję, że podzielisz radość moję!...
„Tylko co skończyłem poważną i długą rozmowę z matką...
„Powiedziałem jej, że cię uwielbiam... powiedziałem, że najgorętszem mojem jest życzeniem, aby cię córkę swoją nazwała...
„Miłość musiała natchnąć mnie wymową, bo wzruszyłem i i przekonałem mamę, bo nad wszelkie spodziewanie przystała na wszystko, o co prosiłem...
„Hrabina de Rochegude marzyła o związku, o jakim ci wspominałem...
„Pojmujesz, że nie mogła bez niejakiego żalu wyrzec się projektów oddawna ułożonych, zwłaszcza, że nie zna cię jeszcze, otrzymałem atoli świetny dowód jej dobroci.
„Wyrzekła się pragnień swoich najdroższych...
„Zezwoliła na nasze małżeństwo...
„Przyciśnie cię do serca i kochać będzie, jak na to zasługujesz...
„Sama, osobiście powie ci o tem...
„Postanowiła być u ciebie, w twojem milutkiem schronieniu przy ulicy Mozarta...
„Przyjmiesz ją z wdziękiem i prostotą właściwemi sobie i usłyszysz zapytanie: Drogie dziecię, czy chcesz być córką moją?...
„Widzisz droga Walentyno, że słuszne twoje wymagania otrzymają najzupełniejsze zadośćuczynienie...
„Nie wiem jeszcze, kiedy cię hrabina de Rochegude odwiedzi, lecz niebawem dzień ten nadejdzie; gdy już będę miał pewność co do tego, aby cię ustrzedz od niespodzianki lub wzruszenia, uprzedzę...
„A teraz, najdroższa moja, teraz, kiedy przyszłości nie kryje już tajemnica, teraz, kiedy nic, oprócz własnej twej woli, nie może przeszkodzić, abyś została żoną moją, czy nie zmienisz zakazu, który mnie unieszczęśliwia, i który obecnie niema już racyi bytu?... Czy pozwolisz mi przychodzić do siebie, choćby bardzo rzadko tylko?...
„Narzeczony to błaga o wstęp do domu narzeczonej... — Nie bądź okrutną i nie odmawiaj, błagam cię o to....
„Widzisz, jak ślepo posłusznym ci jestem... Mógłbym to, co piszę, wypowiedzieć, ale... wydałaś rozkaz, słucham go więc, jak żołnierz prawdziwy... Zasłużyłem na nagrodę, wszak prawda? przyznasz mi ją, mam to przekonanie...
„Napisz jedno słówko: „Przychodź!“ — oznacz dzień i godzinę, a najszczęśliwszy z ludzi przybiegnie do anioła, którego niezadługo będzie miał prawo nieodstępować nigdy...
„Odpowiedz mi, proszę cię, niechaj poznam drogie pismo twoje... — Oddycham nadzieją utrzymania choć słówka od ciebie...
„Walentyno, ukochana Walentyno, oblubienico moja, żono moja, staraj się pokochać choć trochę kochającego cię nad życie...
Młody człowiek odczytał swój list i dość był z niego zadowolony.
Wydał mu się jednak nie tak wymownym, jak pragnął, a głównie nieco napuszonym.
Lionel był prawdziwym gentelmenem, był świetnym oficerem, ale bardzo miernym stylistą.
Dopisał jeszcze słów parę:
„Uczyń to dla mnie i zamknij drzwi swoje przed tę „dwuznaczną osobistością, która się Herman Vogel nazywa.“
Włożył list w kopertę, zapieczętował ją pieczątką herbową i zaadresował:
Zaledwie skończył, wszedł służący z zawiadomieniem, że pani de Rochegude oczekuje go w salonie.
Lionel poszedł co prędzej do matki,
Hrabina, według obietnicy, przyjęła go z uśmiechem, zaczerwienione jednak powieki, lubo kilkakrotnie wodą świeżą przemywane, świadczyły, że dużo łez wylała.
Młody człowiek podał jej rękę i zaprowadził do sali jadalnej.
Pomimo egoizmu, właściwego wszystkim zakochanym, czuł się rzetelnie zmartwionym, iż sprawił taką dojmującą boleść najlepszej z matek.
Śniadanie nie było wesołe.
Obecność służby nie pozwalała na rozpoczęcie rozmowy w sprawie nurtującej matkę i syna.
Nie mieli ochoty powtarzać rzeczy raz wypowiedzianych...
Milczeli też lub dla przerwanie nużącej ciszy, gawędzili o niczem.
Po skończonem śniadaniu, pani de Rochegude podała rękę synowi.
— Czy chcesz, matko, ażebym cię odprowadził? — zapytał młody człowiek.
— Nie, moje dziecko — odparła hrabina, — Powróć do twoich zajęć lub przyjemności... Pozostawiam ci swobodę zupełną... Nie zobaczymy się już dzisiaj... Obiecałam wczoraj wieczorom margrabiemu, że będę u niego na obiedzie... obiecałam Esterze, że i ty ze mnę przyjdziesz... Ale cię wytłomaczę...
I nie czekając odpowiedzi, wyszła z pokoju.
— Biedna matka... szepnął Lionel — jak ona cierpi... Serce mi pęka, gdy patrzę na jej boleść!! Na szczęście — dodał — gdy pozna Walentynę, zaraz się pocieszy...
Powrócił do siebie.
— Powiedz Wiliamowi, niech mi konia osiodła... rozkazał lokajowi.
— Czy Wiliam pojedzie za ranem hrabią? —
zapytał służący.
— Nie.
— To może Daniel?
— Nikt... sam pojadę...
W pięć minut potem, młody człowiek dosiadł wierzchowca, minął aleję Pól Elizejskich i przez aleję Eylau i ulicę Pompierów skierował się ku głównej ulicy w Passy.
W bocznej kieszeni miał list, który znamy.
Nie dojeżdżając do ulicy Mozarta, podjechał do stacyi kolei obwodowej.
Pod szklanym dachem podjazdu wystawał prawie zawsze stary komisyoner, który czas swój wolny spożytkowywał na sprzedaż dzienników, cukru owsianego i baloników dla dzieci.
Pan de Rochegude chciał mu list swój powierzyć.
Nie zastał niestety starego posłańca na posterunku.
Cukier owsiany, baloniki, gazety i cały kramik oddał on do sklepiku pod opiekę jego właścicielki i gdzieś się sam oddalił.
Lionel niekontent, zawrócił stępa w ulicę Mozarta, szepcąc:
— To już nie moja wina!... Uwiążę Boba u palisady, wejdę w ogrodzenie i zadzwonię u furtki ogródka... Klarunia wyjdzie zobaczyć, kto dzwoni, oddam jest list do rączki, nie rzekłszy ani słowa... Nie będzie mi przecie Walentyna mogła zarzucić nieposłuszeństwa...
Podjechał do ogrodzenia, które przewyższał o całą wysokość konia.
Zdziwiło go niemało, że zwykle spokojna i prawie pusta zagroda, ożywiona była życiem niezwykłem.
Malarz i literat, sąsiedzi domku Walentyny, przyjmowali na śniadaniu kilku przyjaciół.
Furtki ich ogródków były rozwarte.
Widać było młodych ludzi, spacerujących z cygarami i papierosami w ustach.
— Żeby ich dyabli wzięli! pomyślał hrabia. Niepodobna zanieść listu samemu!... Widzieliby mnie i mógłbym skompromitować Walentynę! Co zrobić?
Gdy stawiał sobie takie pytanie, głos przeciągły rozległ się na skręcie ulicy, a głos ten piszczał na nutę gminną, niby deklamując, niby śpiewając:
— Kapusta!.. Pasternak!... Marchewka... Prześliczne rzodkiewki!...
Sta-Pi... wprawny komedyant, wyglądał w przebraniu zieleniarza, jakby od urodzenia był tem, za co się przedstawiał, a posiadał w dodatku słuch delikatny, i węch policyanta z rzemiosła.
Posłyszał też w tej chwili chód konia, dzwoniący ostro podkowami po nierównym bruku ulicy Mozarta, i zatrzymujący się na wprost palisady, a odgadując zwierzynę, jaką mu polecono złowić w zasadzkę, podążył za nią, pchając przed sobą kramik swój dwukołowy...
Skoro tylko ujrzał elegancką sylwetkę hrabiego de Rochegude, podobnego do posągu na pięknym wierzchowcu, natychmiast przypuszczenia jego w pewność się zamieniły.
Lionel nie mógł być kim innym, jeno koniecznie pierwowzorem postaci, określonej w kilku słowach przez Hermana Vogla.
— O! — pomyślał urzędnik do szczególnych poruczeń z agencyi pp. Roch i Fumel — a to facet co się nazywa prześliczny... Pan kasyer nie wytrzymuje z nim porównania!... Jakby tu się wziąć do rzeczy, ażeby dziś zaraz z miejsca zgarnąć nagrodę do kieszeni? Niepodobna przecie tak prosto z mostu zapytać panicza, jak się nazywa i gdzie mieszka... Za esencyonalne byłoby takie pytanie... ani chybi... poczęstowałby mnie w odpowiedzi szpicrutą po grzbiecie...
Z drugiej strony, iść za nim aż do jego mieszkania, a choćby nawet fiakrem jechać, nie wydaje mi się rzeczą zbyt praktyczną!...
Siedzi na koniu, którego cienkie nóżki wyprzedzą wszystkie wywłoki fiakrowe co najmniej o dziewięćset metrów na kilometr... Zostałbym dobrze w tyle!... A jednak muszę się dowiedzieć! muszę koniecznie!... Nie przychodzi mi na razie żaden koncept do głowy, lecz od czegóż traf, opiekun ludzi uczciwych?... Monologując w ten sposób, Sta-Pi.. nie przestawał popychać wózka, a co chwila wołał głosem monotonnym, ochrypłym od nadmiernego użycia alkoholu.
— Kapusta! pasternak! marchew!... świeża rzodkiewka!...
Skoro znalazł się o kilka kroków od hrabiego do Rochegude, wierzchowiec tego ostatniego zaniepokojony sąsiedztwem niezwykłem, zastrzygł uszami i począł się cofać.
Lionel spojrzał na osobistość wątłą, mizerną, i nieco pokrzywioną.
Zobaczył znaczek miedziany, zawieszony u guzika starej żakiety manszestrowej, świecącej od brudu i wytartej na bokach.
Ten właśnie znaczek zwrócił jego uwagę.
— Dobrze — pomyślał — otóż jakiś biedak, który, gdyby chciał tylko, mógłby doskonale zastąpić nieobecnego posłańca...
Skinął na mniemanego przekupnia jarzyn, aby się zbliżył trochę.
Sta-Pi... zamiast podejść, stanął na miejscu, uniósł jedną ręką z głowy kapelusz słomiany, brudny i obszarpany i zapytał:
— Czy to mnie przywołujecie, obywatelu?
— Tak — odparł Lionel.
— Może pan potrzebuje kapusty, pasternaku, rzepy lub marchwi? Mam to wszystko i świeżutkie w dobrym gatunku... Nie drogo sprzedam... Towar dobry... cena rzetelna... zgodzimy się, będą się starał zadowolić pana...
Na propozycyę kupna jarzyn na środka ulicy, Lionel, pomimo że był cały zajęty czem innem, nie mógł się wstrzymać od uśmiechu i poruszył głową przecząco.
— Skoro nie tego potrzebujesz, obywatelu — ciągnął Sta-Pi... czegoż zatem żądasz? Ja tylko jarzyny sprzedaję...
— Czy masz ochotę zarobić sto su? — zapytał hrabia.
— Sto su, to także pieniądze!... Ma się rozumieć, że mam ochotę, z warunkiem tylko, ażeby zarobek był uczciwym... Mam potrzebę niejednę, te pewna, ale pomimo to nie handluję sumieniem...
— Twoje sumienie nic nie ucierpi...
— Zgoda zatem!... Co trzeba zrobić?...
— Odnieść list...
— Znam się na tem!... Zanim zostałem handlarzem ulicznym, stałem jako posłaniec na rogu przedmieścia Montmartre. Doręczałem czułe bileciki różnym paniom, a zawsze w ten sposób, iż zazdrośnik niedomyślał się niczego...
— Nie spotkasz się z zazdrośnikiem...
— Tem gorzej... Mężulkowie oszukani, to rzecz zabawna!... Cóż robić, obywatelu, rozumiesz przecie, jestem kawalerem... Daleko trzeba iść z tym listem?...
— Pięćdziesiąt kroków...
— Za taki kurs sto su pan ofiaruje? No, toś pan hojny!... Skarżyć się na pana nie będę. A teraz, jeżeli łaska, proszę o rozkazy, i o wskazanie drogi...
— Spojrzyj-no wewnątrz ogrodzenia...
— Już patrzę...
— Czy widzisz czwarty z brzegu szalecik, w głębi na prawo?
— Ten z dużym krzakiem różanym, okrytym kwiatami?
— Ten sam...
— Cóż zatem?
— Masz oto ten list, a tutaj sto su.
— Dziękuję ci, obywatelu...
— Idź, zadzwoń u furtki... a gdy otworzy ci młoda panienka, lub ośmioletnia dziewczynka i zapyta czego żądasz?... Odpowiedz: „Przyniosłem list do panny Walentyny de Cernay“...
— Do panny de Cernay — powtórzył Sta-Pi... Dobrze... Nie zapomnę nazwiska... A potem?
— To już wszystko.
— Odpowiedzi nie będzie?
— Nie. Powrócisz, powiesz mi, komu list oddałeś i zajmiesz się swobodnie swojemi sprawami.
— Obywatelu — odezwał się ze śmiechem powiernik pp. Roch i Fumel — jeżeli częściej potrzebujesz posłańca, na kursy podobne temu, ciskam do dyabła jarzyny i polecam się twojej pamięci...
— Ruszaj prędzej... Czekam tu na ciebie...
— Lecę już... pędzę już, obywatelu!...
Sta-Pi.. zostawił wózek na środku ulicy i wpadł w ogrodzenie.
Lionel z konia ścigał go wzrokiem, chwilami jednak tracił z oczu po za gęstemi kląbami zieleni.
— O... gwiazdo moja!... — myślał tymczasem Sta-Pi... — Co za myśl świetną miałem, przebierając się za handlarza sałatą!... Temu to medalikowi mojemu zawdzięczam niespodziewaną łapówkę... Zarobię dziesięć luidorów bez najmniejszej fatygi, a Fumel przyzna raz jeszcze, że ma we mnie numer co się nazywał... Bo z pewnością ta bazgranina zawiera wszystko, co wiedzieć potrzebujemy...
Korzystając z opiekuńczego cienia drzew, wsunął list do kieszeni, a w jego miejsce wziął w rękę świstek papieru podejrzanej białości i niósł go ostentacyjnie.
Dotarł nareszcie do ogródka, jaki mu wskazano i pociągnął za sznurek od dzwonka.
Po niejakiej chwili, Klarunia uchyliła furtkę.
— Do kogo?... — zapytała.
— Do panny de Cernay, proszę panienki... — odrzekł Sta-Pi. — Czy mieszka tutaj?...
— To siostra moja. Czego pan życzysz sobie od niej?...
— Kazano mi oddać jej ten papier...
— Proszę...
— Oto jest panienko — nie trzeba odpowiedzi. Do widzenia!...
Sta-Pi podał Klaruni świstek przez drzwi uchylone, wykręcił się na pięcie i popędził do Lionela.
— Z kim rozmawiałeś?... — zapytał ten ostatni.
— Z małą dziewczynką, może ośmioletnią i ładniutką na uczciwość...
— Nic ci nie powiedziała?...
— Powiedziała: dziękuję, wzięła papier i zamknęła mi drzwi przed nosem...
— Masz tu jeszcze sto su — rzekł Lionel, wsuwając w rękę pseudo-sałaciarza drugą monetę, a potem zawrócił irlandczyka swego na miejscu i pojechał w kierunku parku Muette.
— Odebrała mój list!... — myślał. — Czyta go w tej chwili... Uwierzy nareszcie, że ją kocham, i może pokocha mnie także...
W tym samym czasie Sta-Pi... mówił sobie:
— Mam w garści list drogocenny!... Wypada mi teraz poszukać tylko zacnego pana kasyera i zgarnąć od ręki dziesięć luidorów... bo ich potrzebuję koniecznie.
Klarunia powróciła do domku z kawałkiem papieru, jaki podał jej agent pp. Roch i Fumel.
— Kto to dzwonił, siostrzyczko?... — zapytała Walentyna.
— Jakiś człowiek brzydki, chudy, ubogi i niechlujnie ubrany... — odpowiedziała dziewczynka.
— Czego chciał ten jegomość?...
— Przyniósł to dla ciebie, siostrzyczko...
Walentyna wzięła papier zgnieciony i powalany, obejrzała go na wszystkie strony, a przekonawszy się, że nic zgoła na nim niema, zawołała ze ździwieniem:
— Ależ to świstek nie zapisany...
— To tylko dostałam, siostrzyczko...
— Czy ów człowiek wymienił moje nazwisko?...
— Zapytał: Czy tu mieszka panna de Cernay?...
— Czy to był posłaniec?...
— Tak mi się zdaje... miał znaczek zawieszony na piersiach...
— Pomyłka jakaś, albo mistyfikacya... Ani jednego, ani drugiej zrozumieć nie mogę... Nie myślmy o tem więcej...
Walentyna zabrała się z powrotem do malowania, w istocie nie myślała więcej o tem, co ją przed chwilą spotkało.
∗
∗ ∗ |
Zaraz po odjeździe hrabiego de Rochegude, Sta-Pi... zatoczył kramik swój do nowo-budującego się domu, w którym chwilowo nie prowadzono roboty.
Następnie wydobył scyzoryk, z jakim nigdy się nie rozłączał, i spokojnie, jak gdyby to była rzecz najnaturalniejsza, przeciął kopertę z godłami herbowemi, wyjął podwójną ćwiartkę papieru i odczytał z wielką uwagą i zajęciem miłosny bilecik Lionela.
Gdy doszedł do końca i zobaczył wypisane dużemi literami nazwisko i adres młodego człowieka, którego mu szpiegować polecono, małpia twarz jego przybrała wyraz krotochwilny, a małe oczki zaświeciły.
— Otóż robota gotowa i jak jeszcze zrobiona!... — pomyślał. — Figlarz z ciebie nie lada, kochany mój Sta-Pi... nie sfatygowałeś się wcale, a wypchasz kieszeń obiecaną nagrodą!...
Po tym krótkim monologu, włożył napowrót list do koperty, schował go do kieszeni, odczepił znaczek już mu niepotrzebny, zatarł ręce i nucąc śpiewkę bardzo w owej epoce popularną:
Kto wam szybki w oknach tłucze!
udał się w stronę stacyi kolejowej.
Odchodził właśnie pociąg do Paryża.
Kupił bilet i w kwadrans był już na ulicy Ś-go Łazarza.
Dom bankowy Jakóba Lefevra i S-ki, w którym Herman Vogel pełnił obowiązki kasyera, oznaczony był, jak wiadomo, numerem 21.
Sta-Pi zamiast skręcić na lewo, zawrócił na prawo, wszedł w ulicę Rzymską, potem w ulicę Skalną, i przestąpił próg małej kawiarenki, bardzo podejrzanej, w której nigdy nie był jeszcze.
W pierwszej sali stało sześć stolików pod oknami, lecz obecnie nie było przy nich nikogo z gości.:
W drugiej sali stał bilard, ale także nie miał amatorów.
Agent panów Roch i Fumel zajął miejsce przy jednym ze stolików i zawołał głosem donośnym:
— Absynt, cygara, arkusik papieru listowego, pióra i atramentu, jeżeli łaska.
Gdy mu podano żądane przedmioty, spojrzał na zegar zawieszony nad kontuarem.
Wskazywał godzinę trzecią.
Sta-Pi nalał sobie kieliszek wódki.
Wypił go duszkiem, zapalił cygaro i następnie nakreślił szybko na papierze co następuje:
„Mam już ptaszka w klatce.
„Wszelkie objaśnienia trzymam do usług Szanownego Pana.
„Miło mi oczekiwać pana przy ulicy Skalnej, Nr. 9 w kawiarni Merle. Zakład to bez żadnych pretensyj... Wybrałem go umyślnie, aby pana nie skompromitować miejscem szykowniejszem, czyli aby nie narazić na potrzebę konferowania wobec może jakich znajomych z osobistością licho odzianą, jak ja (chwilowo), ponieważ nie zrzuciłem jeszcze z siebie łachmanów handlarza jarzyn.
„Jeśli masz pan kwadransik czasu wolny... to proszę. Nie podniosę kotwicy, dopóki się pana nie doczekam...
„Przyjmij, wielce szanowny panie, zapewnienie szacunku i gotowości do usług od pokornego sługi
„P.S. Nie zapomnij pan, jeżeli łaska, przynieść z sobą umówionego honoraryum. Okrutnie mi potrzebne...
Podkreślił dopisek i zaadresował:
— Chłopcze — zawołał potem na posługacza — przytryń mi tu jakiego posłańca, ale natychmiast... Zarobi napiwek, godny lorda angielskiego...
— Dobrze, panie...
Żądany posłaniec nie dał na siebie czekać.
— Masz tu trzydzieści su, mój zuchu... rzekł doń Sta-Pi. Dyrdaj i oddaj ten list podług adresu... do rąk własnych... Niedaleko ztąd... ulica Św. Łazarza... kurs dziesięciominutowy...
— Czy będzie odpowiedź?
— Nie... ale postaraj się koniecznie oddać list do własnych rąk adresata...
— Rozumiem... zastosuję się do polecenia...
Upłynęła godzina, a potem kwadrans jeszcze...
Agent panów Roch i Fumel pił już dla zabicia czasu drugą porcyę absyntu i palił drugie cygaro, przerzucając dzienniki, znajdujące się w zakładzie.
Nakoniec o kwadrans na piątą drzwi się rozwarły i Vogel stanął na progu, badając wzrokiem wnętrze kawiarni.
Około sześciu kundmanów rozpierało się teraz na ławeczkach, obitych podartym aksamitem.
Sta-Pi podniósł rękę do góry dla zwrócenia na siebie uwagi, kasyer zbliżył się doń prędko i pochyliwszy się, zapytał:
— No, cóż słychać?...
— Przejdźmy do sali bilardowej... Niema tam nikogo. Pogadamy swobodniej... odrzekł Sta-Pi i dodał:
— Wypiłem dwie porcye absyntu, wypaliłem dwa cygara i kazałem dać sobie papier, konieczny do wykonania mego autografu... Zapłacisz pan za to wszystko i za maderę, którą mnie poczęstujesz... Uwielbiam maderę... Służy mi wyjątkowo... Chłopiec! butelka madery do sali bilardowej, dwa kieliszki i cygara... tylko lepsze, niż te, co paliłem... Rozumiesz?...
Za chwilę Herman Vogel i Sta-Pi siedzieli w głębi sali pustej zupełnie, przy butelce obrzydliwej madery, fabrykatu z białego wina, karmelu i alkoholu.
— Dowiedziałeś się zatem cośkolwiek? — zapytał kasyer z łatwą do odgadnienia niecierpliwością.
— Wiem wszystko, co potrzeba, wszystko od A do Z...
— Wiesz, jak się nazywa młody człowiek ze wstążeczką orderową?
— Wiem, jak się nazywa, gdzie mieszka i jakie ma zamiary. Skoro mówię, że wiem „wszystko“, to „wszystko!“
— Jakim sposobom się dowiedziałeś?
— Dzięki dowcipowi małego Bibi.. A Bibi, to ja...
— Gadaj zaraz, co wiesz...
— Ależ choć minutkę, obywatelu! Cóż ci u dyabła tak pilno! Najbardziej szczwany lis z prefektury potrzebowałby co najmniej ośmiu dni na to, czego ja we dwie godziny dokonałem. Przedewszystkiem porozumiejmy się, jak przystoi ludziom uczciwym... Przyniosłeś pan pieniądze?
— Mam dziesięć luidorów w pugilaresie...
— Kiedy mi je doręczyć raczysz?
— Jak będę miał dowód, żeś je zarobił...
— Sprawiedliwie powiedziane.
Sta-Pi wyjął z kieszeni list Lionela i z gestem pompatycznym podał go Hermanowi.
— Oto dowód żądany — dodał. Masz i trzymaj. Jeżeli nie będziesz zadowolony, to ci powiem, żeś za bardzo wymagający!
Herman Vogel wziął kopertę, podaną sobie przez Sta-Pi.
Przyjrzał się najpierw adresowi.
— Do Walentyny!... mruknął.
Po kilku chwilach badania, zawołał:
— Ależ to list otworzony!...
— Naturalnie... odpowiedział agent panów Roch i Fumel, napełniając szklankę po raz trzeci.
— Więc panna de Cernay miała ten list w ręku? — zapytał Vogel.
— Wcale nie!...
— Któż go otworzył?
— Ja sam, własną moją ręką!...
— Jak śmiałeś!...
— Doskonały sobie! Mówiąc między nami, mówiąc z ręką na sumieniu, byłbym bardzo głupi, gdybym, świsnąwszy ten dokumencik, robił sobie z nim ceremonie...
— Co ci na tem zależało?
— Bardzo mi dużo zależało, dowiedziałem się wszystkiego, com chciał wiedzieć...
— Powinieneś był oddać mi list nietknięty...
Sta-Pi uderzył w stół chudą pięścią z całej siły.
— Ej, do wszystkich dyabłów — krzyknął zniecierpliwiony. Czy to do pana było adresowane, czy do mnie. Chyba że do żadnego z nas... Nadajesz sobie dziwny ton, mój paniczyku!! Wyobrażasz sobie, że możesz mnie uczyć, co mi potrzebne w mojem rzemiośle!... Szpiegiem jestem ,a więc szpieguję!... Daj mi pokój, mój ty świętoszku... Zamiast jak szwab kłócić się ze mną, lepiejbyś zrobił, gdybyś zapoznał się z treścią pisma hrabiego de Rochegude. Coś mi się widzi, że ta treść zajmie cię bardzo...
— Ah! — zawołał Vogel — więc to hrabia de Rochegude?
— Tak jest, mój siostrzeńcze!... Tak, słowo
, honoru!... Ten jegomość utytułowany, bogaty, hojny (trzeba mu oddać tę sprawiedliwość), chce zostać mężem jakiejś tam sobie panienki z ulicy Mozarta. Pokazuje się, że to rzecz już pomiędzy niemi ułożona, postanowiona, i że nawet mama, której na razie niezbyt ufano, daje swoje zezwolenie, lubo nie ze zbytnią radością...
Agent panów Roch i Fumel, mógłby był długo mówić i niktby mu nie był przerwał z pewnością...
Vogel nie słuchał go wcale.
Wyjął list z koperty i studyował takowy pilnie, ważył znaczenie każdego wyrazu, a niektóre zdania wertował po kilka razy.
Widocznie nie bardzo miłe wrażenie sprawiało mu czytanie, bo twarz jego spochmurniała, brwi się ściągnęły, a oczy niespokojnie błyszczały.
Skoro dokończył przybrał wyraz obojętny, jak zazwyczaj...
Złożył papier powoli i ostrożnie, wsunął w kopertę i schował do kieszeni.
— No, cóż? — mruknął agent, ździwiony tem zachowaniem się zagadkowem. — Przeczytałeś pan?
— Tak.
— Wiesz już zatem, o co chodzi?
— Zdaje mi się.
— Zasłużyłem na nagrodę?
— Zupełnie.
— Zatem mogę zapukać do kasy?
— Tak...
Vogel otworzył portmonetkę, wsypał garść monety złotej w chudą łapę agenta, który zanim ją schował, zaczął przeliczać, mrucząc:
— To nie żadna nieufność... Oh! bynajmniej... Ale można się przecie omylić.
— W porządku!...
— Dziękuję, obywatelu, jestem do usług pańskich...
— Jakim sposobem dostałeś ten list i jakim sposobem przeszkodziłeś, aby nie doszedł do rąk Walentyny? — zapytał kasyer.
— Dowiesz się pan zaraz — odpowiedział Sta-Pi — i sam przyznasz, żem jest majstrem w mojem rzemiośle, i że daleko więcej potrafię, niż te łotry z prefektury...
Po tym skromnym wstępie, najemnik panów Roch i Fumel opowiedział szczegóły, wiadome już czytelnikom naszym.
— Zręcznyś w samej rzeczy — rzekł Vogel. Mogę dać dobrą opinię o tobie pryncypałom twoim.
— Kiedy pan się z nimi zobaczysz?
— Za kwadrans najdalej.
— Poradź im, jeżeli łaska, żeby mi choć trochę dorzucili, bo, co prawda, w tej naszej agencyi wynagrodzenia dyabelnie są mierne.
— Poradzę... bądź spokojny....
Vogel powstał i zabierał się do wyjścia.
— Zapłać pan — rzekł Sta-Pi. — Butelką zabieram. Dokończę ją za pańskie zdrowie.
Herman załatwił rachunek, wybiegł z kawiarni, wskoczył do fiakra i w kilka minut był już na ulicy Montmartre.
Wpadł gwałtownie do agencyi i wprowadzony został bez zwłoki do gabinetu, gdzie trafem szczęśliwym zastał panów Roch i Fumel.
— Ah! ah! — wykrzyknął ex-adwokat, podając mu rękę. To pan jesteś! Witamy cię, kochany klijencie! Czyżby znów co nowego?
— A znów — odrzekł kasyer — i zdaje mi się, że nasz interes bardzo zagrożony...
— Dla czego? — zapytali Roch i Rumel.
— Uprzedzono nas...
— Aha! — masz więc rywala?
— Najprawdziwszego.
— Rywala, który chce się z panną Walentyną ożenić?
— Właśnie.
— Kto on taki?
— Z łaski Sta-Pi wiem przynajmniej, jak się nazywa.
— Nazywa się zatem?
— Hrabia Lionel de Rochegude.
— Hrabia de Rochegude? — powtórzył Roch.
— Znasz go pan? — zapytał Herman.
— Znam wszystkich. Dżentelmen, o którym mowa, jest młodym, dzielnym oficerem huzarów, bardzo zamożny obecnie, a będzie obrzydliwie bogatym w przyszłości. Uchodzi za nieprzyjaciela związków małżeńskich i zapamiętałego hulakę... Przypuszczam, że zakochał się w Walentynie po swojemu, lecz wydaje mi się nieprawdopodobnem, nawet najnieprawdopodobniejszem, ażeby myślał żenić się z osobą nizkiego pochodzenia i bez majątku. W dodatku, hrabina, jego matka, nie zgodziłaby się nigdy i pod żadnym pozorem na taki despekt.
— Tak pan sądzisz?
— Mam takie niezachwiane przekonanie.
— A więc masz, czytaj, a może odmienisz zdanie.
Kasyer rozłożył list Lionela przed eks-adwokatem.
Roch włożył okulary złote, Fumel poprawił swoje stalowe i umieścił się w ten sposób, aby mógł czytać po przez ramię prawnika.
Obadwaj wspólnicy jednocześnie doczytali do końca i obadwaj razem podnieśli głowy.
— Dyabli nadali! — rzekł pan Roch.
Fumel krząknął tylko.
— Wiecie panowie teraz o wszystkiem, tak dobrze jak ja — odezwał się Vogel. — Cóż tedy sądzicie? Czy miałem się racyę niepokoić?
— Widocznie hrabia ma zamiary poważne — mruknął ex-adwokat. — To już nie przemijająca fantazya, jak sądziłem, to już namiętność prawdziwa. Położenie dyabelnie groźne...
— Tak, przyznaję — powtórzył Fumel, ale nie jest bez wyjścia...
— Masz jaki sposób? — podchwycił żywo pan Roch.
— Ma się rozumieć! — W liście pana de Rochegude znajduję parę wierszy, które mogą a nawet powinny stać się deską ocalenia dla naszych zamiarów...
— Któreż to wiersze?
— „Pragnę poznać twoje drogocenne pismo“, mówi hrabia do ukochanej; otóż widocznie nie zna on tego pisma...
— Cóż z tego?
— To nam bardzo na rękę... Nie panna de Cernay, lecz my za nią odpowiemy hrabiemu... nasz zaś wielce szanowny klijent, pan Herman Vogel, urzędowy narzeczony Walentyny, doręczy osobiście list swemu odpalonemu rywalowi...
Pan Roch zadowolony, zatarł tłuste swoje ręce...
— Sapristi! kumie Fumel — rzekł następnie ze szczerem uwielbieniem — masz łeb, co się nazywa!... Winszuję ci, bardzo winszuję!...
Fumel odpowiedział:
— Zawstydzasz mnie, przyjacielu zanadto pobłażliwy!... Moje skromne zasługi nie warte są pochwał twoich... Mam niejaką wprawę w wyciąganiu korzyści z położeń delikatnych i na pozór trudnych, ale to i wszystko, zupełnie wszystko, czyli bardzo nie wiele...
— Nie poniżaj się, drogi kumciu — zaczął ex-adwokat. — Ta twoja kombinacya, to arcydzieło prawdziwe... Nikt nigdy nie potrafiłby znaleźć nic lepszego...
Potem zwrócił się do Vogla i rzekł:
— Czy, zacny, kochany klijencie, pojąłeś dobrze genialny pomysł Fumela?
— Pojąłem go i zrozumiałem! — odrzekł kasyer.
— Cóż o nim sądzisz?
— Rzecz wydaje mi się bardzo mądrze obmyślaną... Przyznaję atoli, iż niezupełnie liczę na rezultat szczęśliwy...
— Dla czego?
— Przypuszczam, że pan de Rochegude uwierzy w prawdziwość listu, jaki niby od panny de Cernay otrzyma... Znasz pan atoli, równie dobrze jak ja, upór zakochanych... Hrabia nie uzna się za zwyciężonego... Zapragnie sam bronić swej sprawy...
Czyż jest możliwe przeszkodzenie temu? Wystarczy parę minut rozmowy z Walentyną, aby zwalić nasz gmach, zbudowany na podstawie sfałszowanego dokumentu...
Fumel uśmiechnął się drwiąco i lekko zakaszlał.
Pan Roch umocował złote okulary na nosie, co, jak wiemy, było gestem jego zwyczajnym i odpowiedział:
— Tak jest, bez wątpienia. W zasadzie masz pan racyę, lecz, aby zniweczyć wszelkie niebezpieczeństwo, trzeba widzenie się ich niemożebnem uczynić...
— W jaki sposób?
— Za pomocą pewnych, bardzo pewnych sposobików, jakie we właściwym czasie poznasz i postarasz się zręcznie wykonać...
— Pomyśl pan, że nie mamy czasu do stracenia! — zawołał Vogel.
— Nie tracimy go, bądź spokojny!... Róbmy wszystko w porządku, to jest pokolei... Chodzi nam o skomponowanie listu z podpisem „Walentyna“...
— To głupstwo! — mruknął kasyer.
— E!... nie takie znowu głupstwo, jak się wydaje... Liścik powinien być skromny, naturalny, pełen prostoty dziewiczej... My tymczasem jesteśmy ludźmi interesów, nie zaś młodemi panienkami... Bądź co bądź, postaramy się zrobić co można... Odczytajmy list hrabiego de Rochegude i weźmy się do dzieła...
Po godzinie współpracownictwa Vogla i dwóch starych lisów, przygotowano brulion, poprawiany bez końca i nieczytelny prawie z tego powodu:
Brzmiał on jak następuje:
„Pośpieszam z odpowiedzią na list pański, gdyż moje milczenie mogłoby utwierdzić pana w nadziejach, jakie spełnić się nie mogą.
„Rozmowa nasza, na którą się pan powołuje, była od początku do końca nieporozumieniem obustronnem... powinnam bowiem wyznać, że wiedząc jak mało zasługuję na wyróżnienie, nie brałam na seryo słów pańskich, że widziałam w nich jedynie galanteryę, jaką mężczyźni praktykują w obec kobiet wszystkich.
„Zmartwiona jestem prawdziwie, że to nieporozumienie stało się przyczyną niepotrzebnego dla matki pańskiej zmartwienia...
„Powiedz pan hrabinie de Rochegude, proszę pana o to, aby się uspokoiła... Nie będę przeszkodą do urzeczywistnienia jej zdawna powziętych zamiarów...
„Bolesna konieczność nazwania mnie „córką swoją”, nie będzie jej udziałem...
„Przekonaną jestem, że ty sam, panie hrabio, nie poznałeś się na uczuciu, jakie w tobie wznieciłam... Wziąłeś za miłość prostą jedynie sympatyę!... Szczyciłabym się nią w innych okolicznościach; w obecnych przyjąć nie mogę, bo nie mogę być panu wzajemną.
„Dowiedz się pan, że już nie należę do siebie. Od godziny jestem narzeczoną „osobistości dwuznacznej“, przed którą radziłeś mi drzwi zamknąć... Pan Vogel jest najzacniejszym człowiekiem... Oczyścił się ze wszystkich niesłusznych pańskich Oskarżeń...
„Szanuję go i za dni kilka zostanę jego żoną; wie on o wszystkiem i z mego polecenia sam panu ten bilecik doręcza. Spełniłam powinność uczciwej dziewczyny, pokazując mu list pański i opowiadając o naszem spotkaniu.
„Nie potrzebuję dodawać, że napróżnobyś chciał pisać do mnie, lub żądać powtórnego widzenia... Nie przyjmę listu żadnego, a dom mój dla pana zamknięty.
„Wierzaj mi, panie hrabio, iż najgorętszem mojem pragnieniem jest, abyś zapomniał o istnieniu Twej pokornej sługi
Brulion powyższy, odczytany na głos przez pana Roch, rozważany był i dyskutowany, a w końca pozyskał zatwierdzenie.
— Może to trochę za stanowcze co do formy, rzekł Vogel — zważywszy jednak, że panna da Cernay, pomimo swej skromności, jest osóbką bardzo stanowczą, przypuszczam, że nie zawahałaby się w danym razie w ten sposób sformułować swego postanowienia... Taki list własną jej ręką napisany, nie ździwiłby mnie bynajmniej...
— To jeszcze nie wszystko! — podjął ex-adwokat. — Trzeba to teraz przepisać ładnym charakterem niewieścim... Gdzie tu znaleźć ładnie piszącą kobietę?.. Znam tylko kopistów płci męzkiej...
— Tem się nie kłopocz, kochany panie Roch, powiedział Herman z uśmiechem — mam, co nam potrzeba...
— Jaką dawną kochankę może? — zawołał Fumel. — Strzeż się... to niebezpieczne!...
— Ależ... — odpowiedział kasyer — niema w tem najmniejszego niebezpieczeństwa... Charakter pisma będzie kobiecy... Mam przyjaciela, który od ręki, z dokładnością niezrównaną, naśladuje wszystkie sposoby pisania...
— I wszystkie najbardziej trudne podpisy ze wszystkiemi dodatkami?... — dodał Fumel. — Hrabia de Lerbac, czyli Karol Laurent!.. Że mi też to wcześniej nie przyszło do głowy...
— Więc pan wiesz?... — mruknął Vogel, skamieniały z przerażenia.
— My wiemy dużo, bardzo dużo, kochany panie... — odrzekł ex-agent prefektury.
— Karol Laurent doskonałe to zrobi — zaczął pan Roch — i przytem można być pewnym, że dochowa tajemnicy... Kiedy się z nim zobaczysz?...
— Pójdę ztąd prosto, do niego.
— Czy pewnym jesteś, że będzie w domu?...
— Tak... zajęty jest w tej chwili bardzo pilną robotą i nie może wychodzić nigdzie... Dziś wieczorem będę miał list gotowy...
— Wyśmienicie!... — rzekł ex-adwokat — tymczasem, gdy pseudo-Lorbac zajmie się kaligrafowaniem naszej prozy, pójdziesz bez straty czasu do małego dworku przy ulicy Mozarta i postarasz się zatrzeć wrażenie obmowy hrabiego de Rochegude, wyznaniem wszystkiego dobrowolnem. Wytłomaczysz się, że ukrywałeś prawdę przez miłość jedynie, że chciałeś tylko pozoru, aby się dostać do Walentyny, lecz obecnie nie będziesz już nic ukrywał i t. d., i t. d. Potem zaraz oświadczysz się panience...
Herman potrząsnął głową przecząco.
— Cóż tam znowu?... — zapytał Fumel.
— To się na nic nie przyda z pewnością, ponieważ, jak widać z listu skradzionego przez Sta-Pi... Walentyna porozumiała się z hrabią już prawie...
— Nie troszcz się o taką bagatelę, nie rób sobie nic z odmowy... — odparł pan Roch. — Chodzi głównie o to, abyś wystąpił, jako konkurent bezinteresowny. Panna de Cernay odpowie dzisiaj: nie! to rzecz nieunikniona i przewidziana... ale za tydzień powie: tak! — to nie tylko pewne, ale i przewidziane...
— Wierzysz pan w to?...
— Wierzę i proszę pana, abyś także wierzył.
— Co sprowadzi zmianę tak nagłą?...
— Ja.
— W jaki sposób?...
— Dowiesz się, jak będzie czas po temu...
Po chwili milczenia i namysłu, Herman odparł z uśmiechem:
— Zdajesz się pan tak pewnym swego, że i ja zaufania nabieram...
— O to też właśnie chodzi... — zawyrokował pan Roch. — Pewność siebie, to połowa wygranej.
— Nakreśl mi plan postępowania — zaczął kasyer — powiedz, co po wizycie w Passy i oświadczynach, jakkolwiek bądź przyjętych, czynić mi należy?...
— Powrócić do Karola Laurent, zabrać list, zapieczętować kopertę lakiem niebieskim i wycisnąć na pieczątce jeden z tych emblematów niewinności, jakiemi posługują się młode panny. Ma się rozumieć, że pan Karol wypisze swoją ręką adres hrabiego de Rochegude... Gdy już będziesz w posiadaniu listu, wracaj do domu, kładź się do łóżka i śpij spokojnie... Jutro rano o dziewiątej w ubraniu wizytowem, skromnem lecz szykownem, zajedziesz powozem przed pałac hrabiego de Rochegude i każesz mu bilet swój doręczyć...
— Czyż on mnie przyjmie?... — zapytał Vogel.
— Bezwątpienia!... Zna cię z nazwiska, skoro cię przed panną de Cernay oskarżył... Wizyta twoja zaintryguje go i zaniepokoi z pewnością... Pilno mu będzie wiedzieć, czego możesz chcieć od niego... Bądź najpewniejszym, że bezzwłocznie staniesz przed jego obliczem... Może powita cię sztywno, ozięble, ale nie będziesz chyba uważał na takie drobnostki... Oddasz list dżentelmenowi, a skoro go przeczyta, zapewne zawiąże z tobą rozmowę... Nie umiem przewidzieć, jaką będzie ta rozmowa, przypuszczam atoli, że może mieć dwa zakończenia:
Albo pan de Rochegude uzna w tobie narzeczonego, upoważnionego od Walentyny i wyrzecze się dalszego prześladowania jej swoją miłością, (jeżeli da na to słowo, bądź pewnym, że go dotrzyma), albo podpatrzy w tem komedyę i powie to otwarcie...
— To przypuszczenie ostatnie wydaje mi się jedynie prawdopodobnem...
— I mnie się tak samo zdaje — potaknął ex-adwokat — w takim atoli razie, będziesz miał doskonałą sposobność wyzwania hrabiego...
— Na pojedynek?...
— Naturalnie...
— O!... do dyabła!...
— Czy nie tchórzysz przypadkiem, kochany klijencie?... — zapytał pan Roch drwiąco.
Herman oburzył się gwałtownie.
— Jabym miał tchórzyć!... — zawołał. — Za kogóż mnie pan bierzesz?.. Gotów jestem bić się z całym światem... tylko ten oficer posiada bodaj wielką wprawę w robieniu bronią...
— Prawdopodobnie, a nawet na pewno... A pan, czy umiesz używać szpady?...
— Uczyłem się fechtunku przez sześć zaledwie miesięcy...
— Gdyby zaś pistolety?...
— Na dziesięć strzałów, trafiam ośm razy...
— Przyznaję, że na szpady, szansa byłaby mniej dla pana korzystną, ale trudno... nie można przecie zrobić jajecznicy, nie tłukąc jajek!... Kto nie ryzykuje, ten nic nigdy nie ma...
Gdy zawiązywałem całą intrygę, nie przypuszczałem takich komplikacyj... Wyrzekasz się może zatem interesu?... W takim razie podrzemy nasz akt i finita la comedia.
— Nigdy!.. — krzyknął Vogel — Gdybym miał jednę szansę za sobą na dziewięćdziesiąt dziewięć przeciwko sobie, pójdę i tak śmiało w ogień...
— I będziesz miał zupełną racyę!... — odrzekł ex-adwokat — chociażby dla tego, że, jeżeli mnie pamięć nie myli, w chwili, gdyśmy się poznali, miałeś szczery zamiar w łeb sobie palnąć... W dodatku, nie idzie przecież o położenie trupem hrabiego de Rochegude; należy zranić go tylko o tyle, aby dał nam spokój przez jakie trzy tygodnie, że zaś nie ma nic niebezpieczniejszego, jak rana, zadana ręką niewprawną, to właśnie będzie dla nas szansą... Nie mamy czasu do tracenia... Odejdź już, kochany klijencie!... Jutro rano zastaniesz mnie przed bankiem Jakóba Lefevre i S-ka, a w kilku słowach opowiesz rezultat rozmowy z hrabią...
— Nie potrzeba... Jak tylko się uwolnię, przyjdę tutaj zaraz...
— Dobrze, będę zatem oczekiwał..
Wyszedłszy z agencji przy ulicy Montmartre, Herman Vogel wziął powóz i kazał zawieźć się na bulwar Clichy, do znanego nam już domu, wbiegł tam szybko na szóste piętro i zapukał po masońsku do drzwi Karola Laurent.
Pseudo-hrabia po niezliczonych ostrożnościach otworzył gościowi i dowiedział się od tegoż, co go sprowadzało.
Zanadto przebiegły, by nie przewąchał dobrego interesu, próbował wyzyskać położenie.
Zaczął wyrzekać, że jest szalenie zmęczonym, że żądana odeń robota jest okrutnie trudną, że zresztą, gdy chodzi o młodą panienkę, uważałby taką usługę za ubliżającą dla siebie, krótko mówiąc, odmówił skopiowania listu.
Vogel wysłuchał wszystkiego cierpliwie, a następnie, nie mając czasu na dyskusye, zapytał krótko a węzłowato:
— Ile chcesz za to?...
— Pięćdziesiąt luidorów — odpowiedział Laurent bezwstydnie.
— Dam dwadzieścia pięć... zgoda?...
— Nie, drogi przyjacielu, niepodobna...
— Mniejsza zatem... udam się do pewnej kobietki, mojej przyjaciołki, i zrobi mi to za darmo... Zarobię dwadzieścia pięć luidorów...
— Dawaj brulion.
— Masz.
— A pieniądze?
— Gdy list będzie gotowy.
— Na kiedy ci potrzebny?
— Za dwie godziny przyjdę po niego...
— Możesz przyjść wcześniej nawet...
Vogel zbiegł na dół, wsiadł z powrotem do powozu, rozkazał przystanąć przed restauracyą, wypił filiżankę bulionu, zjadł porcyę befsztyku, wychylił pół butelki wina Bordeaux i kazał jechać do Passy na ulicę Mozarta.
Było około ósmej wieczorem,
Wiemy, że Herman dzwonił co drugi dzień do małego domku, pod pozorem oglądania robót, jakie dlań panna de Cernay wykonywała.
Dziś właśnie był termin wizyty.
Walentyna kilkakrotnie w ciągu dnia postanowiła nieprzyjąć oszusta, jednak odstąpiła w rezultacie od tego zamiaru.
— Po cóż mam zamykać drzwi panu Vogel? — myślała. — Rozważywszy wszystko dobrze, nie mam powodu skarżyć się na niego... Nigdy mi niczem nie uchybił... Zamiary jego tajemne, są rzeczywiście zbrodnicze, ale... Zawstydzę go moją otwartością... Przyjmę go po raz ostatni i poproszę, ażeby się więcej nie fatygował... Powiem mu, że wiem o wszystkiem, a co więcej, że nie jestem już wolną...
Rozmyślała na ten temat, gdy na raz dzwonek się odezwał.
Szary zmrok zapadł już i przysłonił całą zagrodę.
Lampa z zasłonką, umieszczona obok akwarelli zaczętych, oświecała salonik-pracownię.
— Dzwoni ktoś, siostrzyczko... — rzekła Klarunia.
— Idź zobacz, kochanko... — odpowiedziała Walentyna — jeżeli kto nieznajomy, to nie otwieraj...
— A jeżeli pan Vogel?...
— To niech wejdzie...
Dziewczynka pobiegła i za chwilę powróciła, wołając:
— Pan Vogel!... pan Vogel!...
Herman Vogel, wchodząc w świetlane koło, rzucane przez lampę, postarał się przybrać chód nieśmiały i wyraz twarzy zakłopotany, nie podobny do zwykłej jego pewności siebie i śmiałości.
— Dobry wieczór pani!... — przemówił głosem prawie drżącym — jakże się pani miewa?...
— Jak najlepiej, dziękuję panu... — odparła Walentyna.
Następnie chcąc złapać swego gościa na gorącym uczynku, dodała:
— Spodziewałam się pana dziś wieczorem... Przyszedłeś po akwarelle, które są już gotowe?...
— O nie, pani... — mruknął Vogel, ku wielkiemu ździwieniu dziewczęcia.
— Więc cóż pana sprowadza?... — zawołała.
— Przychodzę z prośbą, abyś raczyła wysłuchać spowiedzi mojej...
— Spowiedzi pańskiej?... — rzekła Walentyna osłupiała.
— Tak pani, spowiedzi uczciwego człowieka; domagam się pobłażania, gdyż zgrzeszyłem ciężko, lubo powody, które mnie do tego skłoniły, mogą, a nawet powinny stanowić okoliczności łagodzące...
— Nie podobna mi zrozumieć pana... — wyjąkała panna de Cernay.
— Kilka słów wystarczy na wytłomaczenie wszystkiego... — zaczął Vogel. — Skłamałem przed panią... Nie jestem wcale handlarzem obrazów... Jestem kasyerem w znacznym domu bankowym... — Zamilkł.
Zdawał się czekać na słówko zapytania.
Walentyna spuściła głowę i milczała.
Bo i cóż mówić mogła?
To co usłyszała, nie było jej nieznanem.
Kasyer zaczął znowu:
— Myślisz pani teraz nad tem, dla czego dopuściłem się tego kłamstwa... Uważałem je za konieczne... Chcę pani otworzyć serce moje... Nie obrażaj się wyznaniem, jakie najgłębszy tylko dla niej szacunek powstrzymywał na ustach moich... Od pierwszego widzenia pokochałem cię, pani...
Walentyna zrobiła ruch nakazujący milczenie młodemu człowiekowi.
— Pozwól mi pani mówić, błagam cię o to... — zawołał Herman żywo. — Nie potrzebujesz się obawiać niczego!... Wpierw niż o miłości, mówiłem wszak o szacunku... A szacunek mój dla pani jest nieograniczony... Uwielbiam cię, jak świętość; namiętność, jaką we mnie wzbudziłaś, to cześć dla anioła... Pragnąłem gorąco zbliżyć się do pani, przestąpić próg jej mieszkania, nie być jej obcym, zjednać sobie miejsce u jej ogniska, a jakiż inny sposób miałem na to?... Gdybym się był przedstawił jako kasyer domu bankowego Jakóba Lefevre, nie przyjęłabyś mnie pani, bo nie przyjmujesz nikogo...
Czyż nie prawda, proszę pani?...
Walentyna gestem raczej niż głosem, odpowiedziała:
— Prawda...
— Namyślałem się długo — prawił dalej Vogel — a dowiedziawszy się o zajęciu pani, powiedziałem sobie, iż jako nabywca przedmiotów sztuki, osiągnę cel gorąco pożądany... Pomysł dobrym był, skoro się powiódł w zupełności... Obecnie, udawanie stało się niepotrzebnem, obecnie, dzięki niebu, wolno mi już być otwartym... Pochodzę z rodziny cudzoziemskiej, bardzo uczciwej, nie szlacheckiej wprawdzie, lecz spokrewnionej z najpierwszą arystokracyą finansową... Z czasem otrzymam znaczne spadki, które mi los zapewnią... Tymczasem zajmuję w jednym z pierwszorzędnych domów posadę, powierzaną tylko ludziom charakteru nieskazitelnego... Pobieram dwanaście tysięcy franków rocznej pensyi i mam oszczędności... Jestem usposobienia zgodnego, natury prawej i ufającej... Mam przekonanie, iż świadomie nigdy nikomu nic złego nie wyrządziłem, a ilekroć zdarzy się sposobność wyświadczenia komu przysługi, chętnie z okoliczności korzystam... Kocham cię, pani, całą mocą serca mego!... Nie zabiło ono dla nikogo, aż do chwili ujrzenia pani... Czuję, że umiałbym otoczyć panią szczęściem i pełną szacunku miłością, czuję, że jeżeli masz dążności wyższe, potrafiłbym zdobyć ci w świecie stanowisko odpowiednie...
Vogel padł teraz na kolana przed młodą panienką i złożywszy ręce, mówił głosem drżącym:
— Od tej chwili znasz mnie, pani... Wiesz kim jestem... czego pragnę... czego się spodziewam... Czy chcesz być żoną moją?...
— Powstań pan... zaklinam cię... — odezwała się wzruszona Walentyna.
— Spełniam rozkaz... — wyszeptał Vogel — ale pomyśl pani, jak mi ciężkiem będzie oczekiwanie po wyznaniu, wypowiedzianem przed chwilą... Błagam... odpowiedz!...
— Kiedy odpowiedź jest w tym razie trudną, i bardzo... — wyszeptała panna da Cernay.
— Gdyby rozczarowanie, gdyby boleść najsroższą przynieść mi miała, wolę to, niż niepewność... Mów pani! zaklinam cię!... błagam...
— Niechajże tak będzie... — wymówiła cichutko Walentyna. — Chcesz pan... słuchaj mnie zatem: Przedewszystkiem, przebaczam panu z całego serca kłamstwo, jakiego niewinności dowiodłeś mi najzupełniej... Wdzięczną mu jestem za wyrażone uczucia, wdzięczną za chęć ofiarowania mi nazwiska swego...
— Przyjmujesz je zatem?.. — wykrzyknął Vogel.
Dziewczę potrząsnęło głową przecząco.
— Odmawiasz?... — jęknął kasyer z mistrzowsko udanem przerażeniem.
— Czułabym się bardzo winną względem pana, gdybym mu pozostawiła najlżejszą, najbardziej oddaloną nadzieję... Żoną pańską nigdy nie będę.
— Dla czego? Nie cierpisz mnie, pani?...
— Nie... nie... nie o to chodzi...
— A zatem?...
— Przestałam już należeć do siebie...
— Kochasz pani innego?...
Walentyna cała spłoniona, dała znak potwierdzający.
Vogel zwiesił głowę na piersi i zniżył głos w sposób, którego mogliby mu pozazdrościć najsławniejsi tragicy teatrów bulwarowych.
— O! ja nieszczęśliwy!.. Pierzchnęły zatem marzenia moje! Wszystkie sny moje złote w niwecz się obróciły! Runął gmach mego szczęścia!... Dokoła mnie próżnia... pustka!...
Każdą inną kobietę rozśmieszyłyby te urywki melodramatyczne, ale Walentyna niedoświadczona i naiwna, Walentyna nie znająca wcale życia, uwierzyła kuglarzowi i bardzo bolała nad tem, że tak ciężką wyrządziła boleść „zacnemu Hermanowi Vogel.“
Nie mogąc niestety zrobić mu najmniejszej nadziei, nie była w stanie zdobyć się nawet na jakieś słówko pociechy.
Po chwili milczenia, kasyer począł znowu:
— Milczenia mojemu sercu nie nakażę... — rzekł głosem przeciągłym i ponurym — nie mógłbym... i nie chciałbym tego uczynić. Nie chcę zapomnienia... bo ono śmiercią by moją było!... Nie będę jednak dręczył pani widokiem boleści mojej... Bądź błogosławioną!... Bez wahania oddałbym życie, gdybym wiedział, że ci tem szczęście zapewnię!... by ten, którego kochasz, godnym był ciebie!...
— Ah!... — wykrzyknęła Walentyna — gdybyś pan wiedział...
— Nie chcę wiedzieć o niczem!... — przerwał ostro Vogel. — Miej pani litość nademną!... Nie jątrz świeżej rany mojej!... Rywala, na którego patrzysz przez pryzmat miłości, nie wynoś pod niebiosa przedemną!... Być może, że godniejszym jest odemnie, lecz kimkolwiek jest, bardziej niż ja kochać cię nie może...
— Nie mów pan tak!... — odparło dziewczę, porwane uniesieniem bezwiednem, gotowa zdradzić tajemnicę serca swojego. — Ten, o którym mówisz, a którego nie znasz, składa mi w ofierze znakomite imię i wielki majątek...
Vogel zmarszczył brwi, potrząsnął głową.
— Szlachcic... — wycedził z miną pogardliwą.
Walentyna urażona, odparła oschle:
— Tak, szlachcic!...
— Jesteś pani, przyznaję — ciągnął kasyer — godna miłości książęcej, a jednakże obawiam się...a jednakże mówię ci, pani: „Strzeż się!...“
— Dla czego?...
— Umieją kłamać, ale kochać nie potrafią ci piękni próżniacy, ci bogaci rozpustnicy, do łatwych zwycięztw przywykli... Pod wpływem kaprysu potrafią przemawiać w sposób, któremu oprzeć się trudno, potrafią łowić w złote sidła łatwowierne córki Ewy... Wiele obiecują i są do wszelkich przysiąg zawsze gotowi... Co to kosztuje słowo, którego niema się zamiaru dotrzymać!.. Córka Ewy nadstawia uszko i upada... Gdy sztuczka się udała, gdy gołąbka złowioną została, ptasznik się ulatnia i unosi z sobą przysięgi zapomniane!... Nie dowierzaj mu, pani!...
Dojmujący dreszcz przeszył Walentynę, udając atoli niezachwianą, odrzekła:
— Nie lękam się niczego...,
— Ale ja się lękam o ciebie, pani!... — zawołał kasyer. — Przeczuwam niebezpieczeństwo, którego pani nie widzisz... Jakkolwiek wzgardzoną jest miłość moja, daje mi jednak prawo czuwania nad tobą!... I będę czuwał!...
Rozmowa Hermana Vogla z Walentyna przedłużać się nie mogła. Sierotę bolała bardzo potrzeba oświadczenia swemu wielbicielowi, iż odwiedziny jego ustać powinny.
Starała się uczynić to w wyrazach jak najdelikatniejszych, starała się przekonać nędznika, że ma dlań szacunek, ale go widywać nie może.
— Bądź pani spokojną — odparł kasyer tonem pełnym godności i starając się pokryć wzruszenie. — Pojmuję sam tę konieczność... Poddaję się jej z rezygnacyą, z jaką powinienem to uczynić... Nie będą się narzucał pani.. Wspominałem, że czuwać będę nad panią, robić to będę z daleka tylko, ukryty w cieniu... Jeśli będziesz szczęśliwą, nie usłyszysz o mnie nigdy... Przeciwnie, jeżelibyś doznała zawodu w nadziejach twoich, jeżeliby jaki cios niespodziany uderzył w ciebie, jeżelibyś potrzebowała przyjaciela wiernego, gotowego życie złożyć ci w ofierze, wtedy wspomnij o mnie, bo wiesz przecie, gdzie mieszkam... Na każde skinienie twoje przybędę natychmiast... Żegnam panią...
— Żegnam pana... szepnęła Walentyna ze łzami w oczach i z sercem ściśniętem.
Młody człowiek chwycił ją za rączkę, przycisnął do ust namiętnie, potem odwrócił się, westchnął głęboko i wyszedł z salonu.
Skora tylko drzwi się za nim zamknęły, panna de Cernay padła na krzesło, pod wrażeniem nieokreślonego niepokoju.
W myślach jej zapanował smutek głęboki.
Przyszłość wydała się jej pokryta brzemiennemi chmurami.
— Jeżeli on ma racyę! — mówiła sobie. Jeżeli ten, w którym całą moję ufność złożyłam, oszukuje mnie tylko!...
Ukryła twarzyczkę w dłoniach i czuła, że niepokój w boleść się zamienia.
Klaruńcia ździwiona, wdrapała się na kolana siostry, chwyciła za szyję i całując czule, szeptała:
— Masz zmartwienie, siostrzyczko?...
— Nie, kochanko — odpowiedziała Walentyna, odsłaniając buzię, aby się uśmiechnąć do dziecka.
— Nie zwodzisz mnie?
— Nie, aniołku...
— A czegoż tak smutno wyglądasz?
— Bo niechcący zmartwiłam kogoś, który na to nie zasłużył.
— Czy pana Hermana Vogla?
— Tak...
— Słyszałam, że zabroniłaś mu przychodzić do nas... i
— Tak, kochanko, zrobiłam.
— Nie przyjdzie tu już zatem więcej?
— Nie przyjdzie, aniołku.
— O! jak to dobrze! — zawołała dziecko.
— Dla czego?
— Nie lubię pana Vogla.
— Przecież ci nic złego nie zrobił.
— Prawda, ale cóż chcesz, nie mogę cię przekonać... Boję się jego wzroku... Tego drugiego to bardzo lubię... Tego, co był wczoraj, pamiętasz... co takie ma ładne wąsy i tak się ślicznie nazywa...
— Pan de Rochegude — szepnęła Walentyna.
— Tak, pan de Rochegude... przyjdzie do nas, wszak prawda?
Walentyna spuściła główkę i milczała.
Insynuacye kasyera zrobiły swoje.
Powątpiewanie i nieufność zaczęły kiełkować w duszy sieroty.
Herman Vogel bardzo był zręcznym...
Powóz najęty na godziny, oczekiwał na ulicy Mozarta, w blizkości bramy.
Wsiadł i kazał się zawieźć na bulwar Clichy.
— Tam, zkąd przyjechaliśmy? — zawołał stangret, klnąc, co się zmieści. — A do kroć tysięcy dyabłów! a to przyjemna droga!... Jeżeli Koko, biedne bydlę, nie padniesz na drodze, to prawdziwy cud będzie!... Wio, Koko wio!...
Powóz potoczył się, a niefortunna Koko, poczuwszy bat, truchtem się puściła.
Vogel, zadowolony z rzucenia ziarna nieufności w serce Walentyny, pobiegł wesoło po schodach do mieszkania Karola Laurent.
— Właśnie co tylko skończyłem — oświadczył pseudo-hrabia Lorbac, otwierając drzwi kamratowi i wprowadzając go do pokoju, w którym mieściły się wszystkie przybory fałszerza — zdaje mi się, że będziesz zadowolony. — Na honor udało mi się pieścidełko!...
— Zobaczymy — odrzekł kasyer.
Karol Laurent podał mu ćwiartkę papieru, jak atłas gładkiego, na którym krótki liścik, ułożony przez panów Roch, Fumel i Hermana, skopiowany był najśliczniejszem pismem kobiecem, jakie sobie tylko wyimaginować można.
— Cóż? — zapytał uśmiechnięty łotr.
— Wyśmienicie — odparł Vogel.
— A moje dwadzieścia pięć luidorów?
— Oto są... Koperta gotowa?
— I adres napisany; pozostaje zapieczętować jedynie...
— Czy masz lak niebieski i jaką pieczątką z dewizą sentymentalną, jakie lubią młode dziewczęta?...
— Mam lak we wszystkich kolorach — odpowiedział Karol Laurent — a co się tyczy pieczątki, mamy tu coś lepszego, niż dewizy pensyonarskie... Spójrz-no tylko...
Pokazał kasyerowi dwie litery na laku czerwonym, tworzące cyfry panny de Cernay, połączone delikatnie V i C.
Vogel nie mógł powstrzymać ździwienia.
— Jakim sposobem dostałeś pieczątkę z temi literami? — zapytał.
— Pomyślałem sobie, że możesz potrzebować takiej pieczątki — odrzekł Laureat i postarałem się ją zrobić. Bądź spokojny, nie będę wymagał żadnego za to dodatku, bo przekonany jestem, że poznasz się sam na szlachetności mojego postąpienia.
W pięć minut potem nasz kasyer opuścił bulwar Clichy, unosząc w portfelu liścik ślicznie napisany i zapieczętowany.
Ku wielkiemu ździwieniu ojca Rémy, odźwiernego z ulicy Pépinière, przywykłego do fantastycznych zwyczajów lokatora, Herman powrócił do siebie o dziesiątej wieczorem i zaraz spać się położył.
Aby się nie minąć z prawdą, musimy przyznać, że nie mógł zasnąć wcale, mając głowę zaprzątniętą ważnym krokiem, jaki potrzebował nazajutrz uczynić, i jaki prawdopodobnie zakończyć się musi wyzwaniem.
Trudno bo było przypuścić, aby porucznik od huzarów, aby młody szlachcie, zakochany szalenie, zgodził się ustąpić spokojnie i zostawić wolne pole szczęśliwemu rywalowi.
Zwalczony zmęczeniem, zasnął około czwartej dopiero nad ranem i miał sny bardzo nieprzyjemne.
Śniło mu się, że hrabia de Rochegude przygwoździł go szpadą do pnia grubego drzewa, a następnie strzelał doń niby do tarczy, łamiąc mu wszystkie członki, a w końcu pakując kulę w głowę.
Ocknął się, zimnym potem zlany i drżący ze strachu.
— Ten sen niedobrze wróży — pomyślał — ale nie mogę wybierać... Żeby nie wiem co się stać miało, muszę iść naprzód... Tem gorzej dla mnie, jeżeli głową nałożę...
Dzień zaświtał nareszcie, lecz pochmurno było i mglisto.
Wyskoczył z łóżka i począł się starannie ubierać.
Gotów był na wpół do dziewiątej, a kostyum, zastosowany do rannych odwiedzin, nie pozostawiał nic do życzenia.
Otworzył okno i zawołał na odźwiernego:
— Ojcze Rémy, proszę cię, sprowadź mi powóz natychmiast...
Po małej chwili, pamiętny na sute datki odźwierny, przyszedł donieść lokatorowi, że elegancki powozik oczekuje na dole.
— Pola Elizejskie nr. 70... — zawołał Vogel siadając.
Punkt o dziewiątej znalazł się przed pałacem hrabiego de Rochegude, minął aleję i zadzwonił do bramy, którą mu natychmiast otwarto.
Skoro wszedł w dziedziniec główny, zobaczył w głębi budynek duży, a po bokach dwa pawilony i odźwiernego, z postawą szwajcara katedralnego lub woźnego z ministeryum. Ukazał się on na progu obszernej loży, jak salon umeblowanej, a zobaczywszy nieznanego sobie, lecz przyzwoicie ubranego młodego człowieka, raczył mu się skłonić z lekka i zapytał:
— Czego pan sobie życzy?
— Pragnę zobaczyć się z panem hrabią de Rochegude... — odpowiedział Vogel.
— Czy pan hrabia oczekuje pana?
— Nie.
Lekki uśmiech zarysował się na szerokiej, gładko wygolonej twarzy sługusa.
— W takim razie — rzekł — sądzę, że lepiej pan zrobi, skoro trochę później przybędzie. Pan hrabia nie przyjmuje wizyt przed śniadaniem, a jada śniadanie o jedenastej... Taki już zwyczaj w pałacu...
— Niema prawidła bez wyjątku — odparł kasyer wyjmując pugilares — pan de Rochegude przyjmie mnie z pewnością.
— Ośmielam się powątpiewać....
— Ja zaś jestem najpewniejszy... Każ mu pan zanieść mój bilet...
Te słowa, wypowiedziane tonem wyższości, zaimponowały trochę odźwiernemu.
Zadzwonił i na najwyższym stopniu schodów pawilonu lewego, ukazał się prawie zaraz lokaj czarno ubrany.
Zaledwie powstrzymał on lekkie drżenie na widok kasyera, którego z rozkazu swego pana, śledził był w Passy; potrafił jednak zachować krew zimną i zwracając się do odźwiernego, zapytał poważnie:
— Co tam?
— Bilet do pana hrabiego...
— Proszę.
— Bilet pana, który tu czeka...
— Podaj krzesło...
Lokaj zawrócił do pawilonu, pozostawiając rannemu gościowi możność wystawania na dziedzińcu lub przyjęcia krzesełka w loży odźwiernego.
Herman wolał pozostać w dziedzińcu.
Lionel rozparty w szerokim fotelu, w pokoju sypialnym pod oknem, czytał albo raczej udawał, że czyta dziennik rozłożony na kolanach, myślą bowiem był cały przy Walentynie.
Służący wszedł żywo z biletem na srebrnej tacy i już od progu, nie dbając o etykietę, jakiej ściśle zawsze przestrzegał, odezwał się z miną wystraszoną:
— A! panie hrabio!...
— Co takiego? — zapytał młody człowiek ździwiony.
— Panie hrabio, on jest na dole... czeka...
— Kto taki?
Zamiast odpowiedzi, służący podał tacę.
Lionel wziął bilet i zadrżał z kolei.
— Herman Vogel? — zawołał.
— On sam, we własnej swojej osobie... chce, aby go pan hrabia przyjął...
Porucznik huzarów stracił przytomność na chwilę.
Wizyta kasyera Jakóba Lefevre miała znaczenie poważne i niewytłomaczone zarazem.
Znalazł się nagle wobec trudnej do rozwiązania zagadki.
Zkąd Herman Vogel mógł wiedzieć o jego istnieniu?... Z jakiej racyi i pod jakim pretekstem ośmielił się przybyć do pałacu Rochegude?
Jedna jedyna osoba, a tą osobą była Walentyna, mogła tworzyć łącznik pomiędzy dwoma ludźmi tak odmiennego stanowiska.
Czyżby to było jej sprawą?... Czy mówiła o nim z Hermanem, z tą osobistością fałszywą i podejrzaną?
Młody oficer stawiał sobie to pytanie, nie mogąc znaleźć na nie odpowiedzi i gubił się w labiryncie przypuszczeń. i
Nareszcie odzyskał jednak krew zimną.
Wystąpienie kasyera nie wróżyło nic dobrego, lecz przedewszystkiem wypadało przekonać się, czego żądał mianowicie.
Lionela opanowała ciekawość, wyrównywającą niepokojowi.
— Gdzie jest ten pan? — zapytał.
— Na dziedzińcu, albo w loży odźwiernego — odpowiedział służący.
— Zaprowadź go do fumoaru, i poproś niech wybaczy, że mu czekać każę...
— Dobrze, panie hrabio.
Lokaj zszedł na dół i wprowadził Hermana do pawilonu.
Pawilon był prawdziwym pałacykiem, z pokojami dobrze rozłożonemi i wygodnemi. Z głównym pałacem łączył się jedynie za pomocą galeryi oszklonej,
Zdawał się stworzonym być dla młodego małżeństwa, jąkieby mogło tu prowadzić dom własny, bez potrzeby obawiania się kontroli rodziców, niekiedy krępującej nawet.
Pierwsze piętro składało się z dużego salonu, z drugiego mniejszego przeznaczonego na fumoar, a niekiedy także na salę fechtunkową; dalej szedł gabinet, biblioteka i dwa pokoje sypialne z garderobami i pokojami do ubierania.
Służący wprowadził Hermana do mniejszego salonu i powtórzył wiernie słowa swego pana.
— Pan hrabia prosi, ażeby pan wybaczył, iż mu czekać każe...
Zostawszy sam, kasyer rozglądał się do koła.
Pokój niedużych rozmiarów umeblowany był z prostotą.
Maty indyjskie o żywych barwach całe ściany pokrywały.
Na matach wisiały obrazy, przedstawiające konie wyścigowe i myśliwskie, ramy były hebanowe z wązkiemi listewkami z matowego złota.
W dwóch rogach, naprzeciw siebie, stały piramidy z fuzyj, pistoletów, rewolwerów, pałaszy i floretów, słowem cały arsenał wojenny, myśliwski i pojedynkowy.
Szeroka sofa, obita płowym safianem wschodnim, kilka foteli nizkich a szerokich i rodzaj obszernej etażery hebanowej z niezliczoną ilością szufladek napełnionych cygarami hawańskiemi, tworzyły całe umeblowanie.
Posadzkę pokrywał dywan smyrneński o równie żywych jak i obicia barwach.
Herman Vogel na widok broni nagromadzonej, wspomniał na senne marzenia swoje i pomimo woli szukał wzrokiem szpady, która go przeszyć miała i pistoletu, co miał mu członki potrzaskać, a głowę przedziurawić...
Dreszcz przebiegł po skórze łotra, lecz opanował się, przymusił do uśmiechu i mruknął pod nosem:
— Sen mara!... mówi stare przysłowie; jeżeli przyjdzie do spotkania, stare przysłowie sprawdzi się bezwarunkowo...
Lionel de Rochegude kazał czekać gościowi, gdyż musiał zmienić ubranie, niewypadało mu pokazywać się w koszuli fularowej i w luźnym garniturze z miękkiej flaneli, człowiekowi przybywającemu po raz pierwszy i zapewne w zamiarach wrogich.
Ośm minut wystarczyło na przywdzianie ciemno-popielatego garnituru.
Po zmianie toalety, hrabia podszedł do lustra.
Twarz miał bledszą niż zazwyczaj, nie było na niej dobroci rozlanej. Spojrzenie miał chłodne i dzikie prawie.
Nerwowem poruszeniem podkręcił w górę końce długich jedwabistych wąsów, następnie przeszedł bibliotekę i otworzył drzwi, prowadzące do małego salonu.
Hrabia Lionel de Rochegude i kasyer Herman Vogel znaleźli się naprzeciw siebie.
Hrabia de Rochegude, w przejściu z pokoju stołowego do salonu, nakreślił sobie plan postępowania ze swoim gościem porannym.
Skoro przestąpił próg fumoaru, przywitał ukłonem Hermana, lecz ten akt grzeczności zdawkowej spełnił zimno i z dumą widoczną.
Fałszywe oblicze kasyera wzbudzało w nim obrzydzenie nieprzezwyciężone, a ukrywać go nie myślał.
Herman odpowiedział również sztywnym, jaki otrzymał ukłonem.
Przez chwilę młodzi ludzie patrzyli na siebie w milczeniu, jakby oczekując, kto ma znich pierwszy przemówić.
Cisza stawała się nużącą.
Pan de Rochegude przerwał ją nareszcie.
Bilet przyniesiony mu przez służącego, trzymał w lewem ręku.
Przypatrywał się przez lornetkę wydrukowanemu na nim napisowi i rzekł:
— Więc to pan jest Hermanem Vogel, którego mam nieoczekiwaną przyjemność widzieć u siebie?
— Tak jest, panie hrabio...
— Wdzięcznym panu bardzo będę, gdy mnie objaśnić raczysz, czemu mam przypisać jego wizytę, niemam bowiem żadnych stosunków pieniężnych z domem Jakóba Lefevre, i aż do tej chwili nazwisko pana obcem mi było zupełnie...
— Czyś pan pewny tego, tylko, panie hrabio?... — zapytał kasyer.
— Jak najpewniejszy!... — odparł Lionel.
— Myli się pan grubo...
— Co pan mówi?... — zawołał hrabia wyniośle.
— Mówię, że pan znasz moje nazwisko... Nie tylko miałeś je nieraz na ustach... lecz je wczoraj jeszcze pisałeś...
Lionel zaczerwienił się i zawołał:
— Zdaje mi się, że pan mi kłamstwo zarzucasz?...
— Wcale nie!.. Pragnę jedynie, odświeżyć pamięć pańską, nic więcej...
— Sądzę, mój panie — podjął hrabia zniecierpliwiony — że, czy znam, czy nie znam nazwiska pańskiego, to rzecz całkiem obojętna. Pragnąłeś pan widzieć się ze mną... Przyjąłem pana... Czegóż zatem chcesz odemnie?...
— Pragnę doręczyć list, jaki sam się doręczyć zobowiązałem, aby mieć pewność, że dojdzie rąk pańskich...
— List?... Od kogo?... — mruknął Lionel, poczuwszy ból w sercu gwałtowny.
— Czy pan nie odgadujesz?...
— Proszę powiedzieć od kogo?...
— Od panny Walentyny de Cernay...
Lionel zbladł śmiertelnie.
Złe przeczucia sprawdzać się zaczynały.
— Panna de Cernay pisze do mnie?... — wyjąkał przerażony.
— Odpowiada na list pański, wczoraj odebrany...
— Zkąd pan wiesz o tem?...
— Pismo, które przyniosłem objaśni pana o wszystkiem...
— Dawaj pan...
Herman otworzył pugilares.
Wyjął ramotę zredagowaną przez pp.: Roch i Fumel, skopiowaną przez Karola Laurent i podał ją hrabiemu.
Ten ostatni czuł, że słabnie; ciemny obłok przesłonił mu oczy, lecz otrząsnął się ze wzruszenia, i, wziąwszy drżącą ręką kopertę, patrzył z głębokiem bolesnem ździwieniem na eleganckie pismo, jakie po raz pierwszy oglądał i na niebieską pieczątkę z cyframi Walentyny.
Gdy hrabia pogrążył się w tej kontemplacyi, Herman, któremu pilno było, rzekł:
— Czytaj pan, panie hrabio, proszę o to.
Lionel złamał pieczątkę, wyjął list z koperty i odwrócił się; nie ufał bowiem swej odwadze, a nie chciał, ażeby Vogel widział, co się w duszy jego dzieje.
Zapomniał niestety o wielkiem lustrze, które postać jego odbijało dokładnie.
Łotr z okrutną radością obserwował twarz przeciwnika, mieniącą się boleśnie.
Po skończeniu czytania, pan de Rochegude stał się trupio bladym.
Wargi mu zbielały, oczy patrzyły błędnie.
Herman przeczekał chwilę, a następnie zapytał:
— Czy pan przeczytał już, panie hrabio?...
Lionel niby piorunem rażony, zapomniał zupełnie o obecności kasyera.
Na dźwięk jego głosu, zatrząsł się cały.
Odwrócił się gotów wybuchnąć.
— Tak — zaczął głosem drwiącym i urywanym — tak, przeczytałem!... Odprawa to dana mi według wszelkich reguł i bardzo treściwa!... Panna Walentyna nie bawi się w omówienia i prosto zmierza do celu!... Bez żadnych a żadnych ogródek... Wczoraj przyjęła moje zabiegi... dziś pańskie, panie Vogel... To znakomite! Brawo!
Hrabia począł śmiać się gwałtownie.
— Co mam powiedzieć, pannie de Cernay?... — zapytał opryszek chłodno.
— Powiedz jej pan, iż jako wszechwładna pani swego serca i swojej osoby, ma prawo rozporządzać jednem i drugą, jak jej się żywnie podoba... Powiedz jej, że przyjąłem wyrok z pokorą i że nie ma potrzeby obawiać się żadnych miłosnych z mojej strony zabiegów... Wyrażenie to nie moje, daję na to słowo honoru, ale z tem wszystkiem wspaniałe!... Dodasz pan, jeśli łaska, że co się listu dotycze, oceniam styl jego zwięzły, jaskrawy i nerwowy, ale jestem zdania, że kobieta dobrze wychowana, pisząca rzeczy nieprzyjemne dla człowieka dobrze wychowanego i uczciwego, nie powinna odsyłać swego pisma przez tego, który je komponował...
Herman zadrżał cały.
— Nie rozumiem pana... — rzekł.
Lionel zaśmiał się bardziej jeszcze fałszywo i dziko.
— Przeciwnie, rozumiesz mnie pan wybornie!... — odpowiedział, unosząc się własnemi słowy. Wiesz, co trzymam o tobie, ponieważ znasz list, którym szczerze opinię moję wyrażałem... Obecnie myślę to samo... Dość raz jeden spojrzeć na pana, aby cię poznać i sąd o tobie wydać... Z nieznanych mi powodów, podstępem i kłamstwem, zawładnąłeś słabym umysłem młodej dziewczyny...
Nie będę walczył z tobą dla odzyskania tego dziecka nieszczęsnego...
Serce, które przeniosło ciebie nademnie, choćby na jednę chwilę, uważam za niegodne siebie... Nie pozwolę ci jednak używać w spokoju bezczelnego zwycięztwa... Przyjmuję przegraną, lecz zuchwalstwa nie znoszę... Dzięki tobie, panna de Cernay odbiera mi serce swoje, przyszedłeś tu niby woźny, stanąłeś przedemną i wygłosiłeś wyrok wygnania!... To za grubo trochę, mój panie!... To postępek grubiański!... To bezwstyd nie do darowania... Jesteś błaznem skończonym, mój ty jakiś Hermanie Vogel. Jesteś błazen! rozumiesz!...
— Pan mnie znieważasz!... — zawołał kasyer, tracąc krew zimną.
— Ma się rozumieć, że cię znieważam!...
— Zdasz mi pan z tego rachunek...
— Kiedy tylko ci się spodoba... kiedy będziesz chciał!... i gdzie będziesz chciał!...
— Jestem obrażony... — zaczął Herman — do mnie zatem należy wybór broni... Wybieram pistolety...
Słysząc, jak Herman zawołał: Do mnie należy wybór broni... wybieram pistolety!... pan de Rochegude wzruszył ramionami.
— Po co, u dyabła, mówisz mi te rzeczy, mój panie Vogel?.. — zapytał z ironią. — Nic mnie nie obchodzi, co wybierasz lub odrzucasz... Sprawa to świadków pańskich, którzy ułożą się w tym względzie z moimi... Mam nadzieję bowiem, że wiesz tyle przynajmniej, iż potrzebujesz przysłać mi świadków...
— Stawią się u pana pomiędzy czwartą i piątą po południu, jeżeli pan chcesz tego.... — Odparł kasyer.
— Bardzo pięknie... Będą mieli z kim się układać, ponieważ uprzedzę dwóch moich przyjaciół...
— Nie mamy nic sobie więcej do powiedzenia... Mam zaszczyt pożegnać pana hrabiego...
Lionel zapanował nad sobą w jednej chwili.
Ten sam rywal, którego traktował z pogardą, stawał się przeciwnikiem, jakiego mógł jutro trupem położyć lub jaki mógł go życia pozbawić.
To zmieniało zupełnie położenie, młody hrabia stał się więc na nowo ugrzecznionym dżentelmenem; odpowiedział eleganckim ukłonem na oświadczenie kasyera i odprowadził go osobiście do ostatnich drzwi pawilonu.
Skoro się te drzwi zamknęły, pan de Rochegude powrócił do swej sypialni, osunął się na fotel, opuścił głowę i ręce i siedział tak w postawie człowieka. który postradał wszelkie w życiu nadzieje.
Ponury wyraz oczu, zmarszczka głęboka pomiędzy brwiami, bladość rysów zmienionych, wyrażały zniechęcenie, gorycz bezmierną, prawdziwe cierpienia moralne.
Otrzymał cios tem okrutniejszy, im mniej był spodziewanym, a gdy pozostał sam ze swemi myślami, upadał pod tym ciosem, jak olbrzym z nóg zwalony.
Walentyna de Cernay, jedyna kobieta, jaka go natchnęła miłością gwałtowną, nieskończoną, gotową do wszelkich poświęceń...
Walentyna, której ofiarował najświetniejszą przyszłość, o jakiej marzyć mogła kiedykolwiek, najdumniejsza z młodych dziewcząt; wielkie nazwisko, ogromne bogactwa i miłość gorącą...
Walentyna pogardziła i odepchnęła to wszystko, a mając do wyboru pomiędzy hrabią de Rochegude a kasyerem Hermanem Vogel, wybrała kasyera, którego dzień przedtem zdawała się nie kochać wcale...
Było te niewytłomaczonem, niepodobnem do uwierzenia, a jednak prawdziwem...
Miał przecie w ręku dowód oczywisty...
Czyż można było nie wierzyć własnoręcznemu pismu Walentyny?
Podejrzenie przymusu moralnego usuwało się samo przez się.
Własnowolnie przecież zakomunikowała Voglowi list hrabiego, własnowolnie napisała odpowiedź i poleciła oddać według adresu...
Z głęboką boleścią w sercu Lionela łączyła się dolegliwa rana, zadana miłości jego własnej...
Panna de Cernay nietylko nim pogardziła, lecz upokarzała go wyborem człowieka, do którego należeć miała...
— Nie nawidzę tego Hermana! — szepnął hrabia, prostując się z wyrazem groźby na twarzy. Z jakąż radością zabiję go jak psa jutro!
Nagle wzrok zagasł, głowa się zwiesiła znowu.
— A potem co? — ciągnął Lionel. — Będęż szczęśliwszy, gdy zabiję tego nędznika?... — Czy wrócę do Walentyny, ażeby żebrać o odrobinę miłości? Nigdy!... Czegoż zatem mogę oczekiwać i czego się spodziewać? Życie niema już dla mnie powabu... Serce moje przestanie cierpieć, gdy bić przestanie... Lepiejby było skończyć odrazu... Odbierając mi życie, kasyer Vogel wyświadczy mi przysługę rzetelną...
Pan de Rochegude mówił to z głębokiem przekonaniem.
Jak wszyscy prawdziwie zakochani, wierzył szczerze, że nigdy się z miłości swej nie uleczy i z rodzajem rozkoszy okrutnej nurzał się w ciężkiej boleści swojej, obracał nóż w krwawiącej się ranie.
Herman Vogel wsiadł do powozu, oczekującego przed bramą pałacu Rochegude i kazał wieźć się pod nr. 21 na ulicę Ś-go Łazarza, gdzie właśnie znajdował się dom bankowy Jakóba Lefevre.
Przez drogę myślał:
— Stanowczo było mi przeznaczeniem bić się z tym hardym szlachcicem!... Co za wyniosłość!... co za impertynencya!... Oh! z jakąbym rozkoszą wpakował mu kulę pomiędzy oczy, by ukarać za pogardę, jakiej doznałem!! Od godziny wróg to mój osobisty! Znieważył mnie, zanim wymówiłem jeszcze słowa wyzywające... Moja gwiazda przyświeca mi i w tym wypadku, ja broń wybieram, a na pistolety pewniejszy jestem, niż na szpady!... Niebezpieczną partyę zagrałem, niema co mówić, warto jednak ryzykować, gdy chodzi o tak świetną wygraną... Jeżeli zabiję pana de Rochegude, Walentyna będzie moją wraz z jej milionami... Jeżeli on mnie zabije, ha, to i tak będzie to rozwiązanie.
Powóz przystanął.
Przyjechali już na ulicę Ś-go Łazarza.
Vogel dobył zegarek.
Było już kwadrans na jedenastą.
— Spóźniłem się o piętnaście minut — zamruczał. — Może tam przypuszczają, że zemknąłem wczoraj wieczorem pociągiem kuryerskim, i że jem obecnie śniadanie w Brukselli.
— Czy czekać? — zapytał woźnica.
— Tak — odpowiedział Herman, udając się do banku.
Poszedł prosto do gabinetu Jakóba Lefevre, który widząc w nim wzór urzędników w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, przyjął go ze zwykłą sobie uprzejmością.
— Szanowny panie pryncypale — przemówił młody człowiek — po raz pierwszy, odkąd mam zaszczyt posiadać zaufanie pańskie, przyszedłem prosić o urlop na kilka godzin. — Interes jest osobisty i niecierpiący zwłoki. — Nie mamy dziś wypłat terminowych; zajęcia prawie żadnego, jeżeli pan więc uważa to za możebne, powierzę klucz od kasy buchalterowi z prośbą, aby mnie do wieczora zastąpił... s
— Dobrze, dobrze — odparł bankier — uwalniam pana.
— Bardzo dziękuję!
— Nie dziękuj pan. — Miło mi, że mogę ci zrobić przyjemność; spodziewam się, że interes, o którym mówiłeś, a który wymaga obecności pana, niema w sobie nic niedobrego.
— Nie, zupełnie... przeciwnie...
— Tem lepiej. — Idź, kochany Voglu, do widzenia, do jutra!... Buchalter odda mi klucz od kasy w zwykłej godzinie zamknięcia biura.
Herman zainstalował swego zastępcę po za kratką drucianą, na fotelu, obitym safianem zielonym, gdzie sam się zazwyczaj rozsiadał, pobiegł potem do powozu, dał adres woźnicy na ulicę Montmartre, wysiadł, zapłacił i wbiegł szybko do biura agencyi panów Roch i Fumel.
Pan Roch miał interesantów, lecz szczupły staruszek z przedpokoju poszedł uprzedzić go na ucho, że Vogel czeka.
Prawnik wyekspedyował co tchu klijentów, wyszedł na spotkanie łotrzyka i wprowadził go małemi drzwiczkami do gabinetu.
— Wchodź żywo! — rzekł do niego.
Następnie, gdy już byli sami, dodał:
— Nie liczyłem dziś rano na ciebie. Oczekiwałem kilku słów pisanych...
— Wolałem sam przyjść jednakże.
— A kasa twoja?
— Pryncypał upoważnił mnie do zostawienia zastępcy na dzisiaj.
— Znów coś nowego, widać, i to bardzo ważnego zaszło?
— Tak.
— Byłeś u pana de Rochegude?
— Od niego wracam właśnie.
— Oddałeś mu list?
— Po to przecie do niego jeździłem.
— Jakież wrażenie uczyniła nasza kompozycya na zakochanym młodzieńcu?
— Wrażenie bomby, pękającej na środku salonu...
— Hrabia źle przyjął rzecz całą?
— Jak nie można naturalnie gorzej.
— Wściekły jest?
— Jak lew rozjuszony.. Wywarł na mnie gniew swój i nagadał mi wiele nieprzyjemnych rzeczy...
— A ty, korzystając z tego, wyzwałeś go?
— Nie potrzebowałem tego robić, on wyzwał mnie pierwszy.
— Hrabia de Rochegude wyzwał cię zatem! — zawołał pan Roch.
— Znieważył mnie, co na jedno wychodzi — odparł Vogel.
— Brawo! Więc ty broń wybierasz?
— Naturalnie.
— I wybierasz pistolety, ponieważ strzelasz celnie. Wyśmienita wróżba!
— Spodziewam się przynajmniej.
— Kiedyż pojedynek?
— Jutro.
— Gdzie? o której godzinie?
— Nie jeszcze nie wiem... Warunki ułożą moi i hrabiego świadkowie, i dla tego właśnie przyszedłem tutaj... Potrzebuję świadków, a nie mam ich...
— Dla czego?
— Bardzo naturalnie... Nie mogę udać się do tych, którzy mnie mają za barona de Précy... Znajomi zaś kasyera Vogel nie należą do sfery, używającej pojedynków, i byliby w okrutnym kłopocie przy omawianiu sprawy honorowej... Oprócz tego wymagaliby objaśnień, tłomaczeń bez końca, czego, jak wiesz, uniknąć pragnę...
— Przyszedłeś zatem do mnie, ażebym ci świadków sprokurował?
— Tak.
— Mam do twojej dyspozycyi urlopowanego ex-ofcera, któremu wyświadczyłem niejednę przysługę... Dam ci karteczkę do niego... Jest to człowiek poważny i dyskretny; na moje żądanie pójdzie wszędzie, o nic nie pytając. Nazywa się Aubertin, ma kilka orderów, a mieszka ztąd o dwa kroki przy ulicy Grange-Batelière.
— To będzie wyborny świadek. Zkąd wziąć drugiego?
— A twój przyjaciel, Karol Laurent.
— Ten opryszek? — mruknął Vogel, skrzywiwszy się znacząco.
Prawnik zaśmiał się głośno i odpowiedział:
— Ten opryszek jest twoim wspólnikiem... Gdy zechce, ma bardzo przyzwoitą powierzchowność, pomimo twarzy przeżytego pijaka... Zaprezentuje się jako hrabia de Lorbac, a to dobre zawsze robi wrażenie... Zaręczam ci, że panu de Rochegude nie przyjdzie do głowy sprawdzać jego tytułów szlacheckich... A zresztą, nie mam nic lepszego pod ręką.
— Niechże i tak będzie... Muszę się zadowolić Karolem... Udam się do niego zaraz po zrobieniu znajomości z kapitanem... Daj mi co prędzej list polecający...
Fumel usiadł przy biurku, napisał parę wierszy i podał kasyerowi:
— Co innego mam w głowie — zaczął ten ostatni... Gdyby tak hrabia de Rochegude począł włóczyć się dziś w okolicy ulicy Mozarta, gdyby naprzykład spotkał Walentynę, porozumienie nastąpiłoby niebawem, a nasze piękne projekty runęłyby nakształt pałaców z kart stawianych... masz jaki sposób uniknięcia tego niebezpieczeństwa?...
— Nie mam żadnego; lecz prawdę powiedziawszy, nie wierzę, aby się to stać mogło... Po takiej odprawie krótkiej a węzłowatej, młody hrabia zraniony boleśnie w swej dumie, nie pomyśli o widzeniu z lafiryndą, która nim pogardziła... W dodatku dzisiaj zbraknie mu na to czasu... Musi przecie poinformować się ze świadkami... Musi oczekiwać na przyjście twoich... Potrzebuje uporządkować interesy niektóre, jak się to zwykle robi w przeddzień spotkania, z którego można nie powrócić... Zatem bądź spokojny, kochany klijencie... Na wszelki wypadek wyślę Sta-Pi na obserwacyę... Będzie miał oko na otoczenie panienki, a na wypadek pojawienia się hrabiego, doniesie nam zaraz...
Wyszedłszy od pana Roch, kasyer udał się na ulicę Grange-Batelière, a dymisyonowany zaś kapitan, jak przewidział prawnik, oddał się cały na usługi nowej znajomości, i nie żądając najmniejszych objaśnień, obiecał stawić się o godzinie trzeciej w kawiarni Riche, gdzie Vogel przedstawi mu drugiego świadka, pseudo-hrabiego de Lorbac.
Ten ostatni przyjął z radością rolę, do jakiej uznał go zdolnym jego wspólnik, przyrzekł też wyglądać bez zarzutu.
O umówionej godzinie trzej panowie znaleźli się razem w miejscu umówionem..
Karol Laurent ubrany z wyszukaną elegencyą, wyglądał rzeczywiście na dżentelmena, zmęczonego trochę nadmiarem rozkoszy życia.
Kokardka dekoracyj zagranicznych, świecąca w dziurce od guzika, była jedynem ustępstwem, jakie zrobił w swoich zwyczajach kawalera własnego przemysłu; lecz z pewnością pan de Rochegude nie będzie roztrząsał praw do tych dekoracyj, tak samo, jak i do nazwiska Lorbac i hrabiowskiego tytułu.
Postanowiono, że świadkowie, korzystając z praw im przysługujących, domagać się będą pistoletów i zażądają oprócz tego, aby pojedynek odbył się o ósmej rano w niewielkiej odległości od Paryża; Herman Vogel bowiem (jeżeli nie będzie zabity lub ranny) musi stawić się w biurze o dziesiątej co najpóźniej,
Załatwiwszy w ten sposób kwestyę, ex-kapitan i Karol Laurent wsiedli do powozu i kazali się zawieść do pałacu de Rochegude.
Kasyer oczekiwał w kawiarni, gdzie właśnie miały miejsce narady.
Około kwadrans na szóstą dwaj panowie byli już z powrotem.
— No, cóż? — zapytał Vogel.
— O! Trzymaliśmy się, mój kochany, święcie twoich instrukcyj i wszystko zostało postanowione. — Punkt o ósmej pojedynek na skraju lasku Bulońskiego, w alei zawsze pustej o tej porze, w alei, dotykającej posiadłości barona Rethschilda... Znam to miejsce doskonale... Meta trzydzieści kroków... Dwa strzały z jednej i drugiej strony... Hrabia przywiezie swoje, a ty twoje pistolety... Los rozstrzygnie na placu, któremi posługiwać się będziecie...
— Nie posiadam pistoletów celnych — rzekł Vogel.
— Ja je posiadam — odpał Karol Laurent — Przywiozę.
Ułożono się zatem, że nazajutrz o siódmej rano, Vogel i pseudo Lorbac, pojadą najętym landem po pana Aubertin, i zabiorą go ze sobą; poczem zamieniwszy gorące uściski dłoni, ex-kapitan udał się do swoich zajęć.
Skoro tylko zostali sami, Karol Laurent ujął kasyera za rękę i odezwał się, ciągnąc go do fiakra.
— Prędzej, prędzej siadajmy! — Niema chwili do stracenia!
— Gdzie mnie zawieźć pragniesz?
— Najpierw do mnie, potem do strzelnicy w alei d’Antin, póki jeszcze widno...
— Do strzelnicy? A to po co?... Nie potrzebuję się wprawiać.. Pewny jestem swojej ręki...
Zamiast odpowiedzi, pseudo hrabia zapytał:
— Mój drogi, powiedz mi, cobyś dał temu, któryby cię uczynił panem życia twojego przeciwnika, a ciebie uchronił od wszelkiego niebezpieczeństwa?.
— E! — zawołał Vogel — wiesz dobrze, że to niepodobieństwo!
— Przypuśćmy, że to możebne...
— O! dałbym za to bardzo wiele!
— Dałbyś dziesięć tysięcy franków?
— Najchętniej.
— Dobrze zatem, sprzedam ci za tę cenę nietylko twoje ocalenie, lecz jeżeli ci się podoba, pewność zastrzelenia pana de Rochegude jak królika...
Vogel spojrzał bystro w oczy swemu interlokutorowi, dla przekonania się, czy czasem nie kpi sobie z niego.
Karol Laurent wytrzymał to badanie z miną poważną.
— Nie rozumiem — zaczął wtedy kasyer, jak to potrafisz uczynić?...
— Zaraz — odparł pseudo-Lorbac. — Niemam się za czarownika i nie roszczę pretensyi do możności robienia cudów... Jeżeli los zdecyduje, że macie się posługiwać pistoletami pana de Rochegnde, nic nie radzę... jeżeli przeciwnie, moich pistoletów użyjecie, odpowiadam zato, co zaproponowałem...
— Zagadka to dla mnie prawdziwa.
— Zaraz ci ją wytłomaczę.
Podniecony nadzieją sutego napiwku, woźnica zmusił szkapę do przebycia wyciągniętym kłusem okropnego bruku ulicy Białej i zatrzymał wkrótce nieszczęsne zwierzę na bulwarze Clichy, po przed domem, gdzie Karol Laurent zamieszkiwał.
— Poczekaj na mnie — rzekł ostatni do Hermana — powrócę natychmiast...
Po upływie pięciu minut ukazał się z pudełkiem pod pachą i wsiadł napowrót do powozu.
— Aleja d’Antin.. Strzelnica Gastine-Renette — krzyknął do woźnicy — co tylko koń wyskoczył...
Potrójny tryngielt!...
Woźnica ściągnął szkapę, smagnął ją batem i powóz się potoczył.
Karol Laurent, nie mówiąc ani słowa, patrzył z lubością na pudełko hebanowe, jakie trzymał na kolanach.
Rzeczywiście bardzo ładne było to pudełko. Pośrodku połyskiwała litera L. i korona hrabiowska.
— Czekam na obiecane wyjaśnienia — odezwał się Vogel.
— Oto one — odparł przebiegły fałszerz. — My, mój najdroższy, wszystko możemy sobie powiedzieć i zrozumiemy się z pewnością zawsze doskonale. Wszelkie przedmowy, jak również wszelkie wykręty na nicby się w stosunku naszym nie przydało... Nie możemy udawać przed sobą ludzi uczciwych, bo żaden z nasby w to nie uwierzył... Wiesz o tem, że młodość moja pełna była wypadków, wiesz, że praktykowałem przeróżne rzemiosła niekoniecznie tak znów moralne... Żyć przecie trzeba, braciszku?...
— Naturalnie — potwierdził Vogel.
Karol Laurent ciągnął dalej:
— Jakiś czas z kart tylko żyłem... Umiałem kierować losem i miałem zyski bardzo ładne. Pyszne to były chwile dla mnie, który przepadam za życiem w wielkim świecie, szulerzy są zazwyczaj ludźmi wyjątkowo sympatycznymi. Byłbym z ochotą uprawiał fach mój w dalszym ciągu, byłbym poprzestał na tych dochodach, jakie mi on przynosił, ale na nieszczęście zadenuncyował mnie pewien stary emeryt, któremu nie wiedząc o tem, robiłem konkurencyę poważną...
Zaczęto mnie szpiegować i... złapano na gorącym uczynku... z jedną kartą w ręku, a drugą taką samą w rękawie...
Niepodobna się było wypierać...
Skandal był za paskudny. Należało było zmienić otoczenie i gdzieindziej zarzucić kotwicę.
Zmieniłem nazwisko, wyjechałem na kilka miesięcy za granicę, najpierw do Spa, a potem do Belgii.
Akurat pomiędzy panami z high-lifu nastała wtedy moda strzelania do celu ż pistoletów o grube zakłady. Strzelałem doskonale i osiągałem piękne zarobki, ale natrafiłem na lepszych od siebie majstrów i straciłem w przeciągu dwóch dni wszystko, co przez miesiąc zarobiłem. Zacząłem się wtedy zastanawiać nad wynalezieniem sposobu markowania pistoletów, tak jak się karty markuje, ażeby uczynić się panem położenia... Wszystkie moje zdolności przyrodzone odezwały się we mnie; umysł dniem i nocą pracował. Szukałem i znalazłem...
Wyjechałem bezzwłocznie do Liege i kazałem jednemu z najsławniejszych puszkarzy wykonać pod moim osobistym nadzorem te oto pistolety, które mam w pudełku...
Otworzył pudełko hebanowe, wyjął jeden z pistoletów, podał go Hermanowi i prawił dalej:
— Elegancki, skromny, niczem na siebie nie zwracający uwagi pistolecik ten, podobny do wszystkich okazów tego rodzaju, różni się jednak od nich stanowczo... To narzędzie czarodziejskie, straszne w moich rękach, a najniewinniejszem w rękach tych, co tajemnicy nie znają... Gdy ci ją odkryję, zobaczysz, że mój wynalazek, jak wszystko co stwarzają geniusze, jest nadzwyczaj prosty.
Wnętrze lufy, zamiast niezbaczać z drogi matematycznie poziomej zbacza z niej owszem lekko ku górze... od tyłu lufy aż ku nabojowi!... Ten szczegół, drobny na pozór, sprawia, że niewtajemniczony mierzy zawsze fałszywie...
Na odległość dziesięciu metrów obniża się strzał o cały jeden metr prawie.
Stajesz naprzykład do pojedynku i jesteś o trzydzieści kroków od przeciwnika... Celujesz w głowę i to celujesz jak najdokładniej...
Tymczasem pociągasz cyngiel i... kula idzie o trzy stopy po nad punkt, w którym utkwić miała.
Rozumiesz?...
— Prawie... — odpowiedział kasyer Jakóba Lefevre — a zresztą zrobimy próbę...
— Natychmiast... — wykrzyknął Karol Laurent — bo oto przybyliśmy na miejsce...
Powóz przystanął przed strzelnicą w Alei d’Antin.
Laurent kazał nabić broń, kazał ustawić lalkę za cel służącą, a gdy to uskuteczniono, podał Hermanowi jeden z pistoletów swoich.
— Mierz w lalkę... — rzekł — a staraj się mierzyć dokładnie...
Prusak celował długo i nareszcie pociągnął za cyngiel.
Kula wyżłobiła szarą plamę na czarnej desce o trzy stopy po nad manekinem.
— Widzisz — mruknął pseudo-hrabia — najakuratniej o trzy stopy...
— Prawda!...
— Weź teraz ten drugi pistolet, rozpatrz odległość i pamiętaj o tem co wiesz.
Herman wycelował o trzy stopy niżej niż cel, do jakiego mierzył, i dał ognia.
Lalka rozleciała się w kawałki.
— Brawo! — zawołał Laurent, klaszcząc z zapałem w dłonie. — Pojętny z ciebie chłopiec, kochanku... Wystarcza ci jedno słowo.
— Sprobujemy jeszcze, wszak prawda?... — powiedział Vogel..
Nabito mu pistolety cztery razy jeszcze i na ośm strzałów, danych według nauki mistrza, roztrzaskał lalkę trzy razy.
Pięć strzałów padło o parę milimetrów wyżej zaledwie.
— Przewybornie!... — zawołał Karol. — Umiesz już tyle co i ja, twój nauczyciel. Wynośmy się zatem swoim kosztem...
W powozie prowadzono rozmowę dalej:
— Zrobiliśmy próbę i przekonałeś się, co zdobyłeś... — zaczął Laurent poważnie.
— Przekonałem się najzupełniej.
— A więc umowa nasza?...
— Zawarta!... Jeżeli jutro rano przypadek zrządzi, że będziemy się strzelali twoimi pistoletami, otrzymasz dziesięć tysięcy franków.
— Od razu, na rękę?
— Połowę od razu, połowę za dni cztery... Nie potrafię wytrzasnąć takiej grubej sumy w przeciągu dwudziestu czterech godzin...
— Zgadzam się... bo ufam ci najzupełniej... Czy chodzi ci o zabicie pana de Rochegude?...
— Przyjemnieby mi to było bardzo, piękny ten bowiem gagatek jest pyszałkiem nie do zniesienia...
— Pozwól sobie zatem na tę fantazyę, kochanku, ja nie nie mam przeciwko temu... Pamiętaj tylko o odległości i mierz w kolano, jeżeli chcesz trafić w głowę...
— Bądź spokojny... Mam dobre oko... Dokąd się odwieźć każesz?...
— Wysadź mnie gdziekolwiek na bulwarze... Nie będę już pracował dzisiaj... Powłóczę się trochę za ładnemi dziewczętami... Zabierz pudełko, bo by mi przeszkadzało i... do jutra rana!... Stawię się u ciebie na dziesięć minut przed siódmą...
Vogel rozstał się ze wspólnikiem zbrodni u wejścia do zakładu Tortoni,
Odniósł pistolety do mieszkania przy ulicy Pépinière, potem udał się do remizy, zamówił na jutro, na trzy kwadranse na siódmą, duże lando w parę koni, potem zjadł obiad bardzo skromny, a następnie pociągnął do agencyi pp. Roch i Fumel.
Uwiadomił o wszystkiem co zaszło ex-adwokata, a dowiedział się od niego, że Sta-Pi tylko co z Passy powrócił.
Lionel nie był wcale w okolicach ulicy Mozarta.
Pan Roch zacierał ręce i mówił z głębokiem przekonaniem:
— Wszystko idzie przewybornie! Naszą będzie sukcesorka i naszą sukcesya!...
Nazajutrz poranek był cudowny.
Słońce na jasnem niebie zapowiadało dzień pogodny.
Na kilka minut przed w pół do ósmą dwa ekwipaże wjeżdżały jeden za drugim do lasku Bulońskiego, przez aleję Cesarzowej, choć z zupełnie przeciwnych wyjechały punktów; minęły jedno z dwóch jezior, minęły malowniczą drogę, prowadzącą ku kaskadzie, przebyły równinę Longchamps, minęły młyn, potem trybuny wyścigowe i nareszcie przystanęły o pięćdziesiąt kroków jeden od drugiego w pobliżu kraty żelaznej, jaką przebyć potrzeba było, ażeby dotrzeć do Boulogne drogą nadrzeczną.
Jeden z ekwipaży był landem wynajętem, drugi otwartym powozikiem o prześlicznym zaprzęgu.
Herman Vogel, pan Aubertin i Karol Laurent siedzieli w pierwszym pojeździe.
W drugim jechał Lionel de Rochegude, dwóch oficerów jego przyjaciół, baron de Croixmore i vice-hrabia de Gillon, a także chirurg wojskowy, pozostający w wielkiej zażyłości z tymi panami.
Wszyscy wysiedli jednocześnie.
Obydwa towarzystwa przesłały sobie ukłony z daleka, następnie nie zbliżając się do siebie, podążyli w prawą aleję wysadzoną cienistemi drzewami, pomiędzy równiną Longchamps i parkiem barona Rotschilda.
W owej epoce nie było jeszcze w tem miejscu ani rogatki, ani celników.
{{tab}Tak aleja, jak i droga, prowadząca w jednę stronę do mostu Saint-Cloud, a w drugą do mostu Neuilly, puste były zupełnie.
Gdziekolwiek rzuciło się okiem, wszędzie pustka i cisza najzupełniejsza.
Jedynie pociąg kolei Wersalskiej przebiegający dolinę Suresnes i Mont-Valérien i holownik jaskrawo pomalowany a całą siłą pary holujący w górę rzeki zastęp statków obładowanych, widok ożywiały.
Ukryte w ciemnej zieleni kląbów, małe ptaszęta wyśpiewywały zawzięcie wesołe trele swoje.
Trudno opisać zaprawdę spokój i piękność tego poranku jesiennego.
Można było sądzić, że się jest o dziesięć mil przynajmniej od hałaśliwego Paryża.
Słońce występujące z po za wzgórz sąsiednich rzucało ukośne promienie na wielkie drzewa, pod któremi krew ludzka popłynąć miała.
Pierwsza grupa panów przystanęła, a druga natychmiast się z nią połączyła.
Herman Vogel i hrabia de Rochegude pozostali się trochę w oddaleniu, jak gdyby ich nic zgoła nie obchodziło, co tam jeszcze mówić będą ich świadkowie.
Pseudo-hrabia Lorbac i baron de Croixmore, mieli w ręku puzderka z pistoletami.
Świadkowie zamienili ukłony z sobą powtórnie...
— Jeżeli panowie pozwolicie — przemówił vice-hrabia de Gillon — to zdecydujemy losem, który z przeciwników ma prawo obrać stanowisko...
Świadkowie Vogla skłonili się na znak zgody.
Vice-hrabia wyjął z kieszeni złotego luidora i rzucił go w powietrze.
— Orzeł!... — zawołał pan Aubertin.
Gdy pieniądz spadł na ziemię, zbliżono się pośpiesznie.
— Korona... — dodał ex-kapitan. — Przegraliśmy zatem...
— A więc — zaczął vice-hrabia — pociągnijmy jeszcze o pistolety...
Tym razem Karol Laurent wyrzucił monetę, a serce zabiło mu niespokojnie.
— Korona — rzekł baron de Croixmore.
Wszystko zależało od trafu i życie Vogla i dziesięć tysięcy franków pomysłowego wynalazcy pistoletów markowanych.
Z prawdziwym też dreszczem radości, mniemany hrabia Lorbac skonstatował, iż moneta leżąca na ziemi, przedstawiła oczom widzów nie koronę lecz orła.
— Wygraliśmy — pomyślał — na nasze pistolety pójdziemy.
A głośno dodał:
— Rzecz to bardzo małej wagi... Zaręczam honorem, że pan Vogel nigdy nie miał tych pistoletów w ręku, że ich nawet nie widział wcale...
Podszedł do Hermana, stojącego nieruchomo o dwadzieścia kroków i szepnął mu cichutko do ucha:
— Górą nasza!... Zabijesz zuchwałego panka... Z naszych pistoletów strzelać będziecie...
Potem podniósł głos i mówił w sposób, ażeby go wszyscy świadkowie słyszeli:
— Więcej niby warte jest prawo obrania stanowiska, niż prawo obrania broni, ale w gruncie rzeczy jedno jak drugie nie wiele znaczy... Słońce jest tak jeszcze nizko, że nie będzie panom przeszkadzać...
Lionel stanął, ma się rozumieć, tyłem do słońca...
Odliczono kroków trzydzieści.
Herman zajął miejsce wskazane.
Karol Laurent i pan de Croixmore zamienili broń i dali przeciwnikom w ręce po pistolecie.
Jeden ze świadków miał dać znak trzykrotnem klaśnięciem w dłonie.
Za trzeciem klaśnięciem hrabia i kasyer mieli prawo strzelać, bądź jednocześnie, bądź jeden po drugim.
I Lionel, i prusak stali zuchowato, i zupełnie według prawideł.
Stali bokiem do siebie, aby jak najmniej narażać się na kulę przeciwnika, łokcie trzymali przy sobie, pistolety prosto, z nieco podniesionemi lufami.
Obydwa wydawali się spokojnymi.
Uważamy za zbyteczne podziwianie zimnej krwi Vogla.
Skończony ten rozbójnik wiedział, że miał dziewięćdziesiąt dziewięć szans przeciwko jednej.
Zbrodnicza usłużność Karola Laurent oddała mu życie hrabiego de Rochegude na łaskę i niełaskę.
Spotkanie to nie było wcale pojedynkiem, było poprostu morderstwem...
Myśl o podłem zabójstwie, jakie spełnić zamierzał, nie zamąciła ani na chwilę spokoju łotrowi.
— Tem gorzej dla tego człowieka!... — myślał sobie z ohydnem przekonaniem. — Po co mi właził w drogę... dla czego mnie w dodatku znieważył... Nie szukałem go wcale... Sam mi się nastręczył... jego więc wina, nie moja!...
Lionel zaś, prawdziwie odważny i wiedzący, że poledz może za chwilę, dzielił ostatnie swe myśli pomiędzy matką, której był miłością jedyną, a niewdzięczną Walentyną, która gardząc nim najniespodziewaniej, sprawiła mu boleść dojmującą i niczem nie pokonane zniechęcenie do życia.
Okrutna gorycz przepełniała serce i przejmowała całą istotę szlachetnego żołnierza; nieledwie pragnął, aby to była ostatnia jego godzina, to jednak, co było w duszy, nie odbiło się na fizyognomii.
Przypominał wulkan lodem pokryty.
Gorąca lawa wre wewnątrz krateru, a szczyt śniegiem się bieli.
Świadkowie stanęli po bokach alei.
Baron de Croixmore uderzył pierwszy raz w dłonie i jednocześnie wyrzekł:
— Raz!...
Herman i Lionel wznieśli pionowe pistolety, gotowi do mierzenia ku sobie.
— Dwa! — rzekł baron.
Hrabia i kasyer spuścili poziomo lufy broni.
Pan de Cioixmore lekko wzruszonym głosem zakomenderował:
— Trzy!...
Dwa strzały padły na raz, jak jeden!
Odgłos podwójnego huku brzmiał jeszcze w uszach świadków, a dym z prochu wznosił się jak chmurka pomiędzy liśćmi drzew przydrożnych.
Herman oczekiwał nieruchomy.
Oczekiwanie trwało jednak nie długo.
Lionel de Rochegude, upuścił pistolet, zachwiał się i jak rażony piorunem, padł twarzą ku ziemi.
Kasyer usłyszał, jak kula jego przeciwnika świsnęła mu o trzy stopy po nad głową.
Dobrześ się sprawił, kolego!... — pomyślał Karol Laurent. — Zarobiłem dziesięć tysięcy franków.
Świadkowie hrabiego pobiegli do przyjaciela, znieśli na rękach zemdlonego, a chirurg począł szukać rany, którą znalazł z łatwością.
Strzał trafił Lionela w sam wierzch głowy, ześlizgnął się po czaszce, pozostawił ślady, jakby od uderzenia maczugą, lecz na szczęście nie strzaskał kości i mózgu nie naruszył.
Herman zbliżył się także.
— Panie — odezwał się do chirurga, z udanem wzruszeniem — nie pocieszony byłbym, jeżelim zabił pana de Rochegude... Uspokój mnie pan, błagam na wszystko... Zostaw mi nadzieję, że rana nie jest śmiertelną.
— Nie mogę za nic ręczyć — odrzekł doktór. — Gdyby kula pańska poszła o trzy centimetry niżej, hrabia nie żyłby już w tej chwili. W obecnem położeniu, ratunek jest, jak sądzę, możebnym, ale ręczyć, powtarzam, nie mogę... Wstrząśnienie gwałtowne sprowadzi poważne komplikacye.. Panu de Rochegude grozi zapalenie mózgu... Opanuje go w chwili, gdy wyjdzie z omdlenia, gorączka z maligną... Bardzo być może, iż skończy, nie odzyskawszy przytomności...
— Co pan mówisz, wielki Boże!... — jęknął kasyer, załamując ręce rozpaczliwie.
Chirurg mówił dalej:
— Bądź co bądź, jeżeli wyleczenie jest możebnem, czego pragnę z całej duszy, bardzo będzie powolne...
Herman Vogel zwrócił się do świadków przeciwnika:
— Smutny wynik spotkania, przejmuje mnie do głębi — rzekł. — Jeżeli jest coś, coby mnie pocieszyć mogło, to chyba przekonanie, jako nic mam sobie nie do wyrzucenia... Hrabia Rochegude zażądał pojedynku, nie mogłem zatem bez narażenia się na zarzut tchórzostwa, nie stanąć na wyzwanie... Pragnę mieć zaszczyt, panowie, dowiadywania się codziennie o zdrowiu mojej ofiary.
Po przemowie tej, pochylił Vogel głowę nad martwem ciałem hrabiego, i odszedł pożegnawszy chirurga, barona de Croixmore i vice-hrabiego de Gillon.
Oddano mu ukłon, mówiąc pomiędzy sobą:
— Ten pan ma rękę nieszczęśliwą, ale jest dobrze wychowanym człowiekiem...
Herman, Karol Laurent i pan Aubertin, wsiedli do karety i co koń wyskoczy, popędzili do Paryża.
Potem woźnica hrabiego podjechał na miejsce wypadku, świadkowie zaś z pomocą lokaja, ułożyli Lionela, niby trupa sztywnego na poduszkach powozu.
Długotrwałe omdlenie nasunęło obawę, że ranny skonać może lada chwila.
Elegancki ekwipaż, zamieniony na wóz śmiertelny, ruszył wolniutko w stronę Pól Elizejskich.
Gdy zegar na wieży kościoła Panny Maryi Loretańskiej bił pół do dziesiątej, ciężkie lando stanęło po przed nr. 21 przy ulicy św. Łazarza.
Herman wysiadł, uścisnął rękę ex-kapitana, wsunął bilet bankowy pseudo-hrabiemu de Lorbac i zasiadł po za kratką kasową, z miną najspokojniejszą w świecie.
Patrząc na tę osobistość, przeliczającą flegmatycznie pieniądze, niktby nie przypuścił, że właśnie tylko co spełniła ona zbrodnię w podstępnym pojedynku.
Zaledwie rozsiadł się w wygodnym fotelu, Herman Vogel wziął ćwiartkę papieru baz firmy i napisał co następuje:
„Wszystka poszło jak najlepiej...
„Zwycięztwo najzupełniejsze...
„ „Nie podobna mi nic więcej pisać w tej sprawie...
„Skoro się tylko uwolnię, przyjdę i ustnie opowiem szczegóły.
„Pamiętajcie, że trzeba kuć żelazo; póki gorące i że wypada działać, nie tracąc ani chwili na próżno.
„Liczę, że zakomunikujecie mi dziś wieczór, plan postępowania nieomylny.
Włożył w kopertę bilecik ten lakoniczny i nie mogący go skompromitować w żadnym wypadku, położył adres: „Panu Roch, 131, ulica Montmartre,“ napisał na jednym z rogów: pilne i osobiste, przywołał posługacza biurowego i kazał mu bez zwłoki wysłać list przez posłańca.
Zaraz po zamknięciu kasy, poszedł nikczemny prusak do agencyi pp. Roch i Fumel.
Oczekiwano nań z niecierpliwością.
Wspólnicy ciekawi szczegółów wypadku, siedzieli obaj w gabinecie prawnika.
— Miło mi widzieć, kochany klijencie, żeś nie poniósł żadnego szwanku! — zawołał Roch na widok wchodzącego kasyera.
— Zupełniem zdrów i cały! — odrzekł ostatni z uśmiechem. — Hrabia de Rochegude nie może powiedzieć tego o sobie.
— Nie żyje?
— Rano żył jeszcze, ale nie wiele warte takie życie.
— Ranny zatem niebezpiecznie?
— Okrutnie.
— W piersi?
— W głowę.
— Specyaliści utrzymują, że z takiej rany albo się umiera natychmiast, albo się wychodzi nieprędko.
— Być może — odrzekł Herman — rana jednak hrabiego tego jest rodzaju, że gdyby nawet cudem jakimś ocalał, nie odzyska przez długi czas zdolności umysłowych, nie będzie w stanie zrozumieć swego położenia, czyli nie potrafi przez pewien czas nietylko zbliżyć się do panny de Cernay, ale nawet dać jej jakąkolwiek wiadomość o sobie. To bardzo pomódz powinno naszym działaniom... Czy pan de Rochegude będzie żył, czy umrze, zawsze przez czas dłuższy przeszkadzać nam nie będzie, należy zatem nie zasypiać gruszek w popiele, ale zabrać się do czynów bezzwłocznie.
— Bądź o to spokojny — odpowiedział pan Roch. — Nie stracimy ani chwili. Powodzenie jest zapewnione. Przekonasz się zaraz o tem, gdy ci opowiemy o naszych środkach i sposobach. Przedewszystkiem atoli zaspokój ciekawość naszę, opowiedz nam tę straszną awanturę, jaka dziś rano miała miejsce,
Herman nie dał się prosić.
Opowiedział przebieg pojedynku, dramatyzując całe zdarzenie.
Zamilczał naturalnie o pistoletach pożyczonych od Karola Laurent, bo okoliczność ta zmniejszyłaby nadzwyczajnie niebezpieczeństwo, na jakie się niby narażał, a nawet zupełnieby odwagę jego zdyskredytowała.
Próżność tak zawraca głowy ludziom, pochwała tak im sprawia przyjemności, że taki nawet nędznik, jak Vogel, pozował na bohatera wobec łotrów, słuchających go z uwagą.
Nie zawiódł się w oczekiwaniach; godni wspólnicy wynosili pod niebiosy odwagą i zimną krew kochanego klijenta.
— Na honor! szczęśliwa ta panna Walentyna! — wykrzyknął pan Roch nareszcie. — Dostanie męża, umiejącego nakazać należny jej szacunek!
— O tak, to nie ulega wątpliwości! — odparł kasyer. — Potrzeba jednak ożenić się natychmiast, Walentyna zaś bez ważnych powodów nie wyrzecze się świetnego Rochegude, którego bardzo kocha... Nie dość, żem go usunął z mej drogi, trzeba jeszcze, ażebym zajął miejsce jego w sercu panny, a jak tu się wziąć do tego?.....
— Czy jadłeś już obiad, kochany klijencie? — zapytał prawnik, zamiast odpowiedzieć.
— Właśnie, że nie jadłem.
— Otóż proszę was, ciebie i Fumela na posiłek, bardzo skromny, do Bonnefoy. W osobnym gabinecie, przy buteleczce wina, pogawędzimy swobodnie.
Herman Vogel i pan Fumel przyjęli chętnie to uprzejmie zaproszenie Rocha i wyszli wszyscy trzej z agencyi; a po chwili zasiedli w gabinecie restauracyi Bonnefoy, położonej prawie naprzeciw teatru Variétés..
Ex-adwokat nie bez racyi uchodził za smakosza, sam też zadysponował memu obiadu i rozkazał przynieść nadto starego Bordeaux i Bourgogne.
On też wzniósł pierwszy toast w słowach:
— Piję za powodzenie naszego przedsięwzięcia, które, jak ośmielam się twierdzić, obecnie zupełnie pewnem mi się wydaje — przyczem zwrócił się do Hermana i dodał:
— Panie mój i kochany klijencie, skłoń ucho ku temu, co wyrzeknę, a jeżeli przypadkiem masz jeszcze jakie wątpliwości, pewny jestem, że się ich wyrzekniesz, poznawszy dowcipny plan, ułożony przezemnie przy pomocy obecnego tu zacnego współpracownika.
Pan Roch zaczął tedy rozwijać szczegółowo i jasno plan, o jakim mówił, wykazując stronę jego praktyczną i niezliczone korzyści.
— No, jakże! — zapytał p. Roch po skończeniu przemowy — cóż pan na to?
— Przyznaję, że to znakomite — odparł Vogel — o, szczerze winszuję!... Tyś dyabeł doprawdy chyba!
Prawnik uśmiechnął się zwycięzko.
— Zatem — rzekł — zadowolony jesteś?
— O i jak jeszcze!
— Pewnym jesteś powodzenia?
— Najpewniejszym!
— Rolę w tej tragikomedyi masz i łatwą i bardzo efektowną... ciągnął pan Roch.
— Potrafię ją też odegrać wyśmienicie, zaręczam... odrzekł Vogel.
— Liczymy na to...
— Kiedyż odbędzie się przedstawienie?
— Jutro wieczorem... Trzeba się śpieszyć, wszak sam to powiedziałeś...
— Czy zdążysz wszystko przygotować?
— Nie bój się!...
— Masz zatem kompanów pod ręką?
— Za godzinę będę ich miał... Od czegóż Sta-Pi.. Ladaco ten jest rzeczywiście nadzwyczaj użytecznym... Zna na palcach fusy społeczeństwa paryzkiego... zna sadzawki hultajów... nałowi ich w mętnej wodzie...
— Nie obawiasz się, aby łotry nas nie zdradzili? — zapytał Vogel.
— Po lichaby to zrobili? — odpowiedział ex-adwokat. — Zresztą w ostatniej dopiero chwili dowiedzą się co robić mają...
Przekonani będą, iż pomagają w jakiejś intrydze miłosnej, której bohaterowie są im nieznani, ani nie przypuści żaden, że to o miliony chodzi. Nawet Sta-Pi, lubo mu bardzo ufamy, nie będzie wiedział prawdy... Zkąd więc może być mowa o zdradzie?...,
— Przyznaję; mam jednak zarzut jeszcze jeden...
— Jaki?
— Gdyby wypadkiem policya wmięszała się pomiędzy nas niespodzianie, położenie stałoby się nader delikatnem...
Roch i Fumel spojrzeli po sobie z uśmiechem, poczem prawnik wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Dzieciństwo!... Interwencya służby bezpieczeństwa o dziewiątej wieczór, w Passy, przy ulicy Mozarta, gdzie zaledwie w biały dzień i to zdaleka okazuje się cień policyanta... to fantazya! Nie obawiaj się, drogi klijencie... Nic podobnego nam nie zagraża...
Przypuśćmy zresztą wmieszanie się policyi, toć przecież zachowamy wszelkie ostrożności; gdyby zaś który z kompanów złapać się dał, nie wyda biedaczysko nikogo, bo nie nie będzie wiedział, nie będzie znał tych, co mu płacą, będzie działał, że tak rzeknę, po omacku... Jeżeliby taki biedak wymienił kogo, to nie ciebie z pewnością...
— Masz racyą, uspokoiłeś mnie zupełnie...
Czytelnicy nasi mieliby prawo zapytać nas o szczegóły planu, o jakim Roch i Fumel mówili.
Z chęcią uczynilibyśmy zadość temu słusznemu żądaniu, gdyby same fakty nie miały bezzwłocznie za nas odpowiedzieć.
∗
∗ ∗ |
Na samym początku opowiadania niniejszego, wspominaliśmy już byli, że place przy ulicy Mozarta, na którym wśród ogródków stały domki do wynajęcia, otoczony był wysokim parkanem z desek nieheblowanych, ale grubych i mocnych, brama zaś z furtką w parkanie stała cały dzień boży otworem.
Stary odźwierny, jednocześnie łatacz obuwia, zamykał furtkę skoro zmrok zapadał, zatarasowywał też izdebkę swoję i kładł się do łóżka.
Po całodziennem umęczeniu, zasypiał odrazu twardo, nie troszcząc się ani o wchodzących ani o wychodzących.
Pamiętamy zapewne wszyscy, co w bajce Perraulta, poczciwa stara babunia mówi do Czerwonego Kapturka:
— Pociągnij za sznurek... a zasuwka się odsunie...
To samo było przy ulicy Mozarta.
Lokatorzy szaletów, oraz ich przyjaciele wiedzieli o tem, że wsunąwszy rękę pomiędzy kraty, w pewnem wiadomem miejscu, i pociągnąwszy za rygiel ruchomy, drzwi się zaraz otworzyły,
Wewnątrz był wprawdzie inny ogromny rygiel żelazny, okrótnie zardzewiały, ale posługiwano się nim rzadko.
Nazajutrz po dniu pojedynku Hermana Vogel z hrabią de Rochegude, po obiedzie u Bonnefoy, spożytym przez kasyera z dyrektorami agencyi Roch i Fumel, nazajutrz, powiadamy, około dziewiątej wieczór na ulicy Mozarta, źle oświeconej trzema latarniami starego systemu, ciemność panowała kompletna.
Ulica w całej swej długości wydawała się pustą zupełnie.
Powiadamy: wydawała się pustą, gdyż w rzeczywistości sześć osób, przybyłych koleją obwodową, kierowało swe kroki w okolicę zagrody, kryjąc się pod murami i starając się stąpać jak najciszej.
— Pięciu było mężczyzn i jedna kobieta.
Szli jeden za drugim w odległości dwóch metrów.
Postawy ich, fizyognomie i ubrania strasznie były podejrzane...
Nędza wstrętna, nędza, będąca następstwem zbrodni i rozpusty, wycisnęła niezatarte swe piętno na tych twarzach bladych i zbydlęconych.
Mężczyźni ubrani byli w paltoty obdarte i wypłowiałe, jakie uczciwy robotnik odrzuca ze wstrętem, a jakie okrywają zwykle chude członki włóczęgów podmiejskich.
Z pod czapek zatłuszczonych, widać było włosy przylgłe do skroni, pozakręcane niby z szykiem, znanym dobrze na balach Reine-Blanck i Elysee Montmartre.
Kobieta ubrana była w czarną wełnianą spódnicę, takiż kaftan i biały płócienny czepek.
Osobistość ta, wieku nieokreślonego przypominała jednę z tych figur, za którą w czasie karnawału gawrosze paryzcy z krzykiem i piskiem biegają.
Bo też istotnie był to mężczyzna, w celu zapewne z góry obmyślanym przebrany w suknie kobiece.
Przywódca nocnej wycieczki, w miarę zbliżania się ku ogrodzeniu, tłumił o ile mógł swe kroki.
Skoro znalazł się na wprost furtki, stanął, odwrócił się i dał znak ręką, powstrzymując na miejscu, pomimo ciemności, tych wszystkich co za nim postępowali.
Czy bardzo zadziwią się czytelnicy nasi, gdy im powiemy, że tym przywódcą owym, któremu czarna broda zasłaniała twarz do połowy, był nie kto inny, jak tylko Sta-Pi we własnej swojej osobie...
Zbir pp. Roch i Fumel nasłuchiwał przez parę sekund, a okiem ostrowidza usiłował przebić ciemności.
Przekonał się niebawem, że nie słychać najmniejszego szmeru, niewidać najmniejszego cienia na ulicy Mozarta.
Można było być zatem spokojnym, że nikogo niema w pobliżu.
Sta-Pi, naśladując głos aktora mówiącego szeptem wyraźnym, powiedział:
— Hola! do mnie towarzysze!...
Pięciu ludzi przystąpiło do niego.
— Baczność dzieci!... rzekł cicho — jesteśmy u celu...
Następnie wsunął łapę w znany otwór, poruszył zasuwkę, ale poruszył ją napróżno...
Trafem, tego właśnie wieczoru zasunięto rygiel wewnętrzny.
— Niech cię najjaśniejsze pioruny!... mruknął Sta-Pi. Komplikuje to zajęcie, ale z nami trudna sprawa!... Co, czy nieprawda chłopaki? I tak się dostaniemy... Nitko-Jedwabna, mój poczczciwcze, sporządź no mi co tchu drabinkę.
Włóczęga znany pod tem przezwiskiem oparł się plecami o parkan, a rozłożone ręce oparł na biodrach.
Sta-Pi... stanął lewą nogą na zaimprowizowanym szczeblu, prawą postawił na ramieniu łotra, przesadził parkan, znalazł się po drugiej stronie i rygiel odsunął.
— Baczność! — rzekł po raz drugi. Unieść w górę drzwi, ażeby nie skrzypiały!...
Zastosowano się do rozkazu; stare zawiasy nie wydały najmniejszego odgłosu.
Łotrzykowie wtargnęli w ogrodzenie.
Z przezornością, właściwą doświadczonemu wodzowi, Sta-Pi zajął się najpierw skleconą z desek budką, służącą za pomieszkanie odźwiernemu.
Po przez brudne szyby żadne światło z niej nie przeglądało.
Łatacz obuwia leżał w łóżku i chrapał jak najęty.
Sta-Pi, otoczony bandą, przepatrzył wszystkie szalety, skonstatował, że wszędzie było cicho i ciemno.
Lokatorowie albo nie byli w domach, albo spali jak pozabijani.
— Znakomicie się wszystko zapowiada!.. mruknął przez zęby. — Nic nam nie przeszkodzi, pójdzie wszystko jaz po maśle!
Pozostawało już tylko rozpatrzenie domku, zajmowanego przez sieroty.
Sta-Pi... podsunął się pod sztachety.
Walentyna, skoro noc zapadła, zamknęła według zwyczaju okiennice w saloniku, lecz że nie dochodziły dobrze, wązki punkt światła przedostawał się z po za nich na zewnątrz.
Panna de Cernay, czuwała zwykle do jedenastej.
W tej chwili siedziała przy sztalugach oświetlonych jasnem światłem lampy z abażurem.
Klarunia umieściła się na małem krzesełku, tuż obok siostry i szyła sukienkę dla lalki; zmożona jednak robotą, zdrzemnęła się nieboraczka.
Ładna jej główka spoczywała na poręczy krzesła; ciemne loki zakrywały do połowy buzię rumianą, a lalkę trzymała w rączkach.
Walentyna od czasu do czasu spoglądała na uśpioną siostrzyczkę, wzrok jej jaśniał wtedy czułością niewysłowioną.
Dowódca wyprawy i jego podkomendni stali spokojnie przy ogródku otaczającym szalet.
Sta-Pi... nie wydawał żadnego rozkazu.
Łotr nazwiskiem Nitka-Jedwabna, szepnął mu z cicha:
— A toć można się zestarzeć, tak długo stojąc na kulasach... Na cóż czekamy, u dyała?...
—Co ci do tego — odparł Sta-Pi...
— Jakto, więc nie wolno mi się nawet zapytać, nie wolno wiedzieć, żem pomiędzy kolegami?... Niech pioruny spalą takie czasy...
— Czekamy na pryncypała...
— Na jakiego pryncypała?...
— Na tego, co płaci...
— Co nam każe kasztany z ognia wyciągać dla siebie?.. Na tego szykownego faceta, o którymś mi opowiadał?...
— Tak, kolego...
— Nie można żadną miarą zaczynać bez niego?...
— Nie...
— Rozumiem! — Szacunek dla pieniędzy!... Postaramy się o cierpliwość... Poczekamy...
Niepotrzeba było czekać zbyt długo.
W tej chwili śpieszne kroki dały się słyszeć wśród nocnej ciszy i zbliżały się widocznie ku szaletowi.
— Baczność!... — mruknął Sta-Pi już po raz trzeci.
Przybywający, skoro zbliżył się do ludzi ukrytych w gęstwinie, których widać nie było, przystanął.
— Pst! — zawołał.
— Pst! — niby echo Sta-Pi powtórzył.
— Jesteście? — zapytał cicho Vogel.
— Wir sind mein Herr — Sta-Pi odpowiedział.
— Role rozdane?
— I zrozumiane dokładnie. Odegramy farsę bez omyłki... opanowaliśmy zagrodę...
— Zaczynajcie zatem...
— Zaczynamy!...
— Pamiętajcie o wszystkiem, cośmy ułożyli — dodał kasyer. — Gwałt w takim tylko razie, jeżeli konieczność wymagać tego będzie... Pamiętajcie, że nie może spaść ani jeden włosek z głowy panienki.
— Bądź pan spokojny! — odparł Sta-Pi drwiąco. — Bibi sam własnoręcznie, posłuży się chusteczką fularową... Bibi, to ja, a płeć piękna zna moję delikatność!... Pod względem szacunku dla dam i wyrafinowanej galanteryi, nie mam sobie z pewnością równego... Mam już sławę, zupełnie w tej mierze ustaloną... Kobietki przepadają za mną!... Słowo honoru!...
— Dalej chłopcy, a raźno!... Do ataku!...
Ogrodzenie ogródka, o wiele niższem było od parkanu.
Sta-Pi, któremu Nitka Jedwabna posłużył znów za drabinę, dostał się z łatwością na drugą jego stronę.
Jeden z włóczęgów udał się za nim i obydwaj stanęli po bokach drzwi szaletu.
W tej samej chwili bandyta, przebrany za kobietę, przysunął się do furtki ogródka i ujął za sznurek dzwonka.
Walentyna wciąż rysowała.
Słabe westchnienie Klaruni zwróciło jej uwagę...
Dziecko spało niespokojnie.
Główka wsparta na poręczy, opadła za bardzo na piersi.
Twarzyczka skrzywiła się, rączki konwulsyjnie lalkę ściskały.
— Maleństwo moje kochane — szepnęła Walentyna — nie wygodnie jej w tej pozycyi... Coś się jej nie dobrego przyśniło... Położę ją do łóżeczka... i powrócę skończyć robotę...
Położyła ołówek i wstała z krzesła.
Nagle rozległ się dzwonek szarpnięty gwałtownie.
Klarunia obudziła się i krzyknęła.
— Siostrzyczko — zawołała — czyś ty słyszała?...
— Słyszałam, kochanie moje...
— Kto może dzwonić o tej godzinie?...
— Ktoś, co się pomylił...
— Przecież niktby do nas nie śmiał przychodzić tak późno...
Dzwonek odezwał się po raz drugi.
— Szczególna rzecz.. — rzekła panna de Cernay, z mimowolnem wzruszeniem — ram przeczucie, że ktokolwiek to jest, przychodzi ze złą nowin.
Przycisnęła ręką serce bijące okrutnie.
Opanował ją przestrach instynktowny i ruszyć się z miejsca nie mogła.
— Siostrzyczko kochana — powiedziała Klarunia — czy chcesz, ażebym poszła zobaczyć?...
— Nie — odparła Walentyna z żywością — pójdę sama...
Zapaliła świecę i zamierzała wyjść z saloniku.
— Pójdę z tobą... — krzyknęła Klarunia.
— Nie... zostań... powrócę w tej chwili...
Drzwi domku zamknięte były, jak zwykle, na dwa spusty i na podwójne zasuwki.
Walentyna zakręciła kluczem, odsunęła zasuwki, otworzyła i zasłaniając świecę ręką, skierowała światło na furtkę.
Dojrzała po drugiej stronie ogrodzenia czarną suknię, takiż kaftanik i czepek biały.
Więc to kobieta dzwoniła.
Uspokoiło to ją trochę.
— Kto tam i czego sobie życzy? — zapytała odważnie.
Głos nosowy, nie mający w sobie nic kobiecego, odpowiedział:
— Czy tutaj, bez urazy, mieszka panna Walentyna de Cernay?...
— Tutaj,..
— Czy możnaby jej słów powiedzieć parę?...
— Ja jestem Walentyną de Cernay... Proszę mówić....
— Jeżeli to sama panna de Cernay, chcę jej coś oddać do rąk własnych.
— Co takiego?
— List.
— Od kogo?
— Od ślicznego chłopca, którego panienka zna doskonale.
— Jak się nazywa?
— Pan hrabia... pan hrabia de Rochegude...
Walentyna wzruszona do głębi duszy, to bladła, to się czerwieniła na przemiany.
Przebiegła szybko ogródek.
Sta-Pi i jego pomocnik skorzystali z chwili, gdy była tyłem do nich obrócona i wsunęli się cichutko do mieszkania.
Przy furtce sierota rączkę wyciągnęła.
— Proszę... — powiedziała.
— O co? — zapytał głos chrypliwy.
— O list.. Proszę go przesunąć przez kratę...
— Nie mogę!... Potrzebuję odpowiedzi, a i tak naczekałem się za drzwiami... Proszę otworzyć...
Walentyna położyła rękę na kluczu.
Już miała otworzyć, ale się zastanowiła.
— Nie... — powiedziała — nie otworzę...
— Czy panienka boi się starej kobiety? — zawołał łotr, przedrwiwając.
— Ja się niczego i nikogo nie boję, lecz w nocy nie otwieram nigdy nikomu.
— To dobrze... to nie oddam bileciku.
Młoda dziewczyna nie wiedziała, co ma począć, a serce biło jej gwałtownie.
Czy nie zechce dowiedzieć się o Lionalu?
A może jest coś bardzo ważnego, coś pilnego nadzwyczajnie.
— Zapłacę ci, dobra kobieto, sowicie za twoję fatygę... — zaczęła — ale oddaj mi list przez kratę.
— Jestem już sowicie za fatygę moję zapłacona, a nie lubię tych, co mi nie ufają... Albo panienka otwórz, albo się wynoszę...
Walentyna zaczęła coś podejrzewać.
Niewytłomaczony upór kobiety wydał się jej nienaturalnym.
Dla czego chce gwałtem wcisnąć się do jej domu?
Nie mogła tego pojąć, przeczuwała atoli zasadzkę, lubo celu jej odgadnąć nie była w stanie.
— Nie, powiedziała — stanowczo nie otworzę...
— Czy to ostatnie słowo panienki?
— Ostatnie!
— Tem gorzej dla panienki... Ulatniam się... Dobranoc!
Ciężki odgłos kroków doszedł do uszu Walentyny.
Westchnęła i powróciła do siebie.
Gdy już próg miała przestąpić i gdy odwróciła się, aby zamknąć drzwi za sobą, uczuła, że jest pochwyconą w silne ramiona.
Dwóch mężczyzn o rozbójniczym wyglądzie stanęło obok niej, niby zjawisko jakieś piekielne.
Bezprzytomna i osłupiała otworzyła usta, aby wołać o ratunek.
Ale i na to czasu jej nie stało.
Jeden ze zbirów, ten, którego broda zbyt bujną była, aby miała być prawdziwą, z niesłychaną zwinnością przyłożył jej chustkę fularową do ust i zakneblował w mgnieniu oka.
Następnie obaj bandyci przenieśli ją do saloniku.
Knebel z jedwabnego fularu nie pozwolił nie mówić, ale pozwalał patrzeć i słuchać swobodnie.
Można mieć pojęcie o rozpaczy dziewczątka, gdy ujrzała Klarunię z zatkanemi, jak ona ustami i przysznurowaną do krzesła.
Brodaty bandyta, a był nim Sta-Pi, jak nam wiadomo, śledząc kierunek spojrzenia pochwyconej, nie mógł się co do wyrazu twarzy jej pomylić.
— Nie strachaj się, mateczko! — rzekł tonem pociechy — nic złego nie stanie się małemu knotkowi... Wypadało okiełznać ją i dratwą obmotać, ażeby cicho siedziała, ażeby nie zaczęła beczeć, jak ciele nowonarodzone!... Skoro jednak machniemy tylko z tobą, ją natychmiast odprują od krzesełka. Jejmościanka, wiesz, ta jejmościanka z listem zaopiekuje się nią nocy dzisiejszej, jutro rano, no i opiekować się nią będzie dotąd, dopóki nie polecisz jej sprowadzić do ziemskiego raiku, w którym miłość czeka na ciebie... No, wynośmy się! Dorożka czeka na ulicy Mozarta, jeżeli nie zechcesz podejść piechotą, zaniesiemy cię do niej, mateczko... Hop! Jazda!
Walentyna, lubo ręce miała związane, wydzierała się z siłą rozpaczliwą.
Sta-Pi powolnie ją ku drzwiom popychał, a w trakcie tego powtarzał tonem adwokata, broniącego złej sprawy z urzędu:
— Cóż u licha, czemu się szamoczesz, mateczko!... nie udawaj niewiniątka!... To, co się robi, dla twego dobra się robi... Będziesz z tego okrutnie później kontenta i powiesz: „Dia!...“ Bo daję ci słowo honoru, że tu o cnotę twoję nie chodzi!... Marne to życie, gdy niema gotówki... Ja bowiem, ja, którego widzisz przed sobą... znam młodziutkie, bardzo milutkie panienki, znam całe zastępy takich, któreby wszystko oddały, aby się znaleźć na twojem miejscu. Nie udawałyby ceregieli!... Setnie piękny chłopak z tego pana Lionela... Hrabia i hojnym jest bezprzykładnie! Znam go dobrze... pracowałem dla niego w wydziale „płci pięknej“... Przepada za kobietkami!... Polegaj na tem, wymyślaj mu, co ci się podoba... Żądaj, co ci tylko ślina przyniesie na język... Nie odmówi ci nic, ręczę za to... Okrutnie się w tobie zaszłapał... Nie wiem, jak to długo potrwa, ale teraz strasznie jest zakochany... Korzystaj z tego... Potrzeba ci żyć przecie!... Kuj żelazo, póki gorące...
Słuchając tych wszeteczeństw, Walentyna drżała na całem ciele.
Niestety! nie mogła wątpić, że nędznik, co aby nią zawładnąć, wynajął te wstrętne istoty, był człowiekiem, którego kochała... był jednem słowem Lionelem de Rochegude!...
Prowadząc przytoczoną powyżej rozmowę, Sta-Pi szedł naprzód, a Walentynę popychał przed sobą.
Gdy stanął na progu domku, zamilkł, chwycił sierotę w muskularne łapy i począł biedz przez ogródek.
Jeden z kamratów odemknął mu z wewnątrz furtkę, jaka prowadziła do ogrodzenia.
Sta-Pi przekroczył tę furtkę.
Cisza panowała zupełna.
Głębokie ciemności zalegały dokoła.
Walentyna, widząc nieuchronnę swoję zgubę, blizką była zemdlenia.
Naraz niespodziewana okoliczność powróciła jej na chwilę przytomność i tchnęła niepewną nadzieją.
Wyraźny odgłos pośpiesznych kroków męzkich dał się słyszeć pod sklepieniem drzew.
Sta-Pi przystanął.
Widocznem było, że nowoprzybyły znajdował się w niewielkiej odległości.
Delegat panów Roch i Fumel zapytał głosem stłumionym:
— Kto tam?
Nikt mu nie odpowiedział.
Wtedy łotr groźnym tonem zawołał:
— Na bok! Ktokolwiek jesteś! Sześciu nas jest i stratujemy cię, jeżeli nam drogę zastąpisz.
Głos dźwięczny i nie po raz pierwszy obijający się o ucho Walentyny, odpowiedział ostro:
— Stój! — Jeżeli krokiem się ruszysz, w łeb ci jak psu wypalę.
— Do mnie, towarzysze! — krzyknął Sta-Pi rozpaczliwie.
W tejże chwili mdławe światło otoczyło zbirów.
Tajemniczy przybysz odsłonił szybkę zakrytej latarki, jaką trzymał w lewej ręce.
W prawej zawisła mu kolba z kości słoniowej i lufa sześciostrzałowego rewolweru.
— Ah! — wykrzyknął — odgadłem, zrozumiałem wszystko!... Dzięki jednak niebu, przybywam w porę, by was ukarać, nędznicy!...
Jeden z włóczęgów rzucił się, aby pochwycić za ręce nieznajomego.
Podczas krótko trwającej walki, latarka upadła na ziemię.
Znowu zaległy ciemności.
— Zbóje, sami chcieliście tego! — zawołał nieznajomy.
I raz po raz po czterykroć pociągnął za cyngiel rewolweru.
Poczwórna błyskawica przeszyła ciemności nocne, rozległy się cztery wystrzały.
W odpowiedzi na nie, głucho jęki słyszeć się dały.
Sta-Pi puścił pannę de Cernay, i powiedział zachrypłym, ale bardzo wyrażnym głosem:
— To brzydka frajda! — Nie zapłacono nam za to, ażebyśmy skórę sobie dziurawić dali! Noga, dzieciaczki, niech sobie pan hrabia de Rochegude robi, co mu się żywnie podoba.
Zaledwie słowa te zostały wymówione, całą banda włóczęgów nocnych uciekła, co sił starczyło dali.
Tentent ich kroków zagłuchł niebawem w od Wtedy znowu odezwał się głos, znany już Walentynie.
— Uspokój się pani, niebezpieczeństwo minęło. — Nędznicy uciekli... Nie oprą się chyba aż w Paryżu... Odprowadzę panią do domu...
Opatrznościowy wybawca, nie otrzymawszy odpowiedzi, zawołał:
— Gdzie pani jesteś, na Boga, i czemu milczysz? Przyjacielem jestem bardzo szczerym, choć zapoznanym... Herman Vogel jestem...
Znowu żadnej odpowiedzi.
Kasyer (którego naturalnie odgadli przedtem już czytelnicy) zapalił zapałkę woskową, zobaczył pannę de Cernay bladą, z ustami zatkanemi fularem i rękami w tył związanemi.
— Wielki Boże! — wrzasnął ze grozą. — Nędznicy!...
I chwycił Walentynę w objęcia i poniósł ją, biegnąc do domku otwartego na roścież.
Posadził ją na krześle, odwiązał fular i uwolnił ręce.
Pierwsze słowa, jakie wyjąkała biedna sierota, były: Panie Vogel, oswobódź siostrzyczkę moję, patrz, co ci niegodziwcy zrobili z tem maleństwem!
Herman pospieszył uwolnić Klarunię, której nic złego się nie stało, ale która, jak się domyśleć łatwo, przestraszoną była szalenie.
Biedactwo rzuciło się z płaczem i łkaniem na szyję Walentyny.
Ta ostatnia, jak mogła, uspakajała wylęknioną siostrzyczkę, okrywając ją pocałunkami, a następnie wyciągnęła rękę do prusaka i rzekła:
— Ocaliłeś mi pan więcej, niż życie, gdyż ci zawdzięczam cześć moję... Jak zdołam wypłacić się panu z tego długu wdzięczności?
Herman odparł z żywością:
— Nie jesteś pani moją dłużniczką bynajmniej. — Aż nadto wynagrodzony jestem, że mi panią odbić się udało — chwila, w której pożytecznym ci być mogłem, najpiękniejszą pozostanie w życiu mojem...
— Jakbym się doprawdy ze snu strasznego obudziła... Nie umiem zdać sobie sprawy, czy to, co zaszło przed kwadransem, prawdą jest, czy snem okrutnym było?...
— Niestety!... prawdą oczywistą!!
— Ileż pytań mam do zadania panu... ile wyjaśnień chciałabym otrzymać...
— Odpowiem pani na wszystko najchętniej... Wyjaśnię wszystko, co pani ciemnem się wydaje, pozwól mi atoli zamknąć drzwi ogrodzenia i domu. Musimy strzedz się podejścia...
Walentyna poczęła drżeć na całem ciele.
— Boże wielki — wyjąkała — czy lękasz się Pan, aby nie powrócili nędznicy?...
— Jestem przekonany, że dziś nie ośmielą się powrócić. — Wiedzą, że masz pani przy swym boku oddanego ci obrońcę, nie zechcą zatem po raz drugi narażać się na kulki rewolweru. — Najprostsza jednak przezorność nakazuje być zamkniętym u siebie, po tak ohydnej napaści.
— Idź pan zatem.
Vogel pozamykał drzwi na klucz, rygle pozasuwał i powrócił.
— Co pani chce wiedzieć? — zapytał — pytaj, będę odpowiadał.
— Przedewszystkiem — zaczęło dziewczę — chciałabym wiedzieć, jakim cudem znalazłeś się pan tu dzisiaj?
— Nie jest to ani wypadek, ani cud żaden bynajmniej — odpowiedział kasyer. — Pamiętasz pani zapewne rozmowę naszę ostatnią.
Walentyna spłoniona opuściła głowę i wyszeptała:
— Pamiętam.
Herman ciągnął dalej:
— Powiedziałem wtedy wszakże, że lubo wzgardzony i odrzucony, czuwać będę nad panią. Czuwałem też i wczoraj i dzisiaj... i dobrze, jak pani widzi, zrobiłem!... Przeczucie zbolałego serca na coś się przecie przydało...
— Nie mogłeś pan chyba przypuszczać czynu tak ohydnego, jaki się spełnił, a raczej jaki byłby się spełnił, gdyby nie pomoc pańska szlachetna.
— Zapewne, iż nie mogłem przypuszczać, aby zuchwalstwo posunęło się aż do tego stopnia! Ale... wszystko nabawiało mnie niepokoju... wszystko zgrozą i strachem przejmowało...
— Czy była jaka ku temu przyczyna?
— Bez wątpienia.
— Jaka?
— Opinia człowieka, którego nie wymienię, człowieka, który nie poprzestanie z pewnością na tej jednej próbce niegodziwości swojej. — Znam przeszłość tego panicza, znam bardzo wiele nikczemnych i zbrodniczych awantur jego... Ten panek, gdy niewinna i uboga panienka zadługo się jego miłości opiera, podstępną przemocą zwykł jest załatwiać sprawę, a zdaje mu się obok tego, że wstyd i poniżenie dostatecznie złotem opłacić można...
— Ależ to potwór, nie człowiek!... — zawołała Walentyna.
— Tak, pani — odparł kasyer — zdaje mi się nawet, że już panią raz kiedyś o tem ostrzegałem.
Walentyna spuściła oczy, zmięszana pomimowoli.
— Herman Vogel miał racyę — pomyślała.
Nikczemny prusak odgadując z łatwością przyszłość, którą sam przygotował, rzucił był, jak wiemy, podejrzenie na hrabiego, aby obudzić nieufność w sercu dziewczyny...
Inaczej panna de Cernay, kochająca Lionela, wierząc, w jego prawość, byłaby żadnym przeciwko niemu intrygom nie uwierzyła.
Po chwili kasyer mówił dalej:
— W dniu, w którym dałaś mi pani do zrozumienia, iż odtąd niepodobna ci będzie przyjmować odwiedzin moich, odpowiedziałem: „Bądź pani spokojną... rozumiem tę konieczność i poddaję się rozkazowi, jako rzeczy nieuniknionej... Nie będę ci się narzucał, pani... lubo będę czuwał nad nią z oddalenia... z ukrycia... Nie ujrzysz mnie pani więcej“... I odszedłem z sercem złamanem...
Walentyna poruszona do głębi, podała po raz drugi rękę Hermanowi.
— Przebacz mi pan — szepnęła — przebacz boleść, jaką ci sprawiłam.
— O! pani, czyż ja mam ci co do przebaczenia? — zawołał młody człowiek z zapałem. — Czyż to twoja wina, żeś mnie nie kochała, i że kochałaś, jak ci się zdawało, innego?... Postąpiłaś szczerze i otwarcie, a baczyłaś bardzo, iżby mi oszczędzić poniżenia i boleści... Wierny pies liże rękę wypędzającego go pana... prawdziwe poświęcenie nie dba o nagrodę...
Po tych słowach cisza nastała znowu.
Vogel przerwał ją niebawem:
— Przystępuję do faktów teraz — powiedział. Tajemne przeczucie jakieś, mówiło mi, że człowiek, o którym mi pani wspominałaś, człowiek, którego nazwiska nieznałem wtedy jeszcze, czyha na niewinność pani, postanowiłem więc poznać koniecznie tego człowieka... W tym celu zorganizowałem około domu pani nadzór nieustający i bardzo prędko dopiąłem celu, o jaki mi chodziło... Dowiedziałem się, że hrabia de Rochegude, imienia zapomniałem, jest donżuanem z profesyi, jest rozpustnikiem bez czci i wiary... Podwoiło to mój niepokój. Stałem się szpiegiem, niby najzawziętszy agent policyjny i doszedłem, że lokaj zaprzedany duszą i ciałem panu hrabiemu, organizuje z pomiędzy najniższych warstw Paryża — oddział łotrów, potrzebny do nocnej jakiejś wyprawy... Dowiedziałem się następnie, iż chodziło o porwanie młodej panienki, sieroty, której we własnym jej domu nie dałoby się zbałamucić, bo zanadto seryo brała obietnicę małżeństwa, jaką jej dla zamydlenia oczu zrobiono... Tą młodą panienką byłaś ty, pani...
— Ależ to ohydne! — szepnęła Walentyna.
— Tacy jak pan Rochegude innego są całkiem zdania...
— Cóż tedy chciano zemną uczynić?
— Uprowadzić do prześlicznej parkiem otoczonej willi hrabiego w Saint-James.. Pyszna to posiadłość, urządzona z książęcym przepychem... Tam uwięzionoby panią i...
Ale... niechcę brudzić czystej myśli dziewiczej strasznemi a nieuniknionemi następstwami niewoli...
— Byłabym na wieki zgubioną! — krzyknęła panna de Cernay, blada z przerażenia.
— Z pewnością... bo dziś cuda nie trafiają się niestety...
— A jednak Bóg cud uczynił, stawiając pana na mej drodze! — zauważyła Walentyna. — Rumienię się doprawdy na myśl, że ów oszust potrafił wzbudzić we mnie nieufność do pana!
— Tacy panowie, dobrze umieją odgrywać komedye — odpowiedział Herman. — Zależało mu na tem, aby mnie oddalić od pani... Ale powiem jeszcze, co dalej nastąpiło: — Otóż dowiedziałem się, prawie o wszystkiem, ale nie mogłem dowiedzieć się o terminie porwania, niektóre zaś wskazówki kazały mi przypuszczać, że nastąpi dopiero jutro...
Miałem się jednak na baczności i idąc dziś wieczorem na zwykłe stanowisko moje, zabrałem ze sobą rewolwer i latarkę... Bóg mnie chyba natchnął, proszę pani... Gdy przyszedłem do bramy i zastałem ją otwartą, czego nigdy w nocy niebywało... Gdy dojrzałem powóz jakiś w pobliżu, zaprzężony w parę koni, wartych co najmniej po dziesięć tysięcy franków każdy, gdy dostrzegłem, że woźnica pod starym płaszczem miał na sobie połyskującą liberyę, a dwóch ludzi o złowrogim wyglądzie strzegło drzwiczek powozu... Włożyłem w rewolwer naboje i wpadłem tutaj, jak raz w samą porę... Resztę wiesz pani sama, jak wiesz i to także, iż nie omyliły mnie przypuszczenia moje. Nędznicy, odpędzeni strzałami rewolweru, wymienili nazwisko hrabiego de Rochegude.
Herman przestał mówić.
Walentyna zaczęła wyrażać mu gorące podziękowania, kasyer jednak przerwał te wynurzenia:
— Późno już jest... — powiedział — po tem wszystkiem, coś pani przebyła, musisz być zmęczoną szalenie... Żegnam panią zatem!...
Panna de Cernay zadrżała i zbladła bardziej jeszcze.
— Co pani jest? — zapytał Vogel.
— Boję się...
— Czego się pani boi?
— Że z moją biedną Klarunią zostaniemy same przez całą noc tę długą... A jeżeli niegodziwcy powrócą?...
— Niech się zupełnie pani tego nieobawia... Banda rozpierzchła się i nie zacznie działać bez nowego rozkazu... W dodatku musiałem postrzelić paru łotrów, bo słychać było jęki okrutne... Odpowiadam przed panią, za spokój tej nocy... Zamknij pani drzwi za mną i nie gaś światła w swoim pokoju... Połóż obok siebie ten oto rewolwer i użyj go w potrzebie... Nic łatwiejszego w świecie...
Patrz pani...
I szybko a zrozumiale objaśnił sierocie mechanizm rewolwerowy.
— Czy pani pojęła? — zapytał.
— Najzupełniej.
— Jesteśmy zatem w porządku. Teraz idź pani do łóżeczka i zasypiaj spokojnie...
— Czyż spać podobna? — powtórzyła Walentyna.
— Czemu nie? Nie jesteśże pani jeszcze spokojną...
— Nie... niepodobna mi zapanować nad sobą... drżę cała... boję się...
— Jeżeli tak i jeżeli koniecznem jest, abym uspokoił panią zupełnie, powiem, z czem się wydać nie chciałem...
— Co takiego, panie?...
— Będziesz pani oto miała dzisiejszej nocy straż przyboczną u drzwi swoich niby królowa... Strażą tą ja będę... Nie wcześniej, aż o świcie wyniosę się z ogrodzenia... a broń mam przy sobie...
Walentyna z rozrzewnieniem ręce złożyła:
— Uczynisz tak; panie Vogel! — zawołała.
— Stanowczo...
— Jakże pan dobrym, jakże zacnym jesteś...
— Czyż spełnienie obowiązku jest dobrocią, albo szlachetnością?
— Wiem, że przyjmując poświęcenie pańskie, jestem okrutną egoistką, ale nie jestem w stanie zdobyć się na odrzucenie tego dowodu przyjaźni... Boję się strasznie!...
— Pewność, że pani śpisz dla tego, iż ja nad nią czuwam, jakąż będzie rozkoszą dla mnie prawdziwą jakąż ja wdzięczność winien pani za to będę...
Blade rumieńce ukazały się na twarzyczce młodej panienki, a potem znikły z niej nagle.
— Tak, dzięki panu będę dziś spała spokojnie — szepnęła — ale czy niebezpieczeństwo dziś zażegnane, nie ponowi się jutro znowu...
— To bardzo być może, proszę pani.
— A pan nie będziesz przecie mógł czuwać bez ustanku... — bo to siły ludzkie przechodzi... Czy wcześniej, czy później musiałbyś uledz znużeniu...
— Niestety! to więcej niż prawdopodobne...
— Co się ze mną wtedy stanie?
— Czy ufasz mi pani? — zapytał Vogel po chwili milczenia.
— Wierzę panu baz granic...
— Wymyślimy tedy razem jaki skuteczny sposób ocalenia.
— Dobrze, dobrze... — powtórzyła z uniesieniem panienka — pomyślmy nad tem oboje. Wszelka rada od pana, wyda mi się natchnieniem z nieba... cokolwiek mi pan rozkażesz, spełnię bez wahania...
Herman skłonił się nizko, aby ukryć oczy, w których błyski tryumfu zaświeciły.
Zdobył pannę de Cernay sztuczką mistrzowską prawdziwie.
I odtąd pewnym już był powodzenia, o ile tylko pewnym być można rzeczy świata tego.
— Przypuszczam — zaczął znowu — iż hrabia de Rochegude, rozwścieczony niepowodzeniem, nie zechce uważać się za pobitego i że zapragnie odwetu... Lada chwila pocznie działać, tylko, że dążyć będzie do celu innemi już drogami...
— Wielki Boże! — jęknęła Walentyna. — Przerażenie moje zatem nie jest bez podstawy!...
— Tak odparł Vogel — o tyle jednak, o ile nie byłoby sposobów uchronienia pani od rozpustnego dżentelmena.
— Znajdą się zatem?
— Bez wątpienia!
— Masz pan już jakie?
— Jak dotąd mam jeden tylko jedyny...
— Skuteczny?
— Najzupełniej...
— I raczysz mi go pan wskazać?
— W tej chwili.
— Mów pan zatem, panie Hermanie, błagam cię o to... oszczędź mi strapień i ukój smutne przeczucia moje...,
— Przeczucia to płonne i natychmiast z nich otrząsnąć się potrzeba, skoro niebezpieczeństwo zażegnane i nie istnieje na teraz wcale.
Jeżeli hrabia de Rochegude trwać będzie w niecnych zamiarach swoich, to tutaj przyjdzie po panią, wszak prawda?...
Walentyna skinęła główką potwierdzająco, Vogel zaś ciągnął dalej:
— Potrzeba tedy, aby hrabia i jego agenci stracili drogę, aby ślady pani, tak zatarte zostały, iżby odnalezienie ich stało się niepodobieństwem.
— Czyż to możebne? — zapytała panna de Cernay.
— I możebne i łatwe.
Sierota z powątpiewaniem poruszyła głową.
— Sądzę, iż się pan łudzi... — szepnęła. — Zdaje mi się, iż ten projekt jest niewykonalnym stanowczo.
— Dla czego?
— Gdzie ja znajdę schronienie bezpieczne, ja, która nie znam nikogo na świecie? Jak zdołam ujść poszukiwań człowieka, który ma środki na to, aby cały Paryż przetrząsnąć?
Herman Vogel zamilkł chwileczkę.
— Nadszedł czas — rzekł nareszcie — abym odwołał się do tego zaufania bez granic, jakie mi pani przyrzekła. j
— O! — zawołała sierota — nie zawiedziesz się pan bynajmniej!
— Mam krewną, w wieku bardzo podeszłym — zaczął kasyer — wdowę, bezdzietną, posiadającą majątek, kochającą mnie serdecznie i uważającą za spadkobiercę swojego. Mieszka w pobliżu Paryża, w domku skromnym, lecz nader wygodnym, a jest nie kobietą, lecz aniołem...
Przerwał na chwilę.
— Cóż zatem? — zagadnęła Walentyna.
— Otóż! podejmuję się zmylić szpiegów pana hrabiego, z którego polecenia ulica Mozarta z pewnością będzie strzeżoną... Zawiozę panią do starej krewnej mojej, a tym sposobem nawet policyę, gdyby usiłowała wpaść na ślady pani, wywiodę w pole.
— O — wyjąkała sierota — czy ta pani zgodzi się przyjąć nas do siebie?...
— Przyjęłaby panią, jak własną córkę... i Otoczyłaby opieką macierzyńską, bo w dwadzieścia cztery godziny rozkochałaby się w pani na zabój... Domek niezbyt wesoły, o tem uprzedzam, ale schronienie święte i nietykalne...
— I pan byś przewiózł tam Klarunię i mnie?
— Jutro wieczorem... Muszę mieć czas dla uwiadomienia ciotki i ułożenia planu ucieczki... Tej nocy będę tu czuwał, a w dzień niema się czego obawiać...
Walentyna z głębokim smutkiem rzuciła okiem do koła.
— Ale te sprzęciki ubogie, te skromne lecz drogie sercu pamiątki, w co się obrócą, gdy odjadę?
— Pozostaną tutaj — odpowiedział Herman. — Zabierzesz pani klucz od mieszkania i niczyja noga tu nie postanie. — Gdy niebezpieczeństwo przeminie, powrócisz i znajdziesz wszystko, co pozostawisz... Nie wahaj się pani... Klnę się na duszę, że innego sposobu nie widzę...
Walentyna zawahała się jeszcze, ale chwilę to tylko trwało.
— A zatem dobrze! — zawołała nagle. — Choćbym miała nadużyć szlachetnego poświęcenia. pańskiego, propozycyę przyjmuję. Zrzekam się własnej woli, pójdę za panem wszędzie, gdzie mnie poprowadzisz...
Vogel skłonił się znowu uniżenie — bo znowu błysk podejrzany zaświecił w mętnem jego spojrzeniu.
— Bóg natchnął panią — rzekł z udanem wzruszeniem. — Przysięgam, że ocaloną zostaniesz!
— I to przez pana tylko!... — zauważyła Walentyna.
A zaraz następnie dodała:
— Zdaje mi się, żeś pan mówił, iż miejscowość, do której nas przewieźć zamyślasz, leży niedaleko od Paryża?...
— Istotnie, zna ją pani z pewnością, choćby z nazwiska tylko... Krewna moja w Bas-Meudon domek posiada.
Rozmowa Hermana z sierotą chwilkę już tylko trwała.
Postanowiono, że nazajutrz o zmierzchu, kasyer przybędzie po sieroty, że będą one oczekiwać nań zupełnie gotowe do podróży, i zabiorą z sobą bieliznę, suknie i niektóre przedmioty niezbędne na czas pewien.
Następnie prusak opuścił domek, pozostawiając pannie de Cernay jeden z rewolwerów swoich i zapewniając raz jeszcze, iż całą noc przepędzi wewnątrz ogrodzenia i na ulicy Mozarta.
Pośpieszmy dodać, iż bynajmniej tego nie uczynił i że w trzy kwadranse później, dzwonił do drzwi mieszkania wspólnika swego, pana Rocha.
Obaj agenci oczekiwali na niego.
Zdał im sprawę z przebiega akcyi dramatycznej, powtórzył dosłownie prawie rozmowę z Walentyną, po wysłuchaniu której, panowie z ulicy Montmartre oświadczyli, jak Rodin z „Żyda wiecznego tułacza“:
— Dobrze idzie!... dobrze idzie!...
Domyślają się zapewne czytelnicy nasi, iż nie bez ważnych powodów Herman Vogel wybrał na schronienie sierot posiadłość w Bas-Meudon i wynalazł owego pseudo-anioła kobietę.
Domek należał do pana Roch, który nabył go za psie pieniądze na licytacyi i co lato wynająć usiłował, co mu się jednak niezmiernie rzadko udawało.
Anielska dama była krewną pana Roch nie Vogla; nie miała złamanego szeląga i wcale na wsi nie mieszkała.
Ex-adwokat umyślił zaraz nazajutrz rano wyprawić ją ze służącą do Bas-Meudon, wyuczywszy najprzód dokładnie roli, niezbyt zresztą trudnej.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pożegnawszy się z Rochem i Fumelem, udał się Vogel na pola Elizejskie.
Poszedł zasięgnąć wiadomości co do hrabiego Lionela.
W chwili, gdy ujął za dzwonek przy drzwiach pałacu Rochegude, nie mógł się nędznik obronić pewnemu zaniepokojeniu.
Niema nic niepodobnego na świecie
Nieraz największe nieprawdopodobieństwo w rzeczywistość się przemienia.
A jeżeli lekarz-chirurg pomylił się w przypuszczeniach swoich?
A jeżeli rana była mniej niebezpieczną w rzeczywistości, niż się zrazu wydała?
A jeżeli nie przykuwała hrabiego do łoża, lub jeżeli wyzdrowienie wkrótce nastąpić miało, ileżby ztąd wyrosło trudności i przeszkód nieprzezwyciężonych!...
Lista, na której zapisywali się odwiedzający, leżała w dolnych apartamentach pałacu.
Herman położył na niej swoje nazwisko i jął wypytywać lokaja.
Wiadomości były zupełnie zadawalniające z punktu widzenia Hermana Vogel, to też aż zadrżał z radości kawał mięsa, jaki zamiast serca w piersiach nikczemnego prusaka spoczywał.
Przewidywania lekarza sprawdzały się z dokładnością zadziwiającą.
Wczoraj, w godzinach popołudniowych, skoro Lionel de Rochegude wyszedł z omdlenia, popadł zaraz w straszną malignę.
Co godzina, co minuta nieledwie, temperatura się wzmagała; majaczenie poczęło przechodzić w obłęd szalony.
Mózg coraz bardziej był atakowanym.
Smutne te objawy pozwalały przewidywać fatalne, a nie dające długo na siebie czekać rozwiązanie.
Kasyer domu Jakóba Lefevre przybrał minę zrozpaczoną, wydał kilka wykrzykników bolesnych, wyszedł z pałacu, a na polach Elizejskich zatarł ręce z radości.
Pistolety Karola Laurent wyświadczyły mu świetną przysługę.
Jedyna, prawdziwa przeszkoda, której się mógł obawiać, nie stanie mu na przeszkodzie.
Powiedzieliśmy już bodaj, że od dwóch dni, Herman Vogel, z powodu nawału znanych nam zajęć, spędzał noce bezsenne.
Znużony i wyczerpany, powrócił około godziny jedenastej do siebie i zasnął snem twardym, a nazajutrz przebudził się bardzo późno.
Ponieważ była niedziela, mógł sobie na ten zbytek pozwolić.
Poprzedniego wieczoru Roch mu był powiedział:
— Wstąp pan do mnie jutro około 12-ej w południe, zaprowadzę cię w pewne miejsce...
Punkt o oznaczonym terminie wstępował w progi ex-adwokata.
— Brawo! — zawołał ten ostatni. — Jesteś pan dokładnym jak zegarek angielski... To przymiot nieporównany... Miałem sposobność zauważyć, iż ludziom niepunktualnym nic się w życiu nic udaje... Byłeś pan u przeciwnika swego?...
— Wczoraj wieczorem, zaraz potem, gdym się rozstał z panem...
— Cóż tam słychać?...
— Jak najgorzej... Gwałtowne zapalenie mózgu... gorączka... maligna no i et cetera... Nie wyliże się z pewnością.
— To niedobrze...
— Dla czego?
— Bo jego śmierć na nic nam się nie przyda. Niechby nam zostawił dwa lub trzy tygodnie wolnego czasu, a potem niechby sobie przyszedł do siebie... Ale to jego rzecz, nie nasza... Czyś pan po śniadaniu?
— I to po dobrem nawet.
— Ruszajmy zatem...
— Gdzież...
— Do Bas-Meudon... Koniecznie potrzeba przecie, abyś pan poznał posiadłość swojej kuzynki no i ją samą także...
— Czy ta pani już się tam zainstalowała?...
— O dziesiątej rano... Nie potrzebowała, oprócz czepka nocnego, nic więcej zabierać ze sobą.
— Jak się dostaniemy do Bas-Meudon?... boć to dosyć daleko?...
— Dojedziemy koleją obwodową do Auteuil, a ztamtąd weźmiemy dorożkę...
Posiadłość nabyta za pół darmo przez pana Roch przed kilka laty, położona była o jakie czterysta metrów po za ostatnim domem w Bas-Mendon, a że brzegi Sekwany w tej okolicy używają wielkiego rozgłosu, jako miejsca uczęszczane przez ludność nie zbyt pewną, przerażało to lokatorów, a prawnika o rozpacz przyprawiało, bo kapitał odsetków mu nie przynosił.
Dziś nie pozostało już ani śladu z tego zabudowania, bo je zburzono podczas oblężenia Paryża w latach 1870 i 1871.
W roku 1868 posesya pana Rocha obejmowała około trzech tysięcy metrów lasku opuszczającego się ku rzece i oddzielonego od niej drogą do holowania statków jedynie służącą.
Na samym brzegu tego gaiku, otoczonego parkanem murowanym, wznosił się niewielki pagórek w rodzaju tarasu, osadzonego czterema rzędami drzew olbrzymich.
W pośrodku, ukryta w gęstej prawie zieleni kasztanów, wznosiła się willa staroświecka, obszerna i wygodnie zbudowana, ale pozbawiona wszelkiej elegancyi zewnętrznej.
Po za nią był mały trawnik i grupa drzew, nadzwyczaj gęstych.
Schowana pomiędzy drzewa na tarasie i lasku, pozbawiona widoku na brzegi Sekwany, willa ta była ponurą i wilgotną, pomimo, że stała na wzgórzu.
Po obu bokach tarasu wznosiły się zabudowania gospodarskie.
Po lewej stronie mieszkał ogrodnik, który z polecenia pana Roch pilnował tej własności, prawą zajmowały wozownie i stajnie, puste jak jedne, tak i drugie.
Fiakr, najęty w Anteuil, zatrzymał się przed bramą willi.
Roch i Vogel wysiedli.
Ogrodnik, poznawszy właściciela, wybiegł na powitanie.
— Oczekiwałem pana — zawołał, otwierając bramę. — Pani ciotka przyjechała dzisiaj około dziesiątej rano z dziewczynką do usług i uprzedziła mnie o wizycie pańskiej. Mam honor powitać dziedzica.
— Dziękuję... dziękuję... — odparł Roch; a potem odrazu dodał, wskazując na Vogla: — Czy widzisz tego oto pana?
— Cóż u dyabła! przecież nie jestem ślepy — odparł, grubo się śmiejąc ogrodnik.
— Czy poznasz go, skoro drugi raz zobaczysz?
— O! mam dobrą pamięć.
— Otóż, rozkazuję ci słuchać tego pana jak mnie samego. — Ten pan nazywa się Herman Vogel (zapamiętaj nazwisko) — przywiezie tu dziś wieczorem młodą panienkę i małą dziewczynkę, któremi będzie się opiekować moja krewna... Umówisz się o znak, zawiadamiający o zbliżaniu państwa, a jeżeli późno w nocy przyjadą, otworzysz bramę natychmiast...
— Rozumiem, proszę pana.
— Nie wolno ci rozmawiać z pupilkami mojej kuzynki — dodał pan Roch. — Jeżeliby pytały o cokolwiek, odpowiesz z miną głupkowatą, żeś nie tutejszy i nic nie wiesz.
— Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem, proszę pana... Znam się na tem, i taką zrobię głupią minę, jakbym rzeczywiście głupim był zapamiętale.
— Pięknie! — powiedział prawnik — mój Lambercie... masz tu zatem dwadzieścia franków gratyfikacyi.
— A odemnie jeszcze luidora — rzekł Vogel.
Ogrodnik jął dziękować i sławić szczodrość panów, ale prawnik przerwał te wylewy wdzięczności.
— Kuzynka czeka na nas — powiedział do Vogla — chodź, muszę cię jej przedstawić.
I poszli w stronę ponurego domu, który miał się stać wkrótce miejscem wypadków dziwnych i przerażających.
Idąc z Voglem cienistą kasztanową aleją, mówił ex-prawnik:
— Krewna moja Herminia z domu Cachepin, wdowa Rigal, bezdzietna, uboga, żyjąca z mojej łaski, ma lat sześćdziesiąt pięć. Mąż jej był uczciwym kupcem, zbankrutował, umarł, a żonę bez grosza pozostawił. Gdyby najmniejszy opór z jej strony, gdyby najlżejsze sprzeciwienie się mojej woli, wyrzekłbym się baby i wyprawił do dyabła... niechby zdychała z głodu. Ponieważ najzupełniej jest przekonana o tem, mogę więc na nią rachować. W gruncie niezłe to stworzenie, niezbyt inteligentne, ale obdarzone dobrą pamięcią i pełne najlepszych chęci... Wybornie powtarza wszystko, co jej kazać, gra z przejęciem swoję rolę i nie skompromituje nigdy ani niedyskrecyą, ani zapomnieniem rozkazów... Gdy ją zobaczysz, ocenisz od pierwszego spojrzenia...
— Czy wie, jak ma postępować? — zapytał kasyer.
— A jakże... Dziś rano, zanim ją wpakowałem do fiakra, którym przyjechała wraz ze swoim czepkiem nocnym, powiedziałem jej wszystko, co wiedzieć była powinna.
— Czy tylko zapamiętała to wszystko?
— Przekonam cię niebawem, że umiem rolę wyśmienicie.
Dwaj panowie doszli do domu, który z powodu zbytniego zacienienia, pokrył się pleśnią zielonawą.
Pan Roch pchnął drzwi szklane, minął przedsionek o kamiennej podłodze w kostkę czarną i białą, ozdobiony dwoma ławkami ogrodowemi i wszedł do salonu z szarem obiciem, z meblami z czasów cesarstwa, z ciemnego mahoniu, pokrytemi aksamitem utrechtskim.
Mała staruszka siedziała pod oknem na wygodnej kanapce, czytała książkę, oprawną w safian brudno-żółty.
Twarz miała pomarszczoną, wyschłą i nad wiek zwiędłą, ubranie skromne, nieledwie ubogie, na głowie czepek tiulowy biały z szerokiemi szlaczkami, szacowny zabytek mody dawno minionej.
Na odgłos drzwi otwieranych zwróciła głowę, a że dojrzała prawnika, podniosła się i podreptała naprzeciw niemu, uścisnęła za rękę, a jednocześnie złożyła kasyerowi ukłon, pełen godności.
Herminia Cachepin, wdowa Rigal, wcale dotrze się prezentowała.
Małe oczki z opadającemi powiekami, policzki wydęte, a pofałdowane niby jabłko zwiędnięte, warga dolna nieco obwisła, nadawały jej twarzy wyraz słodki i nic niemówiący.
— Jakże się masz, ciotko Rigal? — zapytał pan Roch.
— Ależ ten domek, to raj ziemski, prawdziwie... odpowiedziała stara. — Wiesz, że przepadam za wiejskiem mieszkaniem... Marzyłam zawsze o przepędzeniu na wsi reszty życia.
— Marzenie to może się urzeczywistnić.
— Naprawdę?
— Dla czegożby nie naprawdę? — Jeżeli będę z ciebie zadowolony, kupię ci jaką chałupkę w Courcelle lub w Levallois-Perret.
— Coby to było za szczęście!
— Trzeba sobie na nie zarobić.
— Uczynię wszystko, co każesz, wszystko...
— Liczę na to... A teraz, ciotko Rigal, przedstawiam ci siostrzeńca twojego — rzekł, wskazując na towarzysza.
— A... zaczęła stara dama, kłaniając się powtórnie — więc to pan Herman Vogel?... kasyer banku Jakóba Lefevre?... pragnący w jak najkrótszym czasie poślubić pannę Walentynę de Cernay, młodą i ładną panienkę, ale nieposiadającą ani feniga posagu?...
— Ten sam — powiedział pan Roch spoglądając z uśmiechem na Hermana, poczem dodał: — Widzę z przyjemnością, ciotko Rigal, że pamięć masz wyborną...
— Jak zawsze — odparła wdowa — jak w ośmnastu latach... Otóż to jest mój siostrzeniec?... Ładny chłopiec, naprawdę... Zachwycona jestem ze zrobionej znajomości... słowo daję!... Miłość bezinteresowna, jaką pan Herman pieści w sercu swojem, jakaż to śliczna rzecz, a jaka romantyczna. Te mi młodość moję przypomina...
Tak samo bezinteresownie — kochał mnie nieboszczyk Rigal, bo niewiele posiadałam... Byłam za to ładniutka... drobną buzię zdobiły przy każdym uśmiechu dołeczki, tak zwane wdzięki... I co prawda, wszyscy za mną przepadali...
Zacna dama otarła łzę rozczulenia, poczem prawiła dalej:
— Zapewniam was, iż pragnę jak najprędzej poznać młodą panienkę... Musi to być osóbka bardzo interesująca... O której godzinie przywieziesz mi ją, drogi siostrzeńcze?
— Pomiędzy dziesiątą a jedenastą wieczór, kochana ciociu, przyjadę z nią i jej siostrzyczką...
— Przyjmę z otwartemi rękami ta słodkie baranki... ta biedne aniołki kochane!... Pewna jestem, że nie będę potrzebowała udawać czułości... Czuję, że już je kocham... Bo jestem do przesady uczuciową... Będę im dogadzać, będę ich pieścić, będą je psuć nawet... zaręczam!... Najprawdziwsza i najczulsza babunia nie kochałaby ich lepiej...
— Wszystko to dobre — odparł pan Roch, lecz zamało tego... Nie zapominaj, coś powinna kłaść w uszy Walentynie od rada do nocy...
— Bądź spokojny... O niczem innem mówić z nią nie będę... Na każdym kroku, przy każdej sposobności i bez sposobności nawet, będą wielbić cnoty mojego siostrzeńca, jego szlachetność, szczerość, prawość, dobre urodzenie i t. d. Na wszystkie tony powtarzać będę, że kobieta, którą pokocha i poślubi, stanie się najszczęśliwszą istotą na świecie... A tak to wszystko prawić będę naturalnie, jak gdybym powstrzymać nie mogła serca przepełnionego dla tak doskonałego młodzieńca. No cóż? czy dobrze będzie?...
— Bardzo dobrze, ciotko Rigal — odparł prawnik z uśmiechem. Tobie, byle tylko drogę wskazać, można spokojnie lejce popuścić... Pójdziesz, jak pozytywka nakręcona...
Pan Roch oprowadził Vogla po całym domu, następnie dał kilka poleceń starej damie i odjechał z Hermanem do Paryża.
Ten ostatni o zmierzchu wysiadł z powozu na ulicy Mozarta, poszedł do szaletu Walentyny i po wielu ostrożnościach został wpuszczony do mieszkania sierot.
— Czyś pan po nas przyjechał? — zapytała drżąca nieco panna de Cernay.
— Tak pan!... Ciotka wie już o wszystkiem...
Uszczęśliwiona zapowiedzianem przybyciem, oczekuje z niecierpliwością, aby panią i Klarunię do serca przycisnąć...
— O! panie Vogel... kochany panie Vogel, ileż ja mam do zawdzięczenia panu?
— Nie mówmy o tem, błagam panią... Czy kuferek pani gotowy?...
— Od godziny...
— Nic już pani zatem nie zatrzymuje?...
— Nic a nic...
— Jedźmy więc... Powóz czeka... proszę mi oddać pakunki i iść za mną...
— W chwili, w której mam porzucić ten domek szepnęła Walentyna — znów mnie trwoga ogarnia...
— Dla czego?
— Jeżeli pogonią za nami... jeżeli będą szpiegować?...
— Nie obawiaj się!... Nic podobnego nie nastąpi!... Przewidziałem wszystko... Przedsięwziąłem środki ostrożności, by zmylić węszenia szpiegów, jakich prześladowca twój mógłby za nami wyprawić... Sądzę jednak, że nic podobnego nie będzie, bo nikt nie podejrzewa ucieczki...
Walentyna w miarę dowodzeń kasyera, nabierała odwagi.
Podała Hermanowi walizkę z bielizną i trochą rzeczy swoich oraz Klaruni; wzięła tę ostatnią za rączkę i z sercem ściśnionem, a oczami łez pełnemi, wyszła że skromnego domku, gdzie tyle lat przeżyła.
Przechodząc ogródek, szepnęła:
— Kto będzie miał staranie o moich kwiatach?... Kto będzie podlewał te krzaki różane, które tak bardzo lubiłam?... Wszystko poschnie, przepadnie wszystko...
Vogel posłyszał tę skargę.
— Uspokój się pani — rzekł — wody im nie zbraknie. Róże twoje i wszystkie kwiaty twoje będą takiem otoczone staraniem, jak gdybyś ciągle sama się niemi zajmowała.
— Kto będzie o tem pamiętał? — zapytała sierota.
— Ja, proszę pani...
— Ah! jaki pan dobry!...
— Czyż potrzeba dobrym być, ażeby kwiaty lubić — bąknął prusak niegodziwy.
Walentyna ścisnęła go za rękę.
Wszystko troje wyszli z zagrody, nie napotkawszy nikogo.
Ulicę Mozarta zalegała cisza głęboka.
Vogel wsadził Walentynę i Klarunię do powozu i drzwiczki za niemi zamknął.
— Czy pan nie siadasz z nami? — zapytała sierota żdziwiona.
— Owszem, proszę pani, ale usiądę obok woźnicy... Będę mógł patrzeć z kozła, czy kto za nami nie goni...
Skoro się usadowił, koń ruszył galopem.
Woźnica wynajętego powoziku, oddany był duszą i ciałem agencyi pp. Roch i Fumel. Dostał rozkaz stosowania się do wszelkich wskazówek Vogla, choćby te wydały się najdziwaczniejsze i niewytłómaczone.
Nigdy też chyba żaden powóz nie jeździł takiemi krętemi i fantastycznemi drogami.
Najsamprzód koń biegł szybko nie w stronę Point-du Jour i mostu Sévres jak logika wskazywała, lecz ku laskowi Bulońskiemu po przez bramę Muette, zniesioną po oblężeniu Paryża.
Gdy wjechali do lasku, biedne zwierzę, smagane batem bez litości, przebiegło już wyciągniętym galopem blizko dwa kilometry drogi.
Przy końcu alei Akacyowej, Vogel kazał przystanąć, zeskoczył z kozła i podszedł do drzwiczek powozu, powiedziawszy przedtem furmanowi, tak głośno, aby być słyszanym przez Walentynę:
— Zagaś latarnie... a prędko!...
Woźnica spełnił polecenie natychmiast i ciemności powóz ogarnęły,
— Co się stało? — zapytała sierota, której wzruszenie i przestrach mowę prawie odbierały. Dla czego ta jazda szybka? — Po co się zatrzymaliśmy
— Ścigają nas!... odrzekł kasyer.
— Czy pan pewnym jesteś?
— Mam na to dowód, niestety... Dwóch ludzi ukrytych pod parkanem, podążało ciągle za nami... Czy zauważyłaś pani kabryolet na ulicy Mozarta?
— Nie...
— Otóż ci dwaj ludzie wsiedli do kabryoletu i pojechali za nami; dla tego właśnie pędziliśmy co koń wyskoczy... Na szczęście możemy liczyć na naszę szkapę... Zostawiliśmy szpiegów daleko po za sobą... Mam wszelkie prawo przypuszczać, iż ślad nasz stracili zupełnie, sprobuję się wszakże przekonać...
— Jak?
— Pójdę pieszo do zakrętu drogi, z której zjechaliśmy... Jeżeli nie ujrzę latarni błyszczących przy kabryolecie, będę miał pewność, że obrzydłe zbiry straciły nadzieję dopędzenia nas i powróciły do Paryża.
— Więc nas pan zostawisz tu same? — odezwała się Walentyna.
— Oddalę się o pięćdziesiąt kroków wszystkiego i zaraz powrócę — odparł Vogel, odchodząc od drzwiczek.
Za chwilę ukazał się znou.
— Niema nikogo za nami — rzekł. — Możemy być spokojni...
Kazał pozapalać latarnie, wsiadł na kozioł i ruszyli kłusem.
Nie potrzebujemy zapewniać, że wszystko, czem straszył sieroty, było wytworem bujnej jego imaginacyi jedynie, bo nikt ich nie myślał ani gonić, ani szpiegować
Jedna istota tylko na świecie interesowała się Walentyną, jedna istota tylko kochała ją głęboko i namiętnie, mianowicie Lionel de Rochegude, walczący w tej chwili pomiędzy życiem a śmiercią.
Minęli most Sévres, park Saint-Cloud i lasek Sévres, minęli Bas-Meudon i na parę minut przed jedenastą stanęli przed domem pana Rocha.
— Jesteśmy nareszcie u celu!... zawołał Herman.
Ogrodnik wyczekiwał i poskoczył bramę otworzyć.
— O! jak pan późno przyjechał, panie Vogel, powiedział. — Pani Rigal oczekuje pana i panienek z prawdziwą niecierpliwością... Kochana pani zaczęła się już niepokoić... Służąca kilka razy przychodziła mnie już pytać, czy nie słyszę turkotu...
Czy nic złego w drodze państwa nie spotkało?...
— Nic a nic — odrzekł kasyer.
— Czy są jakie pakunki?
— Ta walizka tylko i nic więcej...
— Czy pan będziesz nocował u nas, panie Vogel?
— Nie... Za kwadrans wracam do Paryża... Wynieś butelkę wina stangretowi... to mu skróci chwile oczekiwania, wszak prawda, mój zuchu?
— Święta prawda, szanowny obywatelu — odparł woźnica.
Herman podał rękę Walentynie, ta wzięła za rączkę Klarunię, i we troje, poprzedzani przez ogrodnika z latarnią, udali się aleją kasztanową do domu pana Rocha.
Wdowa Herminia Rigal, pomimo rzekomej niecierpliwości, chrapała na kanapie w salonie o szarem obiciu.
Salon ten oświecony lampą i kilku świecami, wyglądał dość uroczyście.
Odgłos kroków przybywających gości, obudził ze snu zacną matronę, która, trzeba jej oddać sprawiedliwość, wywiązała się znakomicie ze swej roli kuzynki czułej, poświęconej, sentymentalnej i nieco romantycznej.
— Otóż są nakoniec śliczne istotki, które napewno kochać będę z całego serca! — wykrzyknęła poprawiając na nosie srebrne okulary. — Witajcie w tem skromnem i prostem schronieniu, drogie moje białe owieczki z Bożej owczarni!... Jeżeli do szczęścia na tej ziemi potrzeba wam gorącej miłości, to znajdziecie przy mnie to prawdziwe szczęście!
— Przepraszam panią, panno Walentyno — rzekł Vogel półgłosem — ale uściskaj pani, jeżeli łaska, moję dobrą ciotkę, a wielką jej radość sprawisz... Widzisz pani, jak szczerze jest kontenta z waszego przybycia... Przez cały czas waszego tutaj pobytu będzie dla was matką prawdziwą...
— Nie umiem wyrazić pani wdzięczności mojej za tak serdeczne przyjęcie — odezwała się panna de Cernay nieśmiało. — Czy pozwoli się pani ucałować?
— Czy pozwolę? — zawołała wdowa Rigal z egzaltacyą. — Ależ proszę, ależ chcę tego! Chodź, skarbie mój, w moje objęcia!... chodź tu, do mego serca!... posłuchaj, jak ono bije dla ciebie!...
Przyciągnęła ku sobie Walentynę i okrywała pocałunkami czoło jej, policzki, włosy, następnie odsunęła o parę kroków, aby się lepiej przypatrzeć i mówiła:
— Jakaż śliczna... Jaka zgrabniutka!... Co za gracya i elegancja, co za ułożenie, jak jej przepięknie z tą poważną minką i z tą skromnością nieudaną!... Ah! to dziecko wszystkie przymioty posiada! Stanowczo, to klejnot prawdziwy... Drogocenny klejnot!... O ja się znam na tem... Od razu widzę i mówię, że to skarb nieoceniony!
— Ależ proszę pani... — bąknęła Walentyna, zaambarasowana pochwałami w oczy wypowiadanemi.
Wdowa Rigal przerwała jej, wykrzykując:
— Otóż i druga, śliczne maleństwo, istne kurczątko białe!... czy nie przyjdziesz uściskać mnie, cherubinku?
Klarunia musiała wytrzymać natarczywe czułości starej damy.
Zaprowadzono następnie sieroty do przeznaczonego dla nich apartamentu, składającego się z małego przedpokoju, z dużej sypialni o dwóch łóżkach i maleńkiej ubieralni.
Pokoje były najładniejsze w całym domu, a zajmowały całe prawie pierwsze piętro.
Z okien byłby widok wspaniały na rzekę, gdyby kasztany nie zasłaniały całej okolicy.
Pan Roch nabył dom z meblami i nic doń ani dodał ani ujął, zostawił wszystko jak zastał.
Firanki i pokrycie krzeseł z płócienka prostego, wyszły z mody już od lat dwudziestu, a zblakły od słońca w lecie, od wilgoci podczas zimy.
Na ścianach wisiały stare pastele w ramach owalnych; przedstawione na nich postacie robiły wrażenie widm zagrobowych, tak były zblakłe i strupieszałe.
Jednem słowem, całość nie usposabiała zbyt wesoło.
Mimo to Walentyna utrzymywała, że obydwom im bardzo tu będzie przyjemnie, a mówiąc to, zupełnie była szczerą.
Herman Vogel odjechał do Paryża, przyrzekłszy przybyć nazajutrz na obiad do Bas-Meudon i cały wieczór już tam przepędzić.
— Drogi siostrzeńcze — zawołała mniemana ciotka, gdy z domu wychodził — tylko też nie zapomnij przywieźć z sobą homara... Wiesz, że uwielbiam homary... a także i krewetki... Przepadam za krewetkami...
Nazajutrz, pomiędzy piątą a szóstą po południu, przybył Herman Vogel z Paryża.
Zbyteczną byłaby wzmianka, iż nie zapomniał spełnić zleceń szanownej wdowy Rigal, że przywiózł nie tylko homara, niepośledniej wielkości, ale cały funt także, rozkosznych krewetek różowych, przybyłych z Dieppe po ostatnim odpływie morza.
Zacna dama, rozpakowawszy własnoręcznie ów godny szacunku pakuneczek, westchnęła pełna zadowolenia i ucałowała urojonego siostrzanka w oba policzki, na którą pieszczotę chętnie zezwolił, lubo uznał ją w duchu za bardzo średnią przyjemność.
Walentyna bardzo serdecznie przyjęła swego zbawcę mniemanego.
Obdarzyła go najwdzięczniejszym uśmiechem, a następnie popchnęła Klarunię w jego objęcia.
— Uściskaj pana Vogel — rzekła — przekonasz się kiedyś, ile mu zawdzięczamy...
Klarunia spełniła rozkaz, chłodno, bez cienia uniesienia.
Instynkt dziecięcy myli się bardzo rzadko.
Pomimo ożywienia, jakie sprowadziła obecność kasyera, obiad minął niewesoło.
Prócz wdowy Rigal, którą smaczne potrawy w wyborny humor wprawiły, reszta towarzystwa była jakaś roztargniona i milcząca.
Bardzo prosta była tego przyczyna.
Panny de Cernay, przywykłe do swego skromnego lecz milutkiego mieszkanka, czuły się skrępowanemi w tej siedzibie obcej a tak różnej od siedziby w domku przy ulicy Mozarta.
Śmiertelna nuda trapiła Walentynę w ciągu dnia całego.
Bezczynność była dla niej męczarnią, dotąd, nieznaną.
Tęskniła za pęzłami, stalugami i paletą porcelanową, tak, jak się tęskni za przyjaciółmi.
Ogród zarosły i zbyt zacieniony, ogród, do którego po przez zwarte gałęzie słońce z trudnością nawet w samo południe przenikało, sprawiał na niej wrażenie więzienia wśród zieleni.
Chętnie odbywaćby z Klarunią rada była przechadzki po urwistych brzegach Sekwany i przypatrywać się rybakom bardzo licznym w tej okolicy; ale na myśl, iż jest ściganą, że grozi jej niebezpieczeństwo, nie śmiała nigdzie ruszyć się krokiem.
Wdowa Rigal — winniśmy oddać jej sprawiedliwość — usiłowała zabawiać młodą panienkę rozmową swoją, Walentyna jednakże, lubo kryła się z tem nawet sama przed sobą, znajdowała zacną damę przeraźliwie ordynarną i nie bardzo pragnęła ciągłego jej towarzystwa.
Przedewszystkiem biedna sierota cierpiała nad okrutnem rozczarowaniem swojem;, nad utraconym snem złotym, który przez chwilę za słodką rzeczywistość uważała.
Rozchwianie się tych pięknych złudzeń, przepełniło młodą duszę goryczą, a młode serce po raz pierwszy zakrwawiło boleśnie.
Herman, zbyt przebiegły, aby, nie odgadywać, co się działo w umyśle młodej panienki, prawie się odezwać nie śmiał, z obawy, aby nieroztropnem słowem nie obrazić panny de Carnay.
Choć jesień, miała się już ku końcowi, duszny i ciepły wieczór, zwiastował niechybną burzę.
— Oddech w atmosferze, przesyconej elektrycznością, coraz cięższym się stawał.
Po obiedzie zaproponował Vogel dwóm siostrom przechadzkę po ogrodzie, a wdowie Rigal rzucił jednocześnie spojrzenie, nakazujące jej pozostać w domu. a
Domyśliła się mniemana ciocia kasyera i powiedziała głośno: Ń
— Idźcie sobie, moje dziateczki, skoro chcecie... Ja muszę najpierw naradzić się z moją kucharką... Później podążę za wami.
Po obu stronach drzwi domu stały ławki ogrodowe.
Jednę z nich Vogel wskazał Walentynie i Klaruni, i sam na niej usiadł także.
Nieprzejrzane ciemności zaległy ziemię, księżyc nie wszedł jeszcze, chmury brzemienne burzą zgłuszyły jasność od gwiazd spływającą.
— Co pani, panno Walentyno?... odezwał się po chwili milczenia kasyer — jesteś tak widocznie smutną....
— E, gdzież tam.. — wyszeptało dziewczę.
— Nie wypieraj się pani! — powiedział Herman — bo to się na nic nie przyda! Oczy moje omylić mnie nie mogą. Smutek pani i jej zamyślenie widocznem jest za bardzo... Nie skrywaj pani nic przedemną, jeżeli masz choć cokolwiek do mnie zaufania... Powiedz pani otwarcie, co ci dolega?...
— Niepodobieństwem jest — odparła Walentyna — ażebym odpowiedziała na pytanie pańskie otwarcie...
— Dla czego?
— Bo pomimo najszczerszej życzliwości, najzupełniejszego zaufania do pana i chęci najlepszych, przyczyn tego smutku określićbym nie umiała... Nie znam ich sama....
— Postarajmy się zbadać je wspólnie... Czy pozwoli mi, pani, zadać sobie jedno pytanie?
— I owszem!...
— Ciotka moja jest kobietę najzacniejszą, zaczął Herman. — Oddaję zupełną sprawiedliwość licznym jej przymiotom, ale znam także i jej wady. Usposobienie ma trywialne, nawyknienia mieszczańskie, a to dziwnem wydawać się musi pani, której księżniczka nawet mogłaby pozazdrościć dystynkcyi wrodzonej... Ale bo kochana ciotka moja żyje od czasu owdowienia w osamotnieniu zupełnem i zapomniała dzięki temu obyczajów światowych, jakie niegdyś posiadała... Po za tem jednak nie możesz chyba pani uskarżać się na nią pod żadnym względem...
— Ah! naturalnie!... z całem przekonaniem wykrzyknęła Walentyna. — Pani Rigal jest uosobioną dobrocią... Trudno nam słów znaleźć na wypowiedzenie wdzięczności naszej za jej serdeczną opiekę na każdym kroku, za nieustanną o nas troskliwość...
— Może zatem — ciągnął kasyer — ten dom nie podoba się pani?
— Zapewne — wyszeptała Walentyna — iż domek, sama nie wiem dla czego, nasuwa mi myśli ponure trochę, a godziny w nim wloką mi się straszliwie... Inaczej było przy ulicy Mozarta; tam w naszem malutkiem gniazdeczku dnie błyskawicą mijały... Wieczór nie wiadomo kiedy nadchodził...
— Bo w Passy zajmowała się pani artystyczną pracą swoją.
— Być może...
— Co pani przeszkadza jednak tutaj pracować?...
— Nie mam nic, co mi do tego potrzebne...
— To bagatela, mogę wszakże dostarczyć pani tego wszystkiego...
— Czyż to warto zachodu? Czy pan sądzisz, że się nasz pobyt tutaj przedłuży, że niebezpieczeństwo, przed którem trzeba było uciekać, istnieć nadal będzie?
— Jeżeli mam powiedzieć sumiennie, myślę, że tak jest — odparł poważnym tonem Vogel. — Mam przekonanie, że prześladowca pani niebo i ziemię poruszy, aby ją odnaleźć, zanim się uzna za zwyciężonego...
Walentyna zwiesiła głową z wyrazem zniechęcenia.
— Ależ to okropne!!! — przez łzy wyjąkała. I niema możności poradzenia sobie przeciwko temu wstrętnemu człowiekowi!!!
— Przepraszam — odparł Vogel — ale posiadasz pani broń potężną w rozporządzeniu swojem...
— Jaką.
— Brak pani silnego opiekuna prawnego, brak pani brata lub męża; ale możesz, jeżeli ci się spodoba, zażądać opieki policyi...
— Policyi?... — powtórzyła, ze zgrozą Walentyna. — Ależ musiałabym przecie opowiedzieć jej o usiłowaniu porwania, którego, gdyby nie pan, padłabym byłą ofiarą?...k
— Naturalnie, proszę pani..
— Nigdy! — zawołała sierota, — Są gwałty, które, lubo nieudane, zdają się rzucać cień na cześć panien młodych... Raczej śmierć poniosę, niż rozgłoszenie hańby mej niezasłużonej!...
— Skoro tak — odparł Vogel — nie pozostaje pani, jak pogodzić się z myślą pozostania do czasu w bezpiecznem schronieniu, w jakiem się znajdujesz... Jutro, jeżeli pani pozwoli, udam się na ulicę Mozarta po przybory malarskie, a być może, że będę miał zaraz coś nowego do powiedzenia także...
Posłyszawszy nazwę ulicy Mozarta, panna de Cernay zadrżała, pokraśniała, a oczy jej weselej zabłysły, objaw atoli tego żywszego wzruszenia przeminął jak błyskawica...
Odzyskała zaraz zwykły swój spokój i rzekła:
— Bądź pan pewnym, panie Hermanie, iż oceniam szlachetną gościnność ciotki pańskiej, i że wielką jest wdzięczność moja dla was... Smutek nieokreślony, który mnie przygniata, jest koniecznem następstwem zmiany nawyknień, a nadewszystko, w czem zgadzam się z panem, brakiem wszelkiego zajęcia obowiązkowego... Jedź pan zatem jutro do Passy, i przywieź mi przybory do pracy. Przywieź mi zarazem, proszę, duże pudło ze sztychami starożytnemi... — Pan znasz to pudło — dodała z uśmiechem — ponieważ od pana pochodzi.
— Wszystko spełnię, panno Walentyno — odparł Vogel — lecz potrzebuję klucza od domu.
— Oto jest.
— Prócz tego muszę mieć upoważnienie piśmienne wejścia do mieszkania pani, oraz zabrania rozmaitych z niego przedmiotów.
— Upoważnienie piśmienne? — powtórzyła sierota — a to po co?
— Aby uniknąć wzięcia mnie za złodzieja i odprowadzenia do policyi.
— Słusznie... Powiedzże mi pan, co mam napisać...
Vogel dyktował — Walentyna pisała.
Kasyer wsunął potem klucz do kieszeni, a upoważnienie do pugilaresu.
Następnie uścisnął rączkę panny de Cernay, całował Klarunię i uległ natarczywym pieszczotom pseudo-ciotki i ku drzwiom się skierował.
— Drogi siostrzanku — zawołała wdowa Rigal — czy jutro przyjedziesz do nas na obiad?...
— Jeżeli panie pozwolicie na to łaskawie?
— Pozwalamy, a nawet prosimy o to, ale pod warunkiem, że nam kilka kuropatw przywieziesz. Wiesz, że uwielbiam te ptaszki. Nie szkodziłoby, gdybyś przytem kupił trufli trochę.
— Przecież teraz, cioteczko droga, nie pora na trufle.
— Ba! przecież ja się marynowanemi nie brzydzę. Wystarczy jedno pudełko funtowe. Przywieź także pudełko ciastek marcypanowych i butelkę szampana.
— I jeszcze? — zapytał Vogel ze śmiechem.
Wdowa Rigal odrzekła poważnie.
— Na jutro nie potrzeba nic więcej.
Dzień następny wydał się Walentynie o wiele dłuższym, niż poprzedzający.
Vogel mógłby słusznie sądzić, iż jest kochanym lub przynajmniej będzie kochanym niedługo, gdyby przeczuwał, z jaką gorączkową niecierpliwością młode dziewczę oczekiwało jego przybycia.
Byłby się omylił jednak na znaczeniu tej niecierpliwości, którą pobudziło owe parę słów kasyera w wilię wieczorem wyrzeczonych:
— „Może będę miał coś nowego do powiedzenia.“
Walentyna, choć nie dała poznać tego po sobie, w duszy ciągle rozbierała słów tych znaczenie.
Z pewnością, myślała, Herman Vogel miał na myśli hrabiego de Rochegude, i tajemne jego knowania.
Jakież nowe usiłowania mógł jeszcze przedsięwziąć pan oficer od huzarów?
Panna de Cernay nie umiała żadnej dać sobie na to odpowiedzi.
Herman zaś, jak gdyby postanowił rozdraźnić dziewczynę i rozdenerwować ją do najwyższego stopnia, przyjechał daleko później, niż dnia poprzedniego.
Siódma wybiła i zabierano się już bez niego do obiadu, gdy ukazał się nareszcie, mając w jednym ręku rajzbret z farbami i tekę z rysunkami Walentyny, w drugim pakiet z przysmakami.
— Co za szczęście, że kuropatwy oskubane — zawołała pani Rigal. — Każę je w tej chwili wpakować na rożen... Trufle będą na jutro do kurczęcia... Za kwadrans będziemy już przy stole...
Po tych słowach, wypadła do kuchni.
— Zgadnij pani, dla czego tak długo kazałem wam czekać na siebie? — zapytał Vogel Walentyny.
Panienka wzruszyła ramionami.
— Dla tego, że jak wczoraj przeczuwałem, „jest coś nowego“ — powiedział Herman.
Panna de Cernay pobladła, lecz o nic nie zapytała.
Herman prawił dalej:.
— Nagły wyjazd pani, tajemniczy dla jej sąsiadów, oburzył wszystkich mieszkańców zagrody przy ulicy Mozarta. Słyszano hałas, słyszano wystrzały pistoletowe ubiegłej nocy. Myślano, że pani i jej siostra zostałyście wykradzione, a może nawet zamordowane obydwie. Wybierano się właśnie do komisarza policyi z żądaniem, aby kazał wyprowadzić śledztwo, gdy przybycie moje z upoważnieniem uspokoiło wszystkich... Dowiedziałem się od odźwiernego, że jacyś ludzie podejrzani kręcą się ciągle od wczoraj dokoła parkanu, że nawet jeden z nich był bezczelnym o tyle, iż po kilkakroć dzwonił u furtki ogródka pani, utrzymując, że ma bardzo ważne jakieś polecenie... Niezadługo przekonałem się naocznie, że odźwierny nic nie przesadzał; w chwili bowiem, gdym opuścił milutkie mieszkanko pani, i dorożką podążałem do stacyi kolei, spostrzegłem, że ktoś mnie śledzi... Dwóch szpiegów prawie się z tem nie tając, postępowało za mną... Przekonani, że udaję się do pani, pewni byli, iż jeżeli mnie z oczu nie stracą, trafią do naszego schronienia... Potrzeba było zmylić tę pogoń... Aby cel ten osiągnąć, użyłem przeróżnych sposobów, o jakich nie będę pani opowiadał, powiem jednakże, że mi się udało wszystko w zupełności, lubo z wielkim trudem i ogromną stratą czasu... Otóż dla tego się spóźniłem...
Walentyna słuchając, drżała nerwowo.
— Boże mój! — wyjąkała prawie niezrozumiale — gdybyś się pan omylił jednakże. Gdyby ci ludzie nie dali ci się w pole wyprowadzić... Gdyby odkryli moje schronienie... Byłabym w takim razie zgubioną...
— Niechże się pani nie obawia — odpowiedział kasyer. — Zupełnie pewny jestem tego, co mówię; obecnie zanim pan hrabia postanowi coś nowego, możemy być całkiem spokojni... Tylko ponieważ moja wizyta przy ulicy Mozarta za bardzo była hazardowną, muszę się jej na przyszłość wystrzegać... Dzisiaj byłem szczęśliwszym, lub może zręczniejszym od szpiegów, jutro może oni byliby górą... A zresztą nic nowego się już nie dowiemy... Możemy być z góry przekonani, że hrabia de Rochegude nie wysiedzi długo spokojnie, że użyje wszelkich sposobów najpodlejszych i najbezwstydniejszych nawet dla powetowania przegranej... Nędznik ten, dzięki majątkowi i stanowisku, rozporządza środkami potężnemi, że zaś delikatność uczuć, przesadna może, lubo godna szacunku, nie pozwala pani wezwać przeciw niemu policyi, przeto, ażeby drwić sobie z tego panka bezkarnie, potrzeba pani opieki uprawnionej brata lub męża...
Walentyna opuściła głowę bez odpowiedzi.
Przyznawała w duszy racyę Hermanowi; lecz niestety, nie miała brata, a od chwili, gdy przez kilka godzin uznawała się za narzeczoną Lionela, myśl o małżeństwie dreszczem ją przejmowała.
Pani Rigal powróciła do salonu.
— Proszę was do stołu, dziateczki! — zawołała. — Kuropatwy już na rożnie! — Ślicznie wyglądają kochane ptaszęta, aż ślinka do ust idzie, przypuszczam, że po dzisiejszym obiadku palce będziemy oblizywać!
Herman, patrząc na Walentynę smutną i zachmurzoną, pomyślał:
— Szuka sposobu wyjścia, ale go nie znajdzie... Roch ma racyę... Nim tydzień upłynie, rzuci się w objęcia moje, i najszczęśliwszą będzie, że ma zostać żoną moją...
Prawie niepodobieństwem było, aby plan tak zręcznie przez panów Roch i Fumel osnuty, a tak świetnie przez Hermana Vogla wykonany, nie miał sprowadzić w krótkim czasie rezultatów, przez trójkę hultajską przewidzianych i oczekiwanych.
Kasyer Jakóba Lefevre odzyskiwał pomału pozycyę zdobytą w czasie pierwszych wizyt w domku przy ulicy Mozarta, szanse jego powodzenia, zachwiane chwilowo zjawieniem się hrabiego de Rochegude, obecnie widocznie wzrastały.
Przyjeżdżał codziennie do Bas-Meudon na obiad i codziennie o jedenastej wieczorem powracał do Paryża.
Walentyna przekonana, że posiada w nim najbardziej prawego i rycerskiego przyjaciela, oczekiwała go zawsze z niecierpliwością, witała uśmiechem i szczerym uściskiem ręki.
Czyż nie zawdzięczała mu wybawienia?
Czyż nie powinna wdzięczną się okazać?
Nie uczuwała nic dla Vogla takiego, coby choć w przybliżeniu miłością nazwać można, miała dlań jednakże szacunek, a nawet szczere braterskie przywiązanie...
Poczucie tego, co dla niej zrobił, jego czyny, i słowa, jednały mu zupełną jej sympatyę.
Przyzwyczajała się powoli do spędzania z nim wszystkich wieczorów i, jak mówiliśmy, oczekiwała go z niecierpliwością, ale gdy przyjeżdżał, serce jej nigdy żywiej nie zabiło, żaden zdradziecki rumieniec nie zabarwił bladej twarzyczki.
Nie tak bynajmniej bywało, kiedy obraz Lionela de Rochegude zamajaczył z nienacka przed oczyma...
Wtedy Walentyna, oblana gorącym rumieńcem, karciła się w myśli za te, jak mówiła, występne wspomnienia, i powtarzała w duszy, że oprócz trwogi i pogardy, żadnego innego uczucia dla hrabiego mieć nie powinna.
Musimy dodać, że te wywoływania przeszłości, mimowolne zupełnie, zdarzały się coraz rzadziej, i coraz mniej wyraźne były... Niezadługo z pewnością ustaną zupełnie.
Wdowa Rigal, wierna instrukcyom od pana Rocha odebranym, paplała bez ustanku o swoim niby siostrzeńcu, wychwalała przymioty jego serca i rozumu, jego odwagę, szlachetność, charakter jednostajny a łagodny, i tysiące innych zalet i cnot, jakich wyliczenie zadużoby miejsca tu zabrało.
Nieustanne to ględzenie starej, wydawało się monotonnem nieco sierocie, lecz sprawiało skutek pożądany, bo zmuszało panienkę do ciągłego o Hermanie Voglu myślenia.
Upłynęło dziesięć dni w ten sposób.
Co rano, przed udaniem się do biura przy ulicy św. Łazarza, kasyer nasz zachodził na pola Elizejskie, aby się dowiedzieć o zdrowiu rywala.
Nic tam pocieszającego nie było dla prawdziwych przyjaciół pana de Rochegude.
Tak, jak to przewidział chirurg wojskowy, obecny przy pojedynku, zapalenie mózgu, wywiązane po długiam omdleniu, ciągle było jednakowo gwałtowne i groźne.
Niebezpieczeństwo ciągle zatem istniało.
Lada chwila uderzenie krwi na mózg mogło zabić rannego.
Niepotrzebujemy dodawać, że Lionel nie odzyskał przytomności ani na chwilę.
W gorączce dwa imiona powtarzał bezustannie: matki i Walentyny.
Zrozpaczona pani de Rochegude dzień i noc siedziała przy łożu boleści uwielbianego syna.
— Jak niepodobna było ukryć przed nią rany i możliwych następstw okrutnych, tak samo musiano ją powiadomić o powodach pojedynku.
Dowiedziawszy się, że Lionel walczył z rywalem o kobietę, hrabina załamała ręce i wyszeptała:
— Boże mój i Panie!... Ty wlałeś w serce matek instynkt nieomylny... Nie omyliły mnie przeczucia moje... Byłam najpewniejszą, że ta dziewczyna sprowadzi na nas nieszczęście... Zlituj się o Boże nademną!... Zabierz mnie, a pozwól żyć Lionelowi... Uczyń cud, jeżeli cudu tego potrzeba...
Przez dziesięć dni okrutnych, niebo zdawało się niezważać na prośby nieszczęsnej matki, która pożerana rozpaczą, nie mając już łez do wyłania, konała w strasznem oczekiwaniu na ostatnią godzinę ukochanego swego dziecka.
∗
∗ ∗ |
Jedenastego dnia, lokaj obowiązany udzielać odwiedzającym wiadomości o zdrowiu hrabiego, nie miał już miny tak grobowej, jak zawsze.
Pomimo powagi urzędowej, nieznaczny uśmiech przebiegł po jego wargach.
Wieczorem bowiem i nocy poprzedniej, choroba młodego pana szczęśliwy obrót przyjęła.
Zapalenie mózgu po przesileniu, ustąpiło prawie zupełnie.
Lekarze zgromadzeni na consilium, orzekli, że pacyent stanowczo żyć będzie.
Jednakże zgodnie z zapowiedzią chirurga wojskowego oświadczyli, iż rekonwalescencya potrwa bardzo długo, iż umysł i pamięć hrabiego de Rochegude pozostaną czas jakiś zamglone, ale i to niedługo ustąpi.
Rozumie się, że wyrok ten, wydany przez powagi naukowe, pomimo niektórych nawet zastrzeżeń, uszczęśliwił panią de Rochegude, jako też rozwiał ciężką atmosferę żałoby, panującą dotąd w pałacu.
— Czas działać stanowczo — powiedział sobie Herman — ponieważ hrabia wyliże się widocznie... Mógłby narobić mi wielkiego ambarasu!... Trzeba, zanim wstanie z łóżka, wszystko koniecznie skończyć... A wreszcie owoc już dojrzał, i powinien być zerwanym...
Wieczorem stawił się w willi Bas-Meudon z twarzą zmienioną, bladą i cierpiącą.
Tu wyraz jego cierpienia fizycznego czy też moralnego, uderzył odrazu wszystkich.
Walentyna zauważyła go, w chwili gdy próg przestępował.
I głosem pełnym współczucia zapytała:
— Na Boga, panie Hermanie, co się panu stało?... Czy pan chory jesteś, czy masz jakie zmartwienie może?...
— Dla czego się pani o to pyta? — powiedział Vogel.
— Boś pan blady i zdajesz się smutnym bardzo.
— Nie pani... zaręczam, że nic mi nie jest... nic zupełnie...
— Tem lepiej!... bo się tak obawiałam...
— Wdzięcznym pani za tę troskliwość — rzekł Vogel... Dziękuję pani stokrotnie...
Walentyna zadziwiona tem sztywnem obejściem i ceremonialną mową, do jakiej niebyła przyzwyczajoną ze strony kasyera, spojrzała nań, ale o nic się więcej nie zapytała.
Niewierzyła zaprzeczeniu Hermana, skoro jednak ukrywał coś przed nią, niemogła przecie gwałtem zdobywać jego tajemnicy.
Obiad przeszedł smutno i cicho.
Vogel miał minę i postawę człowieka na śmierć skazanego, zachowanie się jego grobowe smuciło Walentynę a Klarunię przerażało.
Wdowa Rigal dostroiła się do powagi pseudo-siostrzeńca, i odpędzała nudy, pakując sobie po dwie porcye na talerz, i zakrapiając je licznemi kieliszkami.
Po obiedzie Herman usiadł w kącie salonu, oparł łokcie na stoliku, głowę opuścił na ręce i siedział milczący, nieruchomy, z wzrokiem w jeden punkt utkwionym.
Twarz jego wyrażała taką boleść, że panna de Cernay uczuła się wzruszoną.
Przeczekała kilka minut, a widząc, że Vogel zmienił się stanowczo w posąg boleści, podeszła doń i położyła mu rękę na ramieniu.
Prusak drgnął i podniósł głowę.
— Czy pani ma mi co do powiedzenia?... — zapytał.
— Tak.. — odparła Walentyna — Pragnę porozmawiać z panem chwilkę...
— Służę pani...
Sierota wskazała na wdowę Rigal, stojącą przy okrągłym stole na środku salonu.
Zacna dama zajęta była pakowaniem do filiżanki z kawą z pół tuzina kawałków cukru a miłe to zajęcie przerywała jedynie wychylaniem od czasu do czasu szklaneczki wina szampańskiego, przywiezionego przez Hermana.
Gest Walentyny mówił jasno:
— Chciałabym z tobą tylko pomówić...
Tak przynajmniej zrozumiał Vogel.
Powstał, podał ramię pannie de Cernay i rzekł:
— Wieczór musi być prześliczny... Czy nie zechcesz pani przejść się po ogrodzie?
— Właśnie, chciałam pana prosić... — szepnęła Walentyna.
Przyjęła ramię Hermana i wyszła z nim razem.
— Stanowczo — pomyślał kasyer — jestem czarodziejem... Wszystko, co przewidziałem, spełnia się co do joty... Ta głupia sroka sama mi lezie w łapy... Zanim wyjdę z tego domu, małżeństwo nasze zostanie postanowionem..
Pomimo, że to był początek jesieni, powietrze było ciepłe, jak w piękne wieczory sierpniowe.
Miryady gwiazd błyszczały na czystem tle nieba.
Księżyc w pełni oświecił horyzont, ukośnym promieniem rzucił białą smugę pod wielki kasztan i osrebrzył bladawym blaskiem ławeczkę, po lewej stronie drzwi wchodowych ustawioną.
Vogel zaprowadził pannę de Cernay do tej właśnie ławeczki.
Usiadła.
Po chwili zajął obok niej miejsce; ale, że nie było Klaruni, aby ich przegrodziła, jak podczas pierwszej rozmowy, usiadł w przyzwoitej odległości.
Towarzystwo, powracające wodą do Saint-Cloud, czy do Suresne w łodzi ustrojonej różnokolorowemi lampami, śpiewało chórem kuplety z „Życia cygańskiego.“
Słów nie słychać było; melodya nieco trywialna, złagodzona oddaleniem, brzmiała słodko i przenikała do duszy.
Walentyna słuchała czas jakiś w milczeniu.
Zdawało się, że zapomniała zupełnie, po co przyszła.
Herman przypomniał jej o tem, odezwaniem się swojem:
— Oczekuję, abyś pani raczyła objaśnić mnie łaskawie, w czem mogę być jej użytecznym?...
— Panie Vogel — zaczęło dziewczę — wiem, że będę niedyskretną, czuję to dobrze, liczę jednakże na pobłażliwość pańską...
— Na pobłażliwość moję?... — powtórzył kasyer. — Przecież pani nie możesz jej potrzebować?...
— A jednak, przyrzeknij mi pan...
— Przyrzekam... z całego serca!...
— Od czasu, gdyśmy się poznali — zaczęła Walentyna — okazywałeś mi pan tyle zajęcia, tyle głębokiego przywiązania... tyleś pan dla mnie uczynił... tylem ci winna za to wszystko wdzięczności, że mam obowiązek odwzajemnienia się panu za te szlachetne uczucia... To dług święty, to święty mój obowiązek...
Panna de Cernay umilkła, oczekując odpowiedzi Hermana, ten jednak pochylił głowę i wcale się nie odezwał.
Sierota zaczęła zatem znowu:
— Dziś wieczór, w chwili, gdyś wchodził do nas, zapytałam: Czy chory jesteś? Czy masz jakie zmartwienie?
— Odpowiedziałem pani: „że ani jedno ani drugie...“ — wybełkotał kasyer.
— Otóż, nie uwierzyłam panu... — odparła sierota. — Gdzie się podziała zwykła otwartość pańska?... Masz zmartwienie... jestem pewna, jestem pewna, rozumie pan, że ja coś znaczę w tem zamyśleniu pańskiem i dla tego proszę, błagam cię, przyjacielu jedyny, zaufaj mojemu rozsądkowi, mojej odwadze i nic przedemną nie ukrywaj...
Vogel nie zaraz odpowiedział.
Blask księżyca oświecał twarz jego, a ta twarz niby wierne źwierciadło, zdawała się odbijać niepewność i tortury wewnętrzne młodego człowieka.
— Błagam pana... — szepnęła Walentyna — a pan pomimo to milczysz...
Herman powziął niby nagłe postanowienie.
— Chcesz pani, ażebym mówił? — powiedział. — Może lepiej bym zrobił, gdybym tego nieusłuchał... ale zabrakło mi siły, ażeby milczeć dłużej... Musisz mnie pani atoli wysłuchać do końca... a przedewszystkiem pamiętać, że chciałem zachować milczenie...
— Uspokój się pan — odpowiedziała panna de Cernay — wysłucham cierpliwie i o niczem nie zapomnę...
— Niech się stanie zatem według woli pani... Oto wyznaję prawdę: Jestem nieszczęśliwy... bardzo nieszczęśliwy...
— Pan? — zawołała Walentyna. — Dla czego?...
— Ponieważ dzisiaj pożegnam panią na wieki... Odejdę i nigdy już nie ujrzę pani...
— Nigdy mnie pan nie ujrzy... pożegna mnie pan na wieki... — powtórzyła panienka zmartwiała ze ździwienia. — Co to znaczy? Nie rozumiem pana... Co panu może przeszkodzić w czuwaniu nadal nademną i moją-siostrzyczką?.. Przecież nie myślisz pan wyjechać z Paryża?...
— Za trzy dni nie będę już nie tylko w Paryżu, ale i we Francyi nawet... — odrzekł kasyer.
— Boże! — szepnęła Walentyna. — Uciekasz z kraju!...
— Konieczność to okrutna....
— Co powoduje tę konieczność?...
— Pani...
Sierota gwałtownie w tył się cofnęła.
— Ja!... — zawołała — ja!... Ależ to nie ma sensu, coś pan powiedział... Albo ja śnię, alboś pan zmysły postradał...
— Ani jedno, ani drugie!.. Posłuchaj tylko pani... Dowiedz się wszystkiego, a wszystko zrozumiesz... Jesteś bardziej, niż kiedykolwiek zagrożoną... Ten człowiek, ten hrabia de Rochegude, upiera się przy swoich ochydnych zamiarach... Poprzysiągł, że musisz się stać jego zdobyczą... Ma całą armię agentów na swym żołdzie, przetrząsa cały Paryż, aby cię odszukać, że zaś nie może tego dokazać, rozszerza koło działania i obecnie sieć jego łotrowska po za rogatki już sięga... Nadejdzie dzień, w którym siepacze pana hrabiego dotrą i tutaj...
— I właśnie w chwili, gdy niebezpieczeństwo wzrasta, gdy więcej niż kiedykolwiek potrzebować będę obrońcy, mówisz pan o porzuceniu mnie, o pozostawieniu samej, na łasce wrogów!... — zawołała młoda dziewczyna.
— Źle mnie pani zrozumiała!... Nie zostawię jej na pastwę wrogom... Postanowiłem już, jak postąpię.. Jutro postaram się wejść w drogę prześladowcy pani... Znieważę go pod pierwszym 1epszym pozorem, wymierzę policzek, będę się z nim pojedynkował, a jeżeli Bóg jest sprawiedliwy, zabiję niegodziwca i wtedy uwolnię panią raz na zawsze od niego...
— Co!... — rzekła Walentyna, trzęsąc się jak w febrze.
— Jedyny to sposób, proszę pani...
— A jak on pana zabije
— Jeżeli on mnie zabije?... Cóż ja na to poradzę?.. Spełnię to, co do mnie należy, a pani nie będziesz mogła nic mi mieć do wyrzucenia...
— Ale będę zgubioną!...
— Nie pani, bo pewny jestem, iż znajdziesz uczciwego człowieka, którego pojmiesz za męża... Mąż, może zawsze obronić żonę przed najsilniejszym napastnikiem.. Społeczeństwo, prawo, policya, wszystko mu pomaga!... Taki nawet hrabia de Rochegude, pomimo nazwiska, tytułu i wielkiej fortuny, musi zwinąć chorągiewkę wobec trójkolorowej szarfy pana mera...
Walentyna pochyliła główkę, zamyśliła się głęboko, a potem rzekła:
— Jeżelibyś pan go zabił, dla czegóż wtedy miałbyś wyjeżdżać?...
— Dla czego?... — powtórzył Vogel. — Bo zbrakło mi już cierpliwości i odwagi... Za długo znoszę te męki nie do wytrzymania... Lepiej mi skończyć od razu... Ja ciebie kocham Walentyno!... Wiesz o tem dobrze, ja ciebie uwielbiam, i umieram z tej miłości powoli!... O! gdybyś mnie była pokochała!... Gdybyś była zrozumiała, do czego taka jak moja miłość jest zdolną!... Lecz pani mnie nie kochasz i nigdy mnie nie pokochasz... Wszystko zatem skończone!....
Panna de Cernay położyła rękę na ramieniu Hermana.
— Gdybyś zatem został moim mężem — rzekła — nie byłoby ani pojedynku, ani żadnych okropności?...
— Nicby nie było... Czegóżbyś obawiać się mogła?... Wyzwałbym do walki świat cały!...
— Kiedy tak — rzekła Walentyna — to jeżeli tylko zechcesz się zemną ożenić, panie Vogel, odpowiem ci: zgoda, bez najmniejszego wahania, i bardzo będę dbać o to, aby cię szczęśliwym uczynić.
— Zwycięztwo! — pomyślał Vogel, który udając zakochanego szalenie, ani na jednę sekundę krwi zimnej nie utracił, a potem wierny swej roli, wydał okrzyk radości, do szału niby dochodzącej, wybełkotał parę słów urywanych, jak gdyby zawrót głowy nie pozwalał wyrazić mu uczuć przepełniających serce, padł na kolana przed panną de Cernay, porwał jej drżące rączki i okrywał gorącemi pocałunkami.
Walentyna wyrwała się pośpiesznie z objęć kasyera, nie przez żadną pruderyę, broń Boże, ale dla tego jedynie, że pocałunki jego zanadto żywo przywodziły jej na pamięć chwilę, gdy usta hrabiego de Rochegude dotykały tych samych jej rąk z namiętnem uczuciem.
Upłynęło kilka minut.
Walentyna pojmując, że związała się bezpowrotnie, uczuła ciężar przygniatający całą jej istność i niewyraźną jakąś trwogę.
Serce ściskało się w piersiach, dreszcz zimny przechodził po skórze.
— Przebacz mi, pani... — mruczał prusak głosem drżącym, siadając napowrót obok Walentyny. Przed chwilą nie byłem w stanie zapanować nad sobą... Jeżeli nadmiar szczęścia zdolnymby był rozum pomieszać, to z pewnością powinienbym zwaryować... Pomyśl pani tylko, że nie śmiałem mieć nadziei... poczucie wyższości twojej zmiażdżyło mnie, że się tak wyrażę... a ty tymczasem obiecałaś zostać żoną moją... Wszak obiecałaś mi, najdroższa?... O, całem życiem mojem dowiodę ci z pewnością wdzięczności i miłości!...
Przemówienie to pokorne i tkliwe, ujęło sierotę i inny zwrot myślom jej nadało.
— Co pan mówisz o mojej wyższości? — odpowiedziała. — Dla czego wspominasz o wdzięczności? Czyż nie ja panu wdzięczność obowiązanam? Pan wspaniałomyślnie ofiarowujesz swoje nazwisko biednemu dziecku bez rodziny i majątku, biednej sierocie, którąś się zaopiekował, którąś obronił i ocalił!
Szlachetna walka na słowa wywiązała się teraz pomiędzy niepokalaną dziewicą a nikczemnym obłudnikiem, był on zanadto atoli praktycznym, aby ją miał przeciągać.
Zaczął też zaraz z innej beczki.
— Droga Walentyno — rzekł — mam nadzieję, że odtąd tak mi pozwolisz się nazywać, wierz mi, że w okolicznościach innych, nie dopomniałbym się o jak najprędsze spełnienie uczynionego mi przyrzeczenia... Pojmuję dobrze, że młoda jak ty dzieweczka, nie jest w stanie pomyśleć bez obawy o nagłej a zupełnej zmianie... Na nieszczęście, znajdujemy się oboje w położeniu wyjątkowem a bardzo poważnem i potrzebujemy wyjść z niego jak najprędzej... Niebezpieczeństwo wzrasta z dniem każdym; ażeby je zażegnać, mamy tylko jeden jedyny środek, a mianowicie małżeństwo... Dopóki nie zostaniesz moją żoną, dopóki nie będę miał do ciebie praw małżonka, dopóty nie będę w możności opierania się niecnym pokuszeniom hrabiego inaczej, jak tylko życie narażając... a ty przecie nie chcesz tego...
— O nie, nie chcę — odpowiedziało dziewczę, pragnę owszem co najrychlej także wyjść z tej atmosfery ciągłego strachu i upokorzenia... Proszę, przyśpiesz pan dzień ślubu...
Herman czekał właśnie na tę decyzyę.
— Nic nie stoi nam na przeszkodzie, do pobrania się w terminie przez prawo oznaczonym... — powiedział.
— Jakiż to jest ten termin?
— Jedenaście dni od ogłoszenia pierwszej zapowiedzi...
— Kiedy może wyjść ta zapowiedź pierwsza?
— Zaraz w niedzielę... czyli pojutrze...
— Więc pomyśl pan o tem zaraz...
— Upoważniasz mnie pani?
— Ma się rozumieć...
— Będą mi niektóre dowody potrzebne...
— Jakie?
— Metryka pani... akt zejścia rodziców... pozwolenie opiekuna...
— Metryka i sepultury znajdują się przy ulicy Mozarta, razem z kilkoma dowodami rodzinnemi, w szufladce biurka, od którego kluczyk zawsze noszę przy sobie... Oddam panu zaraz i ten kluczyk i klucz od mieszkania.
— Pójdę zaraz, pomimo, że późno.
— Nic łatwiejszego, jak wydobycie tych papierów — powiedziała Walentyna — ale z opiekunem, będzie trudniejsza bodaj sprawa... Widziałam go zaledwie parę razy i dobrze, że choć adres jego pamiętam... Nie jest to wcale mój krewny, przyznam się więc, że bardzoby mi niemiło było prosić go o pozwolenie...
— Niech się pani o to nie troszczy... — odparł Herman — podejmuję się wyręczyć panią, pójdę sam do pana Lacaussade...
— Pan wiesz, jak się nazywa! — zawołała Walentyna ździwiona. — Znasz go pan zatem?
— Osobiście nie, ale znajomi moi blizcy w dobrych z nim zostają stosunkach, ułatwią mi wstęp zatem... Pewny jestem wreszcie, że pan Lacaussade udzieli z chęcią przyzwolenia, bez którego co prawda, moglibyśmy obejść się także bezpiecznie...
— Wszystko zatem jest jak najlepiej... — zawołała panienka. — Czy tutaj wyprawimy wesele, mój przyjacielu?
— Jakto tutaj? w Bas-Meudon?...
— Naturalnie.
— To niemożliwe...
— Dla czego?
— Z powodu miejsca zamieszkania... Są to przepisy prawne, o jakich trzebaby długo opowiadać, co by cię zupełnie nie zajęło...
— Gdzież zatem ślub się odbędzie?
— Najprzód w urzędzie merowskim, a następnie w kościele parafii, w której jesteś jako stała mieszkanka zapisaną.
— Trzeba zatem do Passy powrócić! — przerwała sierota wylękniona — do Passy; gdzie, jak sam powiadasz, szpiegują nas nieustannie! To przeraża mnie okrutnie.
— Uspokój się, droga Walentyno! — odparł Vogel z uśmiechem. — Raz jeden tylko tam się pokażesz... i to w biały dzień... w chwili ślubu naszego... Będę obok ciebie... Będą nam towarzyszyć świadkowie... Bezpieczna będziesz zupełnie... i nigdy już w życiu obawy żadnej mieć nie będziesz...
— Proszę Boga, aby cię wysłuchał!
Po chwili milczenia, Walentyna, powodowana ciekawością iście dziecinną, zapytała nieśmiało:
— Jak się pobierzemy, to gdzie zamieszkamy?...
— Nie wiem jeszcze, mój aniołku — odpowiedział kasyer z nowym uśmiechem. — Anim śmiał marzyć o mojem szczęściu, anim śmiał cośkolwiek projektować...
— Masz przecież mieszkanie przy ulicy Pépinière?... Czytałam adres na bilecie.
— Tak.
— A zatem...
Nie dokończyła.
— Zamieszkać tam razem?... — dokończył Vogel.
Panna de Cernay zpąsowiała, jak wiśnia i główką tylko przytaknęła...
— Nie — odrzekł Herman — mieszkanie to dostateczne dla kawalera i za małe jest i za niegodne dla mojej pani.
— Nie jestem, jak wiesz, do zbytków przyzwyczajoną, i wcale ich nie pragnę.
— Wierzę, muszę jednak otoczyć cię chociażby dobrobytem tylko, na jaki położenie moje pozwala... — Na zbytek czas przyjdzie później, bo chcę zostać bogatym, droga Walentyno... bardzo bogatym... dla ciebie... i wierz mi, że niezadługo się dorobię... Tymczasem urządzimy sobie mieszkanko skromne, ale eleganckie... rozkoszne gniazdo, w którem będziesz, jak mam nadzieję, szczęśliwą.
— Będziemy mieszkać razem z siostrzyczką moją, wszak prawda?
— Ma się rozumieć.
— Nie rozłączysz mnie z Klarunią nigdy, przenigdy w życiu? — Przyobiecałam mamie na łożu Śmierci, że się będę opiekować drogiem maleństwem.
— Dotrzymasz przyrzeczenia, przysięgam... Kocham Klarunię z całego serca, i czuję, że gdy jej szwagrem zostanę, pokocham jeszcze gorącej...
Walentyna ujęła rękę Hermana i uścisnęła serdecznie.
Ponieważ późno już było, oddała kasyerowi klucz od mieszkania i od biurka; wskazała, gdzie ma szukać potrzebnych papierów, poczem tryumfujący prusak po złożeniu pocałunku na czole narzeczonej, zaczął się wybierać do wyjazdu.
W pół godziny później Walentyna i Klara znalazły się razem w obszernym: pokoju na pierwszem piętrze.
Starsza siostra wzięła młodszą na kolana.
— Maleńka moja — powiedziała głosem nieśmiałym — muszę ci oznajmić wielką nowinę.
— Wielką nowinę?... — powtórzyła Klarunia, patrząc na Walentynę ździwionemi pięknemi oczami.
— Tak, duszko... dam ci brata, a ja mieć będę męża.
— Męża?... — Ty siostrzyczko!!— Kogo takiego?
— Pana Vogla.
Dziecko zbladło śmiertelnie.
Zarzuciło rączki na szyję starszej siostry i kryjąc główkę na jej piersiach, wyjąkało ze łkaniem:
— Pana Vogla... o nie... nie... aby nie jego... Ja go się boję...
Walentyna usiłowała pocieszyć siostrzyczkę, a nie mogąc tego dokazać, zaczęła z nią płakać razem.
Łzy bywają zaraźliwe.
Czarne przeczucia, o których wspominaliśmy, opadły na nowo sierotę.
Napróżno starała się je odpędzić..
Zawładnęły nią uparcie i dręczyły straszliwie.
Cóż znaczyły atoli instynktowe obawy dziecka, co znaczyły cierpienia Walentyny bez wyraźnego powodu, wobec faktów, mających się spełnić na pozór przynajmniej.
— Smutek mój jest wielkim błędem, a obawa szaleństwem — myślała Walentyna. Przyrzekłam i dotrzymam święcie... A potem, niech Bóg ma mnie w swojej opiece!! Będę uczciwą żoną, jestem tego pewną... Czy będę szczęśliwą kobietą?... To tajemnica przyszłości... Herman Vogel jest najlepszym z ludzi... uwielbia mnie... Dowiódł tego, poświęcając się dla mnie... a dowodzi jeszcze lepiej, biorąc mnie za żonę, pomimo, żem zupełnie ubogą... Powinnam odpłacać mu miłością za miłość; a jednak czuję dla niego wdzięczność jedynie... Ah! wstydzę się sama siebie za to doprawdy...
Pozostawmy niewinną sierotę, a pójdźmy za kasyerem banku Jakóba Lefevre.
Powróciwszy do Paryża, oddał się najżywszej radości.
Winszował sobie mistrzostwa w doprowadzeniu do końca sprawy tak trudnej.
— Od pierwszego wystąpienia — myślał sobie — od pierwszej wizyty w domku w Passy, ani jednego błędu, ani jednej niezręczności nie popełniłem... Nikt w świecie nie byłby pojął i nie byłby odegrał tej roli tak, jak ja ją pojąłem i odegrałem, bez wahania, bez zniechęcenia najmniejszego. Znakomity byłem, muszę sobie oddać tę sprawiedliwość!..
Rochegude odpalony; Walentyna zdobyta!... Za dwa tygodnie zostanie moją żoną, i nie pozostanie mi już nic, jak tylko przyśpieszyć szczęśliwą chwilę, w której biedna sierota, nic o tem nie wiedząc, stanie się bogatą dziedziczka... Od niejakiego czasu zaniedbałem Maurycego Villars, bardzo go nawet zaniedbałem, ale trudno, nie mogę przecie bywać w dwóch jednocześnie miejscach... Ten trup malowany ma żal do mnie z pewnością, ale go udobrucham... Powrócę doń i nie odstąpię... aż przy bramie Pére-Lachaise, gdzie go odprowadzę...
Vogel późno się położył, a spał jak człowiek czystego sumienia; nazajutrz wstał bardzo rano; wsiadł na pociąg kolei obwodowej i w kwadrans znalazł się w Passy.
Poszedł na ulicę Mozarta, do mieszkania sierot, otworzył biurko wskazane przez Walentynę, odnalazł metrykę jej i akt zejścia rodziców, po czem bez straty czasu podążył do agencyi przy ulicy Montmartre, gdzie znalazł się przed dziewiątą.
Pan Roch niebył jeszcze widzialnym dla klijentów zwyczajnych, wiemy jednak, że Herman był klijentem wyjątkowym, że posiadał przywilej zgłaszania się o każdej godzinie dnia i nocy.
Zacny prawnik, wygolony starannie, owinięty w miękki szlafrok z flaneli niebieskiej w pasy czerwone, w białym krawacie i w zielonej aksamitnej czapeczce ze złotym chwastem na głowie, zapijał czekoladę i przerzucał dzienniki.
Podał rękę Hermanowi, patrząc na niego z po za złotych okularów i wykrzyknął:
— Oho! masz dziś rano minę zwycięzcy, kochany i wysoce szanowny klijencie!
Widzę po twej fizyognomii, że przynosisz dobre wiadomości...
— Chyba, że trudno o lepsze — odparł Herman.
— Więc młoda osoba zrozumiała wreszcie, żeś przyszedł na świat dla jej szczęścia wyłącznie, przemówił prawnik.
— Zrozumiała, mój panie — odparł kasyer śmiejąc się wesoło. — A. może się i nie tak zupełnie znowu myli... Niemam zamiaru uczynić ją nieszczęśliwą...
— Nikt nigdy, żeniąc się, niema takiego zamiaru — mruknął pan Roch. — Mówiąc jednak pomiędzy nami, nie wierzę w twoje zalety małżeńskie... Trudno mi jakoś dopatrzeć w tobie dobrego męża i przykładnego ojca; wszystko jednak bywa możliwe, nawet nieprawdopodobieństwo... No, kiedyż wesele?
— Pierwsze zapowiedzi jutro...
— Brawo!... Masz papiery potrzebne?
— Mam w portfelu...
— Czy pamiętasz, że jako cudzoziemiec musisz dopełnić pełnych formalności?
— Pamiętam o wszystkiem... Wszystko odbędzie się formalnie... Proszę cię tylko, uprzedź opiekuna...
— Dziś jeszcze zobaczę się z panem Lacaussade — odpowiedział pan Roch — umówię się z nim i przedstawię cię jutro... Właśnie jutro niedziela, będziesz zatem swobodny... Uprzedziłem go już... nie bój się żadnej opozycyi ze strony tego poczciwca. Dla niego wszystko to jedno, a nawet będzie zapewne zachwycony świetną a niespodziewaną partyą, spadającą jak z nieba na jego pupilkę...
— Czy potrzebą będzie sporządzić intercyzę?...
— A to po co... Gdy jej niema; majątek uważa się za wspólny, a tobie właśnie musi o to chodzić.
— Naturalnie, a przytem to znakomicie rzecz upraszcza...
— Masz świadków?...
— Z łatwościąbym ich znalazł wpośród kolegów biurowych... Przekonany jestem, że sam pryncypałby mi nie odmówił, ale uważam, że należałoby jak najmniej rozgłaszać moje małżeństwo. Jeżeli my nikomu nic nie powiemy, nikt się niczego nie domyśli, bo któżby mógł mieć interes w sprawdzaniu nazwisk, wywieszonych za kratką w merostwie... Przecież w Paryżu nie jeden Vogel i z pewnością nie jeden Herman Vogel zamieszkuje.
— Masz racyę... Jeżeli zechcesz, ja będę twoim drużbą...
— Przyjmuję usługę z wdzięcznością...
— Na drugiego zaproś Laurenta... Niepodobna taić się przed nim, a w dodatku masz dla niego obowiązki, bo był wszak sekundantem twoim.
— Dobrze, niech i on będzie...
— Przyszła pani Vogel niezna z pewnością ani żywej duszy... ciągnął prawnik podejmuję się zatem dostarczyć i jej świadków z przyzwoitem ułożeniem, dobrze się prezentujących.
— Będę ci wdzięcznym nieskończenie...
— Niema za co... Po wyjściu z kościoła zaprosisz wszystkich na bardzo skromne śniadanko, do niewielkiej restauracyjki nad brzegiem rzeki, którą niedawno odkryłem i w której potrawkę z ryb à la matelots, podają jak nigdzie indziej... Będzie nas ośm osób... Ty, twoja żona, jej siostrzyczka, czterech świadków i i kochana ciocia twoja, nieoceniona wdowa Rigal!... Niebardzo ona pożądana, ale niepodobna jej usunąć... Zarzucimy ją wiktem tłustym i pożywnym... a skoro będzie miała gębę ciągle zapchaną, nie będzie miała czasu na gawędkę...
— Strasznie lekko traktujesz naszę ciocię! zawołał Herman, śmiejąc się na całe gardło.
— Nie udawaj!... Ty trzymasz o niej daleko gorzej z pewnością. Ale... jeszcze jedno pytanie: Gdzie myślisz osiedlić się po ślubie?
— Sam jeszcze nie wiem... Walentyna pytała mnie o to wczoraj wieczór, i nie umiałem dać jej odpowiedzi...
— Chcesz posłuchać dobrej rady?
— Proszę...
— Zostań otóż kilka dni, albo kilka tygodni w Bas-Meudon...
Przynajmniej zdobędziesz czas do namysłu...
— Kiedy daleko strasznie do tego Bas-Meudon...
— Co to szkodzi? Przyjdziesz wieczorem, odjedziesz rano, a będziesz zawsze zupełnie pewny, iż nikt w twojej nieobecności żoną twoją się nie zajmuje...
— No tak... odpowiedział Herman, sam jednakże mówiłeś, że wdowa Rigal wcale ucieszną nie jest, a mieć ją ciągle na karku, przyznam się, za ciężko trochę.
— Nie będziesz jej miał wcale!... Kochana ciocia zbierze manatki pod pozorem nagłej podróży i wyniesie się swoim kosztem zaraz nazajutrz po waszym ślubie. Zostaniecie sami zupełnie, jak we własnym domu, a do usługi będziecie mieli ogrodnika i kucharkę, którą wam przyślę zaraz... Zgadzasz się zatem?...
— Zobaczymy... pomyślę...
— Dobrze, myśl, ile ci się tylko żywnie podoba, ale pamiętaj, że bądź co bądź, możesz rozporządzać moją posiadłością...
Wpół do dziesiątej wybiło na zegarze w gabinecie pana Rocha.
Herman pożegnał go uściśnieniem ręki i poszedł do biura, w którem zajęcia kasyerskie wymagały gwałtownie jego obecności.
Idąc ulicą, dumał sobie:
— Nie pojmuję tego zupełnie... Nie jestem przecie ani przesądnym, ani bojaźliwym... a pomimo to, myśl pozostania w Bas-Meudon przestrasza mnie okrutnie!...
Co takiego spotkać mnie może w tym domu?
W kilka dni po rozmowie, jaką powtórzyliśmy wiernie w rozdziale poprzednim, wszyscy lokatorowie domków przy ulicy Mozarta nie pomału zostali zadziwieni.
Na drugi dzień bo oto po upływie od wyjścia zapowiedzi terminu prawnego, z rana około dziewiątej, po przed bramę zagrody, zajechały dwa obszerne pojazdy.
W pierwszym siedziały: Walentyna, Klarunia, Herman Vogel i wdowa Rigal; w drugim pan Roch, Karol Laurent i dwóch świadków ślubnych panny de Cernay, sprokurowanych przez ex-prawnika.
Z tego ostatniego nie wysiadł nikt, z pierwszego wysadził Vogel dwie siostry i starą damę, podawszy ramię Walentynie, podążył do jej mieszkania.
Klarunia i improwizowana ciotka udały się za nimi.
Walentyna w sukni z białego jedwabiu, w długim koronkowym welonie, w wieńcu z kwiatów, zdobiącym jej cudną blond główkę, wygłądała prześlicznie.
Uśmiechała się do Hermana, szepcącego jej coś do uszka, pomimo atoli tego uśmiechu, miała wyraz melancholii rozlany w całej twarzyczce.
Niespodziane ukazanie się młodej panienki w stroju ślubnym, zwróciło uwagę wszystkich sąsiadów.
Literat, malarz i muzyk stanęli przed swojemi ogródkami, kłaniając się z uszanowaniem i sympatyą ślicznemu dziewczęciu, o którem często myśleli, od chwili, gdy im z oczu zniknęło.
— Otóż rozwiązanie zagadki... — mówili sobie. — Figlarny to amorek wmieszał się w sprawę... Piękna akwarelistka szkicowała wesele, jakie dziś właśnie obchodzi... Pan młody wcale nie jest pożałowania godnym!...
Panna de Cernay różowa ze wzruszenia, z oczami w dół spuszczonemi, oddawała ukłony zacnym ludziom, którzy przed tem nigdy do niej ani słowa nie przemówili.
Herman roztworzył furtkę ogródka.
Wierny obietnicy, pielęgnował starannie kwiaty i krzaki różane.
Oblicze młodej panienki zajaśniało na ten widok.
— Dziękuję... mój przyjacielu... — szepnęła.
Kasyer wyjął klucz z kieszeni, otworzył drzwi domku i usunął się Walentynie.
Obecność sieroty w dawnem jej mieszkaniu na kilka minut przed połączeniem się na wieki z Hermanem, miała swój powód naturalnie, a był on prostym i wzruszającym jednocześnie.
W znanym nam saloniku wisiał portret matki Walentyny, siostry Maurycego Villars.
W wiliję ślubu panna de Cernay wzięła za rękę Vogla i powiedziała doń słodkim głosem:
— Mam wielką prośbę do ciebie, mój przyjacielu... Przyrzecz mi, że nie będziesz się na mnie gniewał...
— Przyrzekam ci wszystko, najdroższa! Nie powinnaś wątpić o tem...
— Ja też nie wątpię, wiedząc jak dobrym jesteś...
— O cóż więc chodzi, droga Walentyno?...
— Pragnę bardzo, abyś mnie jutro rano, zanim pojedziemy do merostwa i do kościoła... zawiózł na ulicę Mozarta...
Herman zrobił minę ździwioną.
— Jakto! — rzekł. — Po tem wszystkiem coś tam przeszła?...
— Tak — odpowiedziała panienka — wierzaj mi, że to nie kaprys żaden... Portret matki mojej tam się znajduje... Chcę uklęknąć przed nim, chcę pomodlić się trochę, do tych rysów ukochanych... chcę, aby nas pobłogosławiła... Może to słabość przesądna, zdaje mi się jednakże, że matka oczekaje tam na mnie i że, gdybym się nie stawiła, nieszczęścieby to nam przyniosło... Proszę cię, nie odmawiaj mi, Hermanie!... Zmartwiłbyś mnie okrutnie...
— Niech mnie Bóg zachowa i broni, abym miał sprawić ci kiedykolwiek najmniejsze choćby zmartwienie, drogie, ukochane dziecię!... — zawołał Vogel, przystając chętnie na tę, jak w duszy utrzymywał, jakąś głupią sentymentalność. — Dobrze, pojedziemy na ulicę Mozarta...
Oto dla czego Walentyna, jej narzeczony, Klarunia i wdowa Rigal, wstępowały obecnie w progi dawnego panien de Cernay mieszkania.
Portret matki sierot, malowany, gdy była jeszcze Klotyldą Villars, przedstawiał młodą, zaledwie dwudziestoletnią panienkę.
Artysta-malarz nie za zbyt utalentowany, odtworzył rysy modelu, z drobiazgowością fotograficzną prawdziwie.
Ładna głowa Klotyldy, to żywy sobowtór Walentyny.
Sierota uklękła przed obrazem w starych ramach, ceniąc go zawsze, jak najdroższą swoję relikwię.
Złożyła rączki i zaczęła błagać nieboszczki o błogosławieństwo.
W zachwyceniu miłosnem, zdało jej się, że widzi wzrok matki, zwrócony z czułością na siebie, że słyszy, jak szepcą usta ukochane:
— Błogosławię cię, moje dziecię... Bądź szczęśliwą!
Powstała z twarzyczką łzami zalaną, lecz promieniującą radością.
— Dla czego mam się obawiać przyszłości? — pomyślała — kiedy mama z pewnością czuwać będzie nademną, bo mi to obiecała...
— A głośno rzekła do Vogla:
— Służę ci, mój przyjacielu... Jestem gotowa...
W chwilę potem, obydwie siostry, wdowa Rigal i Herman Vogel wsiedli znowu do powozu i podążyli do merostwa w Passy.
Pan mer oczekiwał państwa młodych.
Nie miał on żadnego powodu interesowania się jakąś tam nieznajomą, ale panna de Cernay tak była zachwycająca, że po wyrzeczeniu słów przepisanych, palnął mówkę do nowo zaślubionej, tak pełną ojcowskiej życzliwości, że łzy z jej oczu wycisnęła.
Potem udano się do kościoła.
Ksiądz proboszcz, zacny staruszek; znał dobrze sierotę, cenił bardzo jej charakter prawy i jej zaparcie się siebie dla małej siostrzyczki.
Po udzieleniu młodej parze błogosławieństwa ślubnego, przemówił do nich krótko, ale rzewnie, przy końcu żaś rzekł do Vogla:
— Bóg dobry powierzył ci skarb prawdziwy, mój synu, ta bo oto dziewica, którą pojąłeś w tej chwili za małżonkę, będzie na pewno spokojem, godnością i radością domowego ogniska twojego... Jako męża czekają atoli i ciebie wielkie a święte obowiązki... Kochaj z całego serca, szanuj z całej duszy twojej tę czystą dziecinę, jakiej stałeś się od tej chwili podporą i opiekunem... Będzie ci ona żoną wierną... bądź dla niej mężem wzorowym...
Idźcie przez życie, jedno drugie wspomagając, a zwracajcie zawsze oczy swoje ku Bogu, aby rozkosze prawej miłości skróciły czas próby, co was dzieli od szczęścia nieskończonego w ojczyźnie niebieskiej, gdzie ci, którzy miłowali się na ziemi, miłować się będą w wieczności...
Uroczystość została ukończoną.
Nic więc obecnie, chyba śmierć tylko jedna, mogła zniszczyć dzieło oszustwa, zdrady i ponurych knowań, jakie się co tylko spełniło.
Przed Bogiem i przed ludźmi Walentyna de Cernay, została żoną Vogla!...
Gdy jechali do małej restauracyi na wybrzeżu Sekwany, przez pana Roch zaprotegowanej, prusak myślał w duszy:
— Udało mi się... jestem prawie u celu... Maurycy Villars stoi jedną nogą w grobie, a jeżeli potrzeba będzie popchnąć go i drugą tamże, jestem w każdej chwili gotowym... Za kilka dni, za kilka tygodni, za kilka miesięcy najdalej, będę już w posiadaniu trzech milionów... Gdy je tylko do rąk dostanę, znajdę zręczny jaki sposób wykręcenia się od panów Roch i Fumel, od zapłacenia pięciuset tysięcy franków łotrom, co tak bezwstydnie nóż mi do gardła przyłożyli!...
W tym samym czasie myślała sobie Walentyna:
— Nie potrzebuję się zatem niczego już obawiać... Dobry Herman uwielbia mnie... powinnam być szczęśliwą...
Dla czegóż mi jednak tak smutno?...
Dla czego tak jestem zatrwożoną?...
Żaden z urzędników domu bankowego Jakóba Lefevre, nikt z licznych znajomych Vogla, nikt z ludzi, z którymi musiał z konieczności utrzymywać stosunki, nikt, jednem słowem, nie domyślał się, że był on żonatym.
Dla dopełnienia formalności ślubnych wyjednał sobie u pryncypała urlop jednodniowy, nie powiedziawszy, rzecz prosta, o co właściwie chodziło, ale maskujące prośbę pilnemi interesami familijnemi.
Zależało mu na tem, aby uchodził za bezżennego do czasu, dopóki majątek po Maurycym Villars nie spadnie na Walentynę, a tem samem na niego, czyli dopóki nie będzie w możności zaimponować położenia niepewnemu i okrutnie niebezpiecznemu, jakie niespodzianie, a lada chwilę mogło go postawić w konieczności wybierania pomiędzy sądem kryminalnym a samobójstwem.
Gdy wycofa z obiegu weksle fałszywe, rzuci się w giełdę; a że będzie obracał znacznemi kapitałami, będą mu się więc mnożyły w ręku i dojdzie do rezultatów olbrzymich.
Wtedy uwolniony od widma przeszłości, urządzi sobie życie wesołe i hulać będzie jak pan prawdziwy.
Jeżeliby który z naszych czytelników nie mógł pojąć, jakim cudem kasyer nasz wystarczał tak długo na wszelkie wybryki podwójnej swej egzystencyj, bez wywołania katastrofy, odpowiemy, że postępował bardzo prosto i że na nieszczęście, nie rzadko się podobne historye zdarzają.
Urządzał się w ten sposób, ażeby zawsze weksle fabrykowane przez Karola Laurent, spłacane były w terminie.
Osiągał to w ten sposób, że dyskontował co miesiąc coraz to większe sumy, których część zużytkowywał dla siebie, a część pseudo-hrabiemu de Lorbac oddawał.
Cyfry rosły jak na drożdżach.
Przepaść otwierała się w rozmiarach zatrważających.
Fałszywe czeki, przekazy i weksle wynosiły już sumę trzech set tysięcy franków, co zmuszało Hermana, że po za księgami kasowemi prowadził strasznie tajemniczą rachunkowość.
Potrzeba było najmniejszego zapomnienia, mimowolnej najmniejszej dystrakcyi, aby zwalić rusztowanie tak pracowicie wzniesione, a co za tem idzie, aby zmusić się do samobójstwa, lub powędrować na galery.
Konieczne to z naszej strony uwagi dla obznajmienia czytelników z położeniem młodego małżeństwa, któreśmy opuścili, gdy wychodziło z kościoła.
Odnajdujemy młodą parę przy stole w wiadomej restauracji.
Przybytek ten gastronomiczny położony był na samym brzegu Sekwany, w pobliżu mostu Sèvres.
W niedziele i święta tłumy spacerowiczów miejskich zalegały małe jego pokoiki, w dnie powszednie pusto tu było zupełnie.
Właściciel uprawiał dwa fachy, był kupcem winnym i zawołanym rybakiem.
Żona jego, ex-kucharka, nie miała równej sobie w smażeniu kiełbi, przyrządzaniu potrawek z karpi i węgorzy, oraz pasztetu z królików.
W piwnicy win wysokich gatunków nie posiadali, ale mieli szablis i niektóre wina Bordeaux, wystarczające dla zwykłych gości.
Pan Roch cenił zalety tej oberży.
Spożywał w niej śniadanie, ile razy wracał z Bas-Meudon, zawiedziony w nadziei wynajęcia swojej posiadłości.
W wilię ślubu Walentyny zawiadomił właściciela, aby przygotował „wielką salę“ dla gości weselnych.
Ta „wielka sala”, obstawiona dokoła małemi stolikami, mogła pomieścić od biedy jakie pięćdziesiąt osób.
Jasne obicia papierowe, naśladujące pejzaż z wysokopiennemi roślinami, osypanemi kwieciem różnokolorowem i masą motyli, czyniło ją widną i bardzo wesołą.
Okna wychodziły na rzekę.
Oprócz sześciu stolików, które zestawiono w podłuż na środku i nakryto białym obrusem, resztę w jeden kąt sali usunięto.
Pan Roch i Karol Laurent, mając pomiędzy sobą Walentynę, siedzieli przy jednym boku stołu.
Naprzeciw siedział Herman pomiędzy ciotką Rigal a Klarunią.
Na samym końcu zajęli miejsce świadkowie dostarczeni przez prawnika, a byli to kompani nie nieznaczący i nieodzywający się prawie.
Podano kotlety baranie, ryby smażone, kurczęta, sałatę i ustawiono bateryę butelek.
Śniadanie szło niewesoło, pomimo wysiłków pana Roch.
Herman roztargniony, medytował w duszy nad tem, iż rzeczywiście przebył dopiero połowę drogi, prowadzącej do celu, i że należy obecnie koniecznie mu popychać Maurycego Villars do nadużyć wszelkiego rodzaju, aby go co prędzej na tamten świat wyprawić.
Usposobienie umysłu Walentyny już znamy.
Biedne dziecko pragnęło wydawać się wesołem, lecz na nic się nie zdały wszelkie starania.
Gdy próbowała uśmiechu, łzy się jej do oczu cisnęły.
Zaledwie zwracała uwagę na grzeczności i dwuznaczne słówka, jakie jej Karol Laurent szeptał do ucha, a zaręczyć możemy, że ich wcale nie rozumiała
Wdowa Rigal — według własnego jej wyrażenia — „wsuwała“ jak najęta.
Zmiatała potrawy z talerzy i wypróżniała wino z kieliszków z taką zawziętością, że pojąć było trudno, jakim sposobem zdolną była mieścić w sobie takie masy jedzenia i picia.
Świadkowie komparsi jedli i pili w skupieniu ducha.
Pan Roch, człowiek przyjemny, wesoły, a nawet lekki trochę, starał się rozruszać zebranie.
Gdy mu szło trudno, zaryzykował przy deserze kilka śpiewek okolicznościowych, co prawda za nadto przezroczystych...
I to jednakże na nic się nie zdało.
Zwrotki wesołe nie zrobiły wrażenia.
Jedynie małe oczki cioci Rigal zabłysły ogniem trochę żywszym.
Walentyna od śmierci matki żyła w ciągłej samotności i nie znała zupełnie świata, pomimo to czuła jednakże, że oprócz Hermana, całe jej otoczenie składało się z ludzi najzupełniej ordynarnych.
Czuła się nie na swojem miejscu i to właśnie uczucie zwiększało jej pognębienie moralne.
Gdyby przynajmniej miłość ją podtrzymywała... Ale gdzie tam....
Czuła obecnie doskonale, że uczucie wdzięczności, jakie w niej Herman wzbudzał, niepodobne było wcale do miłości.
I myślała sobie:
— Poco ja też wyszłam za mąż?... — Czy ja naprawdę mam męża?... Nie!... ja śnię tylko zapewne!...
Nie był to sen, niestety!...
I biedne dziecko, niezdolne dotąd do nienawiści, opanowywała straszna pogarda dla jej wroga śmiertelnego, dla wroga jej spokoju i jej szczęścia, dla hrabiego de Rochegude, boć on prześladowaniem swojem zmusił ją do szukania ucieczki w objęciach Hermana Vogla.
Po czarnej kawie Karol Laurent poprosił Walentynę, aby pozwoliła wyjść z nim jej mężowi na przechadzka na brzeg rzeki.
Młoda mężatka zgodziła się na to chętnie i obaj panowie zaraz salon opuścili.
— No, winszuję ci, mój drogi! — zawołał pseudo Lorbac z ogniem. — Szczerze ci i serdecznie winszuję!!
— Czego? — zapytał Vogel.
— Jakto czego? — Pani Vogel! — Masz gust naprawdę wyśmienity! — Twoja żoneczka śliczną jest, co się nazywa!...
— Tak — odparł Herman — istotnie jest dosyć ładną.
— Jak ty to chłodno powiedziałeś!
— Powiedziałem chłodno, ale z szacunkiem i z wysoką przyzwoitością... przecież to nie o kochankę chodzi...
— Przypuszczam, że pani Vogel musi być z domu dość bogatą...
— Ma tysiąc dwieście liwrów rocznej renty, z czego połowa należy do jej siostry.
— I ty, Herman Vogel, pomimo to się z nią ożeniłeś?...
— Jak widzisz, mój kochany — odparł kasyer z uśmiechem.
— Musisz być zatem szalenie zakochany?
— Zapewne...
Karol Laurent potrząsł głową i zapytał:
— Czy pozwolisz mi, kochany przyjacielu, wypowiedzieć otwarcie myśl moję?
— Bardzo proszę...
— Otóż, ty kochanku, nie małżeństwo bynajmmiej zawarłeś... Ty ubiłeś interes. i to gruby interes...
Pomimo całej zimnej krwi swojej, Herman zadrżał jednakże.
— Zrobiłem gruby interes? — powiadasz.
— Bardzo gruby — odparł Laurent.
— Powiedziałem przecież, że moja żona nic prawie nie posiada... Cóż więc za interes widzisz w małżeństwie mojem?...
— Może czeka was sukcesya?...
— Walentyna niema żadnych a żadnych krewnych...
— W takim razie, może jej uroda starczy ci za posag, i posłuży do jakiego interesu...
— Jakto?
— E! mój kochany, mąż pięknej kobiety może mieć zawsze jakie takie silne plecy... Urocze spojrzenie, czarujący uśmiech, to w niektórych okolicznościach czynnik wszechwładny... — Miłość tłomaczyłaby bezinteresowność, lecz ty wcale nie jesteś zakochanym, ty w interesie jakiejś partyi hazardowej, którą zagrać zamierzasz, ożeniłeś się z tą dzieweczką. Ona będzie atutem w twoim ręku.
— Nie znasz mnie, widzę wcale, mój kochany! — oświadczył Herman sucho. — Pragnę zdobyć majątek i dążę do tego różnemi hazardami, to prawda, nie jestem wszakże zdolnym frymarczyć urodą mojej żony... i uznaję twoje przypuszczenia jako niegodne i obrażające...
Wypowiadając ostatnie słowa tonem pełnym godności, Vogel myślał jednocześnie:.
— Ten łotr otworzył mi oczy na zupełnie nową stronę mego małżeństwa... Myśl doprawdy wcale dobra i w danej chwili może być przydatną bardzo...
— Kryj się przedemną, kochanku, kryj, ale nie oszukasz ty starego wróbla! — myślał sobie tymczasem znowu Karol Laurent, a głośno powiedział. — Nie sądziłem, że cię obrażę, drogi przyjacielu, mówiąc o rzeczy, która, jak wiesz, praktykuje się co dzień pomiędzy ludźmi bez przesądów. — Cofam jednakże słowa moje, skoro wydały ci się obrażającemi...
— Nie mówmy więc już o tem.
— Ale czy nie będzie już czasem chmurki na naszej przyjaźni?
— Najmniejszej, mój kochany... Nasze interesy wspólne nie pozwalają nam gniewać się na siebie...
— Czy nająłeś już mieszkanie w Paryżu? — zapytał fałszywy Lorbac.
— Nie miałem na to czasu. — Pani Vogel zamieszka na wsi przez kilka miesięcy.
— Czy pozwolisz mi kiedy niekiedy spędzić z wami parę godzin wieczorem?
— Sambym cię prosił o to, ale mieszkanie mamy bardzo skromnie urządzone i dopóki nie wynajdę co innego, nie będziemy przyjmować nikogo.
— A gdybym cię poprosił o zrobienie dla mnie wyjątku?
— Musiałbym ci z przykrością wielką odmówić.
Powiedział to chłodno i poważnie, a Karol Laurent zrozumiał, że nie należy atakować.
Wdzięki Walentyny duże na nim zrobiły wrażenie, lecz nie wydał się z tem bynajmniej i zaczął mówić o rzeczach obojętnych, aż skończyli cygara i powrócili do sali restauracyjnej.
Powiedzenie Hermana: — „Pani Vogel zamieszka na wsi przez kilka miesięcy“ — było zupełnie prawdziwe.
Kasyer przyszedł do przekonania, iż z bardzo wielu powodów wypada mu przyjąć ofiarę pana Roch i zamieszkać w willi Bas-Meudon.
Przedewszystkiem była ona jako tako umeblowana, w położeniu zaś krytycznem, w jakiem się prusak znajdował, o kupieniu sprzętów przyzwoitszych myśleć było niepodobna.
Powtóre, gdyby Walentyna razem z nim w Paryżu osiadła, trudno, a nawet niepodobnaby było nie wyjść z nią co wieczór i w niedzielę na spacer.
Wyjątkowa uroda młodej kobiety nie uszłaby wzroku ludzkiego, musiałaby zwrócić uwagę.
Dowiadywanoby się o nią, śledzonoby ich i dowiedzianoby się nareszcie, że pan kasyer jest żonaty, ale ukrywa swoje małżeństwo.
Wszystkich znajomych ździwiłaby ta niepojęta tajemniczość, szukaliby jej powodów, a więc zajmowaliby się Voglem, a on sobie wcale tego nie życzył.
Pobyt w willi Bas-Meudon do czasu śmierci wuja milionera, zapobiegał radykalnie wszystkim niedogodnościom.
Walentyna, co prawda, nudzić się tu będzie śmiertelnie, ale co jej przykrości mogły obchodzić brudnego spekulanta.
Najważniejszem było to, że w Bas-Meudon ani ona nikogo, ani jej nikt nie zobaczy, on, jeżeli będzie potrzeba mieć swobodę którego wieczoru, znajdzie zawsze jakiś powód, aby dopiero w nocy przyjechać lub nie przyjechać wcale, tylko rano pokazać się na chwilkę...
Że taki rodzaj życia sprawi Walentynie boleść głęboką, że ją gorzko rozczaruje, że się dla niej stanie niewolą, to głupstwo.
Panna Cernay została już panią Vogel.
W dniu, w którym przypadną jej miliony po wuju, on zagrabi te miliony...
Niczego więcej nie żądał.. Dopiął celu, reszta go zatem nic nie obchodziła.
Jak już powiedzieliśmy, uczta godowa wesołą wcale nie była.
Skoro się skończyła, nuda wróciła do niebywałych rozmiarów.
Wdowa Rigal najedzona i opita, zasnęła na krześle i chrapała jak najęta.
Dwaj drużbowie kompani prawie się wcale nie odzywali.
Mieli wielką ochotę wynieść się co prędzej swoim kosztem, ale nie śmieli tego zrobić ze względu na prawnika, w którego mocy pozostawali.
Klarunia stała przy oknie, stukała paluszkiem w szybę i przypatrując się rybakom zarzucającym sieci na środku Sekwany, myślała jakby szczęśliwą była, gdyby mogła znaleźć się teraz na jednym ze statków uwiązanych u brzegu.
Pan Roch, z natury ugrzeczniony i płonący młodzieńczym ogniem obok majestatycznie pięknej kobiety, korzystał z nieobecności kasyera i zalecał się dyskretnie jego żonie...
Walentyna przyjmowała te zalecanki z uśmiechem grzecznym, ale z taką jednocześnie zniechęcającą obojętnością, że adwokat widząc się niezrozumianym; stracił wszelką pewność siebie, stał się ponurym i zaczął myśleć także o opuszczeniu placu...
Ukazanie się Vogla i Karola Laurent, było hasłem do odjazdu.
Woźnice suto nakarmieni, zaprzęgając konie równie dobrze owsem upasione, pogwizdywali wesoło.
Herman zapłacił rachunek, dziwiąc się, że taki skromny w porównaniu z rachunkami w kawiarni Riche i Maison d’Or, podawanych po kolacyi w towarzystwie wybrednych kokotek.
Walentyna, Klarunia, Vogel i wdowa Rigal zajęli miejsca w powozie, który według wskazówki, danej zcicha przez pana Rocha, skręcił na drogę wiodącą do Bas-Meudon, gdy powóz drugi, wiozący czterech świadków, zawrócił na most Sèvres w kierunku do Paryża.
Karol Laurent radby był dowiedzieć się, gdzie leży domek wiejski, o jakim pan kasyer wspominał, lecz zanadto był sprytnym, aby się prawnika o to zapytać...
Miał on swój niezawodny sposób dowiedzenia się prawdy.
Pan Roch wysiadł na ulicy Montmartre, naprzeciw numeru 131.
Świadków odwieziono do ich mieszkań, jednego na bulwar Bonne-Neuvelle, drugiego na ulicę św. Dyonizyusza.
Woźnica wykręcił się na koźle i zapytał Karola Laurent, który sam jeden pozostał w powozie:
— Gdzie się pan odwieść każe?...
— Róg bulwaru i ulicy Chausée d’Antin — odpowiedział pseudo-Lorbac, a wysiadłszy wkrótce w miejscu wskazanem, wetknął pół franka w rękę automedona i rzekł:
— Będę potrzebował niezadługo kilka powozów na ślub pewien... Wolałbym ciebie, niż kogo innego, mój zuchu... Do którego zakładu należysz?
Woźnica wymienił kantor powozów przy ulicy Basse-Rempart.
— Jak się nazywasz?
— Filip...
— A twój kolega... ten, co tam pozostał?...
— Edward...
Karol Laurent dowiedział się, co chciał wiedzieć.
W godzinę potem, woźnica Edward chował do kieszeni całego franka, a w zamian dawał adres willi w Bas-Meudon.
W dniu, w którym Vogel ostatni raz dowiadywał się o zdrowiu hrabiego de Rochegude, doktorzy zadecydowali, że niebezpieczeństwo minęło i że młody człowiek, opłakany już przez matkę, przyjdzie zupełnie do zdrowia.
Od tej chwili rekonwalescencya Lionela postępowała szybkim krokiem, szybszym, niż można się tego było spodziewać.
Po upływie trzech tygodni od katastrofy, oficer huzarski dźwignął się z łóżka i bez wielkiego zmęczenia, wsparty na ramieniu matki, przechadzał się po pokoju.
Siły i energii z każdym dniem mu przybywało.
W krótkim czasie nie potrzebował już podpory.
Chodził coraz to raźniejszym krokiem.
Przy końcu czwartego tygodnia, lekarz domowy zezwolił mu na konną przejażdżkę.
Lionel dzielnie był zbudowany, straszne też cierpienia pierwszych dni, gwałtowne zapalenie mózgu, noce bezsenne w gorączce spędzone, wszystko to prześlizgnęło się tylko po nim, bez pozostawienia jakichkolwiek śladów widocznych.
Jedynie figura szczuplejsza trochę i matowa bladość twarzy, nie mająca jednakże nie chorobliwego w sobie, świadczyły o tem, co przebył.
Tak było pod względem fizycznym.
Pod względem zaś moralnym, innej natury zaszła w nim zmiana.
Zdawało się, że osłabienie pamięci, w skutek gwałtownych i długotrwałych uderzeń krwi do mózgu, dotyczyło tylko szczegółów pojedynku, w jakim o mało życia nie postradał.
Zdawało się, że zapomniał zupełnie o istnieniu panny de Cernay, i o tej głębokiej a gwałtownej miłości, dla której, jak widzieliśmy, gotów był życie poświęcić.
O wszystkiem innem pamiętał i sądził z dawną, właściwą mu bystrością umysłu.
Panią de Rochegude dziwiło potroszę to zjawisko psychologiczne, chociaż cieszyła się w duszy z tej zmiany.
Namiętność szalona, jaką Walentyna wznieciła w Lionelu, była, jak wiemy, źródłem zawodów okrutnych i bolesnych dla hrabiny.
Skoro namiętność ta zamierała w sercu syna, nadzieja pani de Rochegude ożywiać się musiała.
Najlepsza i najczulsza z matek mogła na nowo snuć wątek marzeń, przerwanych straszną katastrofą,
— O Boże mój! — mówiła drżąc z radości — nic już chyba teraz nie przeszkodzi małżeństwu mego chłopca, za śliczną kuzynką Esterą...
I potem dodawała zawsze:
— Gdy to przyjdzie do skutku, powiem sobie, żem dość na świecie żyła!... Jeżeli po wysłuchaniu najdroższych pragnień moich, Bóg zawezwie mnie do siebie, pójdę z ochotą, szczęśliwa i wdzięczna...
Nie miała jednak odwagi mówić z synem o projektach zburzonych tak nagle.
Pomimo ufności w przyszłość, nie chciała wywoływać wspomnień z przeszłości w sercu Lionela.
A jednak obiecywała sobie, że nie będzie zwlekać bardzo, że uchwyci pierwszą lepszą sposobność, a w potrzebie nawet nagnie wypadki do swojego interesu.
Takie było usposobienie matki i syna w dniu, w którym korzystając z pozwolenia lekarza, młody hrabia wydał rozkaz osiodłania sobie ulubionego wierzchowca.
— Dziecko najdroższe — powiedziała hrabina, obecna w tej chwili w pokoju, ta twoja przejażdżka kłopot mi sprawia...
— Dla czego? — zapytał Lionel.
— Czy będziesz miał tyle siły, aby się na siodle utrzymać?...
— Pewny jestem — odrzekł pan de Rochegude — nie wahałbym się nawet uganiać po polu za zwierzyną.
— Weź kogo z sobą przynajmniej...
— Na co, moja mamo?
— Dla mojej spokojności...
— To co innego.
Lionel rozkazał, aby groom za nim pojechał.
— Czy długo będziesz na spacerze? — dodała hrabina.
— Nie długo, mateczko... trochę się tylko przejadę...
— W którą stronę się udasz?
— Do lasku Bulońskiego... Objadę jezioro do okoła i zaraz powrócę...
Służący podał hrabiemu kapelusz, rękawiczki i szpicrutę.
Lionel pocałował matkę w czoło, zszedł na dół i dosiadł konia.
Dla zamiłowanego sportsmena, dla zuchowatego mężczyzny, jazda wierzchem jest najwyższą przyjemnością, jaką sobie wyobrazić można.
Lionel tem więcej odczuwał tę rozkosz, że dosyć długo jej nie używał.
W chwili, gdy wyciągniętym galopem spuszczał się z wyniosłości wzgórza Pól-Elizejskich, czuł się, jak gdyby pijanym, coś na podobieństwo mocnych wyziewów alkoholicznych biło do głowy osłabionego młodzieńca.
Stracił na chwilę poczucie rzeczywistości.
Wydawało mu się, jak gdyby fantastyczny koń skrzydlaty unosił go gdzieś wysoko w powietrze.
Poddał się bezmyślnie koniowi, nie myśląc, ani gdzie jedzie, ani czy i gdzie się zatrzyma.
Irlandzki biegun, pozostawiony samemu sobie, wybrał drogę, jaką pan jego przed niedawnym czasem tak często odbywał.
Zamiast tedy iść aleją Cesarzowej, skręcił w aleję Eylau, przebiegł ją całą w przeciągu ośmiu minut najwyżej, minął park Muette, przeleciał stacyę kolei w Passy i stanął jak wryty na przeciw palisady przy ulicy Mozarta.
Wstrząśnienie gwałtowne zbudziło z marzeń Lionela.
Spojrzał do koła; poznał miejsce, w jakiem się znajdował; zbladł jak trup, a serce bić mu przestało na chwilę.
Mgła, otaczająca umysł jego, znikła, jak mgła poranna pod pierwszemi promieniami słońca.
Na raz wszystkie wspomnienia odżyły, a z niemi razem odżyła i miłość, o której zapomniał zupełnie, miłość, którą hrabina uznała już za umarłą, a która uśpiona tylko, spoczywała w głębi jego serca.
Odżyła przeszłość cała, ze wszystkiemi uniesieniami, ze swoją boleścią i okrutnym zawodem po nadziejach najdroższych.
— Tą dziewczyną... — szeptał Lionel — powinienem się brzydzić... powinienem jej nienawidzieć! a ja ją kocham jeszcze! Pragnę ją ujrzeć i ujrzę... ale nie będę teraz na nic w świecie zważał!... Biada temu, co stanie pomiędzy nami!
Odwrócił się, skinął na grooma, rzucił mu lejce, a sam zsiadł z konia i wszedł prosto w bramę ogrodzenia.
Lionel de Rochegude, udając się da mieszkania Walentyny, robił to pomimowoli, bezwiednie prawie.
Gdyby nawet pragnął zawrócić z drogi, nie mógłby tego uczynić, tajemniczy pociąg pchał go naprzód; zresztą nie myślał mu się opierać.
Sam fakt, że bez jego woli, wierzchowiec zaniósł go do Passy, wydawał się mu nie trafem przypadkowym, lecz dziwnym objawem przeznaczenia.
— Pomimo woli mojej, tutaj przybyłem... tak więc być musiało widocznie, żadna zatem ludzka moc nie zmusi mnie do zawrócenia z drogi...
Zbliżał się coraz bardziej do domku Walentyny, zdecydowany dostać się do niej, chociażby przemocą nawet.
Gdy raz stanie przed ukochaną, zawoła głosem z serca pochodzącym:
— Walentyno, ja znowu do ciebie przyszedłem!... Przyszedłem, bo wzgląd na szczęście nasze wspólne tak mi zrobić nakazywał!... Nie odtrącaj mnie, najdroższa moja!... Na nic ci się to nie przyda!... Musisz mnie dziś wysłuchać!... Musisz zrozumieć, czego pragnę!... Ciemności nieprzeniknione otaczały mnie do koła, a teraz naraz przejrzałem nareszcie... Nie żadne to nieporozumienie nas rozłączyło, jak ci się zdaje, to kłamstwo, zdrada, zbrodnia ohydna pomiędzy nas się wmieszała... Czuję to teraz, odgaduję, pewny jestem tego!... Kochałaś mnie przez jednę chwilę, a miłość twoja nie jest z tych, co się daje i odbiera, wierzę zatem mocno, że kochasz mnie jeszcze, chociaż napisałaś mi okrutnie, że to nieprawda!... Nie wierzę temu, bo ten list kazał ci napisać nędzny ów szalbierz. Dziś to dopiero zrozumiałem; dziś wiem, że ani jedno w nim słowo nie pochodziło od ciebie!... Ja cię kocham, Walentyno, kocham goręcej niż przedtem, moje życie tak samo należy do ciebie dziś, jak należało wtedy, gdy oświadczyłem matce, że ciebie z pośród wszystkich wybrałem, że ciebie tylko uwielbiam, że ty córką jej zostaniesz... Chciano rozłączyć nas, odbierając mi życie, i o mało, że się tak nie stało, ale rachuby wroga mojego spełzną na niczem, bo oto żyję i jestem znów przy tobie!... Zapomnij o tych kilku tygodniach strasznych męczarni, Walentyno, zapomnij o nich, jak o śnie okrutnym!... Nie chcę pamiętać, żem cierpiał przez ciebie, chcę wierzyć jedynie, że jasna przyszłość nas czeka... Odpowiedz mi, Walentyno... Wyrzeknij słowo... uśmiechnij się do mnie, najdroższa... a odejdę, aby za godzinę powrócić z matką moją, która cię jak córkę do serca przyciśnie...
Lionel monologował gorączkowo, wydawało mu się, że mówi już do Walentyny.
Umysł, osłabiony po chorobie, halucynacyę brał za rzeczywistość.
Nagle stanął jak wtyty i zachwiał się na nogach, jak człowiek kulą w piersi ugodzony.
Twarz dotąd bladą, pokryła siność trupia, oczy przerażone słupem stanęły.
Stał właśnie przed furtką ogródka, podnosił prawie rękę, by zadzwonić, gdy ujrzał dużą kartę przybitą nad drzwiami, a na niej napis:
Jakto! mieszkanie sierot do wynajęcia?...
Zatem panna de Cernay nie mieszka już tutaj?...
Coś strasznego, coś czego odrobić nie można, musiało się stać zatem, przez czas, gdy młody hrabia, powalony na łożu boleści, walczył ze śmiercią.
Znów więc jakaś przeszkoda, może już teraz niepokonana stanęła pomiędzy nim a Walentyną.
Wszystkie te myśli desperackie, przemkneły przez głowę Lionela z szybkością błyskawicy, a powiedzieliśmy już wyżej, jakie piorunujące wrażenie na nim zrobiły.
A jednak po chwili przyszedł do siebie i zdolnym już był do zastanowienia się chłodnego.
Najpierw zapytał siebie:
— Co się tu stało?...
Następnie zaraz pomyślał:
— Jakim sposobem dowiedzieć się o tem?...
Lionel przeczytał po raz drugi trzy wyrazy nie mniej straszne dla niego, jak: Mane, Tekel, Fares, wypisane na ścianie przy uczcie Baltazarowej.
Spostrzegł parę wierszy drobniejszym charakterem u dołu karty, jakich z początku nie zauważył:
„Wiadomość przy ulicy Mozarta, na przeciw ogrodzenia w sklepiku wdowy Lombard, która poda adres właściciela.“
Wspominaliśmy w początkach tego opowiadania, o wdowie Lombard i o handelku, a wiemy i to, że pan de Rochegude znał dobrze tę kobietę.
Do niej to zwrócił się był po objaśnienia w dniu, w którym spotkał po raz pierwszy Walentyną odnoszącą akwarele do pp.: Gabé i Duvart..
Za jednego franka stara przekupka opowiedziała Lionelowi wszystko, co wiedziała, opowiedziała, że młoda panienka nazywa się Walentyna de Cernay, że jest sierotą, że jest bardzo biedną, bardzo zacną i bardzo uczciwą panienką, że mieszka sama z małą siostrzyczką tylko.
Hrabia, nie tracąc ani chwili, przeszedł w poprzek ulicę Mozarta i podążył w stronę sklepiku, lecz zanim tam wszedł atoli, poczekał trochę, aby odzyskać zimną krew i równowagę umysłu.
Gdy opanował wzruszenie, gdy pewnym był, że nie zdradzi burzy swej wewnętrznej, ujął dopiero za klamkę.
Wdowa Lombard, staruszka siedmdziesięcioletnia, siedziała za kulawym stolikiem, pełniącym obowiązki kontuaru, i zawzięcie robiła pończochę.
Pomimo okularów na nosie, widziała bardzo mało.
Nie poznała też młodego pana, który był u niej przed trzema tygodniami i wypytywał o Walentynę.
— Czem mogę służyć?... — zapytała. — Jakich pan potrzebujesz naczyń?... fajansowych, czy z gliny polewanej?...
— Nie, dobra kobieto — odpowiedział Lionel — ja nic nie potrzebuję... Wszak pani jesteś wdową Lombard?... — zapytał.
— We własnej osobie.
— Pani zatem, jak na karcie napisano, możesz mi dać objaśnienia?...
— Co do wynajmu małego domku...
— Właśnie.
— Jestem do usług zatem... Śliczny szalecik, nie prawda?... Czy chcesz go pan wynająć?...
— Tak jest, dobra kobieto...
— Czynsz dotychczas wynosił czterysta franków rocznie, ale obecnie gospodarz podniósł go o całe sto franków... Czy to się panu za drogo nie wydaje?...
— Nie, to wcale nie za drogo.
— W takim razie, udaj się pan do właściciela... Jest nim pan Desvignes, mieszka w Grenoble przy ulicy Handlowej nr 6... Zastanie go pan w domu co dzień do południa... A może pan życzy sobie obejrzeć szalecik...
— Jeżeli to możebne...
— O! i jak jeszcze możebne.. Dam panu klucz i sam sobie tam pójdziesz... Nie mam potrzeby obawiać się złodziei... Niema tam nic do wzięcia... Ani sprzętów, ani mebli, nic a nic, pustka, jak po pożarze...
— Ani mebli... — powtórzył Lionel machinalnie.
— Nie niema, od dwóch tygodni... Oto klucz proszę pana... jak nie będzie już potrzebny, to mi go pan oddaj...
Lionel wziął klucz, podany przez starą kobietę, ale o wyjściu nie myślał.
Chciał dowiedzieć się o wszystkiem, choćby nawet to, co się dowie, miało być źródłem goryczy i cierpienia.
— Będzie temu kilka tygodni, przejeżdżałem tędy, dobra kobieto — rzekł — i wszedłem w ogrodzenie, po za którem mieszczą się wille... Pamiętam, że szalecik był wtedy zajęty i nic nie zapowiadało, aby lokatorzy jego mieli się wyprowadzać... Zkądże tedy jest dziś do wynajęcia?...
— O, to cała historya, proszę pana — odparła wdowa Lombard.
— Czy mogłaby mi pani opowiedzieć tę historyę?...
— I owszem...
— Ale w takim razie przyjmij, dobra kobieto, to, co ci się, jako słuszne wynagrodzenie za czas stracony na opowiadanie należy...
Lionel wsunął srebrną monetę w pomarszczoną rękę staruszki.
— Ależ proszę pana! — zawołała żywo ostatnia — i bez tego bym wszystko opowiedziała, przyjmuję jednak pięć franków z wdzięcznością i niech ci Bóg za nie zapłaci, mój śliczny panie... Trzeba panu wiedzieć — zaczęła potem — że lokatorką szaleciku, była młoda prześliczna panienka, z wysokiego rodu, chociaż uboga zupełnie... Nazywała się Walentyna de Cernay... Dobra była, przystępna, a śliczna i mądra!... Drugiej takiej niełatwoby znaleźć na świecie, bo choćby kto nie wiem jak zły język posiadał, na nią nicby niedobrego powiedzieć nie był w stanie... Mieszkała z siostrzyczką, małą ośmioletnią, także ładniutką bardzo dziewuszką!...
Wyobraź pan sobie, że jednej nocy, (będzie tomu trzy albo cztery tygodnie), obudził naraz wszystkich hałas jakiś i wystrzały z pistoletu... Pif paf! pif, paf!... zupełnie jakby cały świat zabijali... Działo się to w ogrodzeniu, w pobliżu willi...
— Cóż to było takiego? — zapytał Lionel.
— Nikt nigdy się o tem nie dowiedział — odpowiedziała stara. — Nikt nie chciał narażać się na oberwanie czego w zamieszaniu, nikt też nosa z domu nie wyścibił... Dopiero nazajutrz rano zaczęto śledzić przyczynę nocnego hałasu, ale nic nie znaleziono... Tylko brama wchodowa na oścież była otwartą...
— A panna Walentyna de Cernay?... zawołał hrabia.
— Siedziała cichutko u siebie, spokojna i zajęta, jak zawsze... Lecz poczekajno pan trochę... Otóż upłynął dzień, potem wieczór, potem znów noc cała upłynęła... Nazajutrz, oho! Szalet puściuteńki, sieroty gdzieś przepadły...
— Porwano je, uwieziono... szepnął Rochegude osłupiały.
— Myślano z początku, że porwano albo poprostu zamordowano.
— Ale to nie prawda?
— Nie... nie... we dwa dni bowiem, gdy już wybierano się na policyę, aby śledztwo zarządziła, zjawił się jegomość jakiś, młody, bardzo przystojny, trochę do pana nawet podobny. — Ten jegomość miał klucze od domku i pismo do odźwiernego od panny Walentyny. Ten odźwierny jest zarazem naprawiaczem starego obuwia i polecam go panu w razie potrzeby. Otóż pan ów zabrał z domu to, co mu było potrzebne i poszedł zkąd przyszedł.
— I więcej nie wrócił — rzekł hrabia, pewny, że ma z Hermanem Vogel do czynienia.
— Poczekajże, panie kochany!... — odparła wdowa Lombard. Wystaw sobie, że będzie temu dwa tygodnie, kiedy dwa piękne powozy po parę koni zatrzymały się przed bramą ogrodzenia... Wyszłam, ma się rozumieć, przed mój sklepik... i zgadnij pan, co zobaczyłam? Zgadnij pan, kto wysiadł z pierwszego powozu!... No?... nie, nigdy pan tego nie zgadniesz, wolę więc już sama odrazu powiedzieć. Otóż wysiadła zeń panna Walentyna ze siostrzyczką, z młodym człowiekiem, który ją często odwiedzał i jakąś starą damą, pięknie ubraną, w pąsowym szalu, w kapeluszu z piórami, słowem, wystrojoną, jak na uroczystość jaką wielką. A co najważniejsze... panna Walentyna ubrana biało, miała długi welon na głowie... wieniec z kwiatów pomarańczowych... i takiż sam bukiet w ręku!...
— Ależ to ślubne ubranie! — jęknął Lionel z nieopisanem wzruszeniem.
— Ma się rozumieć!... Jechali do ślubu... Świadkowie siedzieli w drugim powozie... Panna młoda i jej otoczenie poszli wszyscy do szaletu, przebyli tam z dziesięć minut, a najwyżej kwadrans, następnie wsiedli z powrotem i pojechali do u merostwa, a z merostwa do kościoła...
— Czy pewna tego jesteś, moja kobieto? — zapytał hrabia głosem stłumionym.
— A to dobre zapytanie? Czy jestem pewna? Ależ najpewniejsza jestem, mój panie!... Bardzo lubię patrzeć na śluby, bo to przypomina dawne dobre czasy i mojego biednego męża (świeć panie nad jego duszą), który, jak się upił, to mnie bił aż skóra trzeszczała, ale pomimo to kochał mnie szalenie... Otóż zamknęłam sklepik, pobiegłam do kościoła i słyszałam na własne uszy, jak nasz ksiądz proboszcz po skończonej ceremonii, prawił takie rozczulające do młodej pary historye, że jej łzy ciurkiem z oczu leciały... Tak, tak, panna Walentyna poszła za mąż, widziałam to na własne oczy i mogę panu zaręczyć, że wszystko odbyło się według przepisów... Zdaje mi się tylko, że to pana nie cieszy wcale?... Co panu jest, mój dobry panie?...
Hrabia de Rochegude schował twarz w dłonie, aby ukryć rozpacz, co mu rysy wykrzywiła.
Za chwilę podniósł głowę, spojrzał do koła i wyszeptał:
— Nic mi nie jest...
— Czyś pan znał pannę Walentynę?
— Nie, nie znałem... Mów dalej, kochana pani...
— Już prawie skończyłam... W kilka dni potem przyjechał wóz po rzeczy. Komorne zapłacono, wszystko zabrano i oto szalet do wynajęcia; klucze oddano mnie, boć nie można było drzwi otworem zostawić... Wiesz pan teraz, dla czego domek opustoszał, wiesz także, dla czego możesz go wynająć, jeżeli ci się spodoba, i wprowadzić się choćby dziś nawet...
Lionel wrócił do drzwi, lecz stanął natychmiast.
Poczuł, że mu zbraknie odwagi do przestąpienia progu mieszkania, w którem tak niedawno widział Walentynę.
Po co się narażać na boleść niepotrzebną?
Po co rozkrwawiać ranę, nigdy zagoić się nie mającą?
Więc Walentyna poszła za mąż?... Walentyna stracona dla niego na zawsze, w chwili, gdy namiętność z nową gwałtownością w sercu jego ożyła, w chwili, gdy stanowczo zapragnął poślubić młodą dziewczynę...
Zachwiał się pod strasznym ciosem przeznaczenia.
— Nie pójdę dzisiaj do tego szaletu — rzekł do wdowy Lombard, zwracając klucz i dając jej drugą pięciofrankówkę, a następnie, niesłuchając podziękowań, wyszedł ze sklepiku, wziął lejce z rąk służącego, skoczył na konia, i puścił się pędem do lasku Bulońskiego.
Po godzinie szalonej jazdy, którą napróżno chciał zagłuszyć cierpienia moralne, zawrócił konia okrytego białą pianą i pojechał do pałacu de Rochegude.
Hrabina czekała nań z wielką niecierpliwością.
— Jakżeś blady! — zawołała gdy wchodził do swego pokoju. — Dalekoś bledszy teraz, niż gdyś na spacer wyjeżdżał... Mam nadzieję, że cię nic złego niespotkało?...
— Nie, droga matko, nic złego — odrzekł młody człowiek, starając się ukryć stan swego serca przed panią de Rochegude.
— Musisz być jednak zmęczony?
— Cokolwiek...
— Zanadto twym siłom zaufałeś... Jeżeli kochasz mnie, szanuj się, mój Lionelu!... Nie wiele potrzeba, ażeby recydywę sprowadzić...
— Bądź spokojna, mateczko... za chwilę przyjdę do siebie...
— Odpocznij i żebyś mi tak dobrze, jak rano, wyglądał... Podczas twej nieobecności, wuj twój zawiadomił mnie, że przyjedzie z Esterą, aby nas zaprosić na obiad...
— Cieszę się bardzo z tej wizyty — odpowiedział hrabia, siląc się na spokój.
— O i ja się cieszę — powtórzyła hrabina.
Kto wie — dodała z uśmiechem — może niedługo... moje dawne marzenia... ty wiesz, o czem myślę... może te moje najgorętsze pragnienia spełnią się nareszcie...
— O jakich pragnieniach mówisz, matko droga?...
— O małżeństwie twojem z kuzynką...
— Proszę cię, nie myśl o tem, moja mamo... odrzekł Lionel głosem stanowczym... Lepiej to będzie i dla twego i dla mego spokoju, zawód bowiem zawsze sprowadza cierpienia... Kuzynka moja jest prześliczną, najgodniejszą jest miłości, ale ja się z nią nigdy nie ożenię...
— Dobrze, moje dziecko — wyjąkała pani de Rochegude — ponieważ postanowienie twoje jest niezłomnem, nigdy ci już o Esterze nie wspomnę... Poszukamy razem innej żony dla ciebie...
— Napróżno, moja matko — przerwał Lionel, bo ja się nigdy nie ożenię...
— Jednakże...
— Nigdy!... nigdy! — powtórzył młody człowiek z przekonaniem.
A cicho dodał:
— Czyż mam prawo rozporządzać życiem mojem?... Czyż ja do siebie należę?... Należę przecież do Walentyny... która należy do innego, która straconą jest dla mnie, lecz którą odzyskam, czuję to, jestem pewnym tego...
∗
∗ ∗ |
Czy hrabia de Rochegude, zaślepiony namiętnością szaloną, mógł mieć nadzieję zbliżenia się z Walentyną?
Czy odnajdzie ją kiedykolwiek?
W jakich okolicznościach nastąpi spotkanie tych dwóch istot stworzonych dla siebie, a rozłączonych podstępem piekielnym?
Druga część naszego opowiadania, pod tytułem „Wdowa po kasyerze”, da nam rozwiązanie tej zagadki...