Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy pan Roch zajęty był pisaniem, Herman zapytał:
— Czy masz pan możność zmuszenia młodej panienki do tego małżeństwa?...
— Nie — odparł prawnik. — To zależy wyłącznie od ciebie, mój panie... Trzeba umieć się podobać, a to ci przyjdzie z łatwością, mówiąc bez pochlebstwa między nami.
— Gdybym się jednak nie podobał?...
— Znaczyłoby to, iż nie umiałeś wziąć się zręcznie do rzeczy, i że w takim razie nie nasza byłaby wina...
— Przedstawicie mnie przynajmniej?
— Panna Walentyna nie zna nas wcale. Sam się pan jej przedstawisz...
— Czyż to podobne?
— I podobne i łatwe.
— Jakiż pretekst wynajdę.
— Bardzo prosty, wskażę go panu natychmiast.
— Zatem, panowie — zawołał Vogel z goryczą — chcecie zabrać mi pięćset tysięcy franków, jeżeli mi się powiedzie, ale sami do niczego ręki przyłożyć nie chcecie!... Udział wasz zanadto zatem będzie ograniczonym!...
— Niedorzeczny zarzut! — odparł pan Roch obojętnie. — Oprócz pana Fumel i mnie, nikt w Paryżu nie wie o związkach rodzinnych, jakie łączą ubogie sieroty ze starcem milionowym i dogorywającym... Nazwisko tego wuja i jego siostrzenicy rzucone w ucho ładnego chłopca, zamierzającego w łeb sobie wypalić, warte jest, jak sądzę, pięćset tysięcy franków...
— Jeszcze jedno pytanie — odezwał się Vogel — jedno tylko...
— Jakie?...
— Musi istnieć przecie jaki opiekun prawny.
— Naturalnie, że istnieje.
— Jeżelibym porozumiał się z panną, czy zgodzi się on na małżeństwo?...
— Gdy ubogiej sierocie trafia się mąż uczciwy, jest to szczęściem nie do odrzucenia. Odpowiadam za opiekuna, który zresztą mało się troszczy o pupilkę swoję... Akt gotowy. Podpiszmy!
Herman Vogel, Roch i Fumel kolejno położyli swoje podpisy na dwóch arkuszach stemplowego papieru.
— W porządku — oświadczył Roch. — A teraz dowiedz się pan o nazwiskach. Młode panny to Walentyna i Klara de Cernay, stary wuj, to Maurycy Villard...
— Maurycy Villard! — wykrzyknął Vogel. — Ależ ja go znam doskonale!
— Wybornie się składa, zatem traf ten doskonałą jest wróżbą! — zawołał prawnik. — Opowiedz-że nam, drogi panie, w jaki sposób zawarłeś tę znajomość?
— Spotykałem często pana Villard w pewnych kółkach, w których, tak samo jak ja, stałym bywał gościem... Powinienem go był poznać nawet z wiernego, jaki mi nakreśliliście, rysopisu, ale nie przypuszczałem, aby mógł sześć milionów posiadać.
— Nie zdradza się z tem bynajmniej — mruknął prawnik. — Panny z Casino-Cadet i Valentino, stałyby się zbyt wymagającemi. Mówiłeś mi pan właśnie o światku, w którym się spotykacie... Wnoszę z tego, iż dla Maurycego Villard jesteś pan baronem de Précy!...
— Tak, w rzeczy samej... O istnieniu kasyera Hermana Vogel niema Villard pojęcia nawet.
— Wyśmienicie!... Małżeństwo musi być z konieczności pod nazwiskiem pańskiem zawarte, łatwiej więc przyjdzie ukryć je przed wujaszkiem, a to rzecz bardzo ważna...
— No i cóż, młody przyjacielu, czy pomyliłem się co do stanu fizycznego i moralnego twojego przyszłego kuzyna?... Czy możesz mi zarzucić, żem się dopuścił przesady?... Co sądzisz o Maurycym Villard?...
— Sądzę, tak jak pan, że trzech miesięcy nie pociągnie.
— Jesteś także zapewne zdania, iż kilka maleńkich figlików potrafiłoby skrócić ten niewielki przeciąg czasu?
— Bez wątpienia... Nie wiele trzeba, by zgasić lampę, w której jedna jedyna ostatnia kropla oliwy pozostała...
— Czy w dobrych jesteś stosunkach z Maurycym Villard? — zapytał pan Roch Hermana.
— W zupełnie dobrych...
— Moglibyście zatem bez wielkich trudów wejść z sobą w poufałą zażyłość?...
— Dość mi chcieć tego tylko...
— — Chciejże więc i zachęcaj niedołęgę do nadużyć... W ten sposób przyśpieszysz otwarcie spadku i nie będziesz nic sobie miał do wyrzucenia... Uczynisz to?...
— Uczynię!...
— Ślicznie... Pomówmy więc o czem innem jeszcze... Panny Walentyna i Klara de Cernay, mieszkają na końcu świata w Passy, przy ulicy Mozarta. Oto ich adres. Ważnem jest, aby czasu nie tracić i aby od jutra zaraz rozpocząć delikatne, pełne szacunku zabiegi około przyszłej pani Vogel...
— Prawda — odparł kasyer — przedewszystkiem atoli potrzeba znaleźć powód, aby się jej przedstawić, a pan obiecałeś mi w tem dopomódz...
— I dopomogę najrzetelniej.
Ponieważ będziemy patrzeć na to, w jaki sposób Herman Vogel będzie się zabierać do dzieła, nie potrzebujemy przeto zaprzątać czytelników zakończeniem rozmowy jego z panami Roch i Fumel.
∗
∗ ∗ |
W roku 1858-ym zaczynała się wznosić dopiero część miasta dotykająca Trocadero.
Jedyna ulica d’Eylau, zabudowaną była na drodze do parku Muette prowadzącej; ulica la Pompe, sławna ze stojącego przy niej szaletu Juljusza Janin, ciągnęła się jeszcze po przez uprawne pola.
Passy, jak to nawet pan Roch wspomniał, leżało jakby na końcu świata.
Żartowano w owej epoce z tych, co nosili się z myślą odwiedzenia sławnego felietonisty „Debatów,“ powiadano, że kto myśli puszczać się w tak daleką podróż, powinien testament wpierw sporządzić.
Przy ulicy Mozarta, sąsiadującej z bulwarem Beausejour i dworcem kolei obwodowej, nie było jeszcze, jak to ma miejsce obecnie, wielkich kamienic i wspaniałych pałaców.
Po jej bokach ciągnęły się place, zarośnięte staremi drzewami, otoczone walącemi się parkanami, w których bramy cały dzień otwarte, zamykał na noc stróż pełniący podwójne obowiązki.
Jednym było pilnowanie porządku, którego nikt nie narzucał, drugim bieganie po okolicy i wołanie głosem ochrypłym:
— Naprawiam stare trzewiki!...
Po za jednym z ogrodów stało z pół tuzina domków, rozrzuconych bez symetryi.
Nie były one o wiele większe, niż budki w grodzie Botanicznym, każdy atoli posiadał ogródek, ze sztachetami obrośniętemi dzikiem winem i masą kwiatów do koła.
Dworki owe, zbudowane oszczędnie, z niekosztownego materyału, ale zgrabne i eleganckie, ocienione stuletniemi lipami i kasztanami, wynajmowane były po czterysta franków rocznie.
Nigdy żaden nie stał pustkami.
Zawsze z pół tuzina amatorów czekało owszem z upragnieniem, czy nie zajdzie jaka zmiana w pośród stałych lokatorów.
Bo oprócz taniości, wabiło tu wszystkich powietrze świeże i prawdziwie ładny widok, jaki tworzyły małe budyneczki, ukryte w ogródkach pełnych kwiatów i cienia.
— To raj prawdziwy! — mówili zwiedzający. Raj za czterysta franków!...
Bogiem a prawdą, trudno było o tańszy raj na ziemi.
Trzech artystów, którzy następnie wielką sławą się okryli, literat, malarz i muzyk, zajmowali wtedy trzy domki, jakie musieli z wielkim żalem opuścić następnie, gdy zaczęły się na ich miejscach wznosić budynki wspaniałe.
Klotylda de Cernay, w następstwie znanej nam już katastrofy, schroniła się ze swojemi córkami do tego miłego ustronia, i obok ceny niewygórowanej, znalazła tu ciszę i samotność, tak dla skołatanego serca pożądane.
Wiemy już, że Walentyna po śmierci matki, została w tem samem mieszkaniu i żyła tu z małą siostrzyczką swoją.