Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przejdźmy mały ogródek, pełen róż pachnących, i wejdźmy wewnątrz domku, składającego się z parteru i pierwszego piętra.
Na dole kuchenka maleńka i nie wiele większy pokój, służący za jadalnię i za salon, czyli jak w Anglii nazywają parloir.
Na piętrze dwa pokoiki, zupełnie równej wielkości.
Umeblowanie parloaru nie było świeże; składały je resztki pozostałe z dawnych, lepszych czasów, nie zdradzało jednak ubóstwa.
Firanki perkalowe w gustowny deseń, otaczały jedyne okno, a przeglądały po przez nie gałęzie powoju na zewnątrz się zwieszającego.
Stolik, przy którym sieroty się posilały, w kąt następnie usuwano.
W miejsce żyrandola, wisiał u sufitu kosz porcelanowy — napełniony kwiatami.
Takiż stał na konsoli, z różami przeróżnych odcieni.
Całym zbytkiem mieszkanka tego, połyskującego flamandzką czystością, były zawsze i wszędzie róże...
Walentyna nie trzymała służącej, ani posługaczki; sama robiła wszystko.
Jedynie raz na tydzień przychodził froter, nadać połysk posadzce saloniku.
W chwili, gdy zapraszamy czytelników do zwiedzenia mieszkania sierot, salon przeistoczony był w pracownię, jak to miało miejsce co dzień, z wyjątkiem godzin śniadaniowych i obiadowych...
Walentyna siedziała pod stalugami, umieszczonemi w dobrem świetle pod oknem, i malowała wodnemi farbami, z zadziwiającą szybkością, a pewnością w dotknięciu pędzlem.
Słyszeliśmy już, jak prawnik opowiadał Hermanowi Vogel, że młoda panienka pracą pomnażała szczupłe dochody swoje.
Otóż tą pracą było malowanie akwareli.
Walentyna nie tworzyła wcale arcydzieł, i poczciwe dziecko nie było zarozumiałe pod tym względem.
Miała tylko to, co nazywają du chic w rzucaniu na brystol obrazków.
Raz był to wiatrak o białych skrzydłach, odbijający jasno i wyraźnie na tle szarego nieba Holandyi; drugi raz skała granitowa mchem obrosła, a u jej stóp pasterze bretońscy; to znowu ruiny posępne, girlandami bluszczów oplecione, lub wierzby o pniach pokręconych, przeglądające się w spokojnej wodzie małego stawu.
Walentyna malowała zawsze prawie w jednym guście, rozmaitości w widoczkach jej nie bywało.
Kilkoma pociągnięciami ołówka rzucała szkic, a reszty pędzel dokonywał.
Zręczność wykonania i świeżość kolorytu czyniły te szkice zachwycającemi i zbyt im zapewniały.
Podpisywała je Walenty, zmieniając na męzkie imię swoje.
W przeciągu tygodnia była w stanie wykończyć siedm do ośmiu akwareli.
Dwóch handlarzy rycin, jeden z bulwaru Malaquais, drugi z ulicy Viviennes nabywali od niej za bezcen wszystko, co namalowała, a z sutym zarobkiem sprzedawali potem wszystko do albumów, wchodzących właśnie w modę.
Walentyna, jak wiemy, miała lat siedmnaście, a piękną była nad wyraz.
Duże jej niebieskie oczy, w których jakby się niebo całe odźwierciadlało, miały wyraz słodki, i blaskiem swym rozjaśniały twarzyczkę, okraszoną anielskim uśmiechem.
Bogate blond włosy, otaczały zgrabną główkę, i spadały na białe czoło w drobnych złocistych loczkach.
Czarna skromna sukienka, uwydatniała szczupłą figurkę, pełną wdzięku i godności, biały gładki kołnierzyk podnosił idealną delikatność lekko zaróżowionego buziaka.
W jednej ręce trzymała pędzel, w drugiej paletę — a rączki miała takie, że śmiało ich zazdrościć można było.
Mała dziewczynka, najwyżej ośmio letnia siedziała na taborecie u nóg siostry.
Uczyła się czegoś na pamięć z książki rozłożonej na kolanach.
Brwi ściągnięte i czoło zmarszczone, świadczyły, iż wielką przywiązuje wagę do tego, co robi.
Klara w niczem nie przypominała Walentyny.
Była równie piękna jak siostra, lecz był to inny rodzaj piękności.
Oczy i brwi miała czarne, płeć kreolki, włosy ciemno-płowe, spadające w lokach na ramiona, i za każdem poruszeniem główki połyskujące, jakby złotem były posypane.
Wyraz twarzyczki dziecka i młodej panienki były zarówno słodkie i nad wiek poważne.
Był to skutek przedwczesnej walki z życiem.
Z tego to powodu siostra Walentyny, wydawała się starszą niż była.
Wybiła właśnie dziewiąta na zegarze w stylu Ludwika XVI-go, ustawionym na kominku, pomiędzy dwoma dużemi bukietami, gdy odezwał się dzwonek u furtki ogródkowej.
Walentyna zadrżała; Klara książkę upuściła, obie słuchać zaczęły.
— Kto to być może?... — przemówiła starsza siostra. — Żywej duszy dziś się nie spodziewam...
— Nie podnoś się! — odpowiedziała Klara, zrywając się z taboreciku.
— Idź kochanko, lecz zobacz dobrze, kto to, zanim mu otworzysz; jeżeli to ktoś nieznajomy, zapytaj czego sobie życzy, ale go nie wpuszczaj...
— Bądź spokojna... jestem ostrożną... i boję się bardzo złodziei..
Lekka jak gazela i uszczęśliwiona, że może na chwilę rozstać się z historyą powszechną, wybiegła w podskokach z salonu.
Działo się to na drugi dzień po konferencyi Hermana Vogla z dyrektorami agencyi Roch i Fumel, działo się nazajutrz po przymierzu, zawartem pomiędzy tymi ludźmi uczciwymi...
Po chwili wróciła Klara z minką bardzo poważną.
— No cóż? — zapytała Walentyna.
— Otóż, siostrzyczko, pan jakiś... jakiś pan bardzo ładny... wcale nie stary... ślicznie ubrany... nie sądzę, żeby to był złodziej...
— Pomylił się zapewne w adresie?...
— Nie, bo jak mnie zobaczył, zaraz zapytał:
„— Czy tu, panieneczko, mieszka panna Walentyna de Cernay?“
Odpowiedziałam, że tutaj i poprosiłam, ażeby mi powiedział jak się nazywa... oświadczył, że ty go nie znasz... chciałam się dowiedzieć, czego żąda... a on na to, że ma do ciebie interes osobisty. Poprosiłam, ażeby trochę zaczekał, boś mi zabronił otwierać...
— I czeka? — rzekła Walentyna z uśmiechem.
— Tak jest, siostrzyczko... czeka z drugiej strony furtki...
Walentyna położyła pędzel i paletę na stalugach i wstała z krzesełka.
— Nie domyślam się, coby to mógł być za interes — rzekła — nie podobna jednak trzymać przybysza za drzwiami...
Wyszła z pokoju, przeszła ogródek i wyjrzała szparą w ogrodzeniu.
Gość był ładnym bardzo mężczyzną, mógł mieć lat dwadzieścia sześć najwyżej, był blondynem z wyrazem twarzy przyjemnym, ubranym z wyszukaną elegancją.
Walentyna osądziła, że nie miał nic w sobie podejrzanego i otworzyła furtkę.
— Czy z panną Walentyną de Cernay mam zaszczyt mówić? — zapytał nieznajomy, kłaniając się z szacunkiem.
— Tak, panie — odpowiedziała młoda panienka.
Wybacz pan, że mu tak długo czekać kazałam — dodała — lecz nie przyjmuję nigdy nikogo. Jest to zasada... bez wyjątków...