Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les maris de Valentine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

— Nie jestem wcale gościem — odparł młody człowiek. — Przyszedłem rozmówić się z panią w interesie handlowym...
— W interesie handlowym?... powtórzyła Walentyna.
— I artystycznym także, proszę pani... Pragnąłbym nabyć kilka akwarel pani i, jeżeli to być może, zapewnić sobie na przyszłość monopol jej prac artystycznych...
Walentyna zaczerwieniła się z radości i dumy.
A więc chcą z nią traktować! Chcą zapewnić sobie monopol jej obrazków!... Musi mieć zatem talent wybitniejszy!... talent uznawany i ceniony...
— Skoro tak, co innego! — zawołała — odstępuję od reguły i proszę pana...
Wprowadziła nieznajomego do saloniku, podała mu krzesło, poprosiła, żeby usiadł i odezwała się z uśmiechem:
— Wybacz pan mojej ciekawości, ale zkąd się pan dowiedziałeś, że akwarele z podpisem „Walenty“ są mojemi pracami?...
— Miałem w tem interes, i dowiedziałem się, proszę pani... Zakładam dom komisowy sprzedaży obrazów i innych przedmiotów sztuki; odwiedzam kolegów, mających taki sam interes, ażeby nabrać doświadczenia, którego mi bardzo brakuje; biorą mnie oni za amatora, nie kryją się z niczem przedemną i tym sposobem zdradzają, nie pragnąc tego, niektóre tajemnice... To wolno, wszak prawda, proszę pani? Otóż widziałem u Gabé na balwarze Malaqnais i u Duvarta przy ulicy Vivienne rysuneczki na prędce wykonane, pełne życia i świeżych pomysłów, jakie mi się niesłychanie podobały... Wziąłem się zgrabnie do rzeczy i jeden z komisantów, któremu wsunąłem luidora, opowiedział mi, kim jest i jak się nazywa mniemany Walenty... Gdy to zdobyłem, pośpieszyłem natychmiast i służę... Wiesz pani teraz, kto jestem, czy więc pozwolisz uczynić sobie jedno zapytanie?
— I owszem, proszę pana...
— Ile akwareli zabierają co miesiąc od pani Gabé i Duvart?
— Dwadzieścia do trzydziestu...
— A ile płacą za nie?
— Ależ, panie...
— Rozumiem zakłopotanie pani... rozumiem jej wstręt do demaskowania niegodziwych wyzyskiwaczy.. Zatem dobrze, nie odpowiadaj pani... Wiem, co mi trzeba i bez tego... Gabé i Duvart płacą pani po cztery franki za rysunek... To czyste urągowisko doprawdy, to bezwstydnie!... to nikczemnie z ich strony!...
— Ależ — przerwała Walentyna nieśmiało — ależ ja czułam się bardzo zadowoloną, znalazłszy choć takich nabywców! — Gdy początkowo udawałam się do kupców, nie dozwalali mi nawet otworzyć pudełka z memi rysunkami, albo też spoglądali na moje prace przelotnie i z roztargnieniem odpowiadali:
„Nie potrzebujemy takich rzeczy! — To niema wcale popytu!“
— Wierz mi pani, że ci kupcy grubo się mylili... Rysunki pani znajdują bardzo łatwo nabywców... Zresztą, dowodzi tego najlepiej moja propozycya...
— Cóż więc pan mi proponujesz?
— Zarabiasz pani sto dwadzieścia franków miesięcznie za trzydzieści akwarel. Ja ofiaruję cenę dwa razy wyższą za połowę tej roboty... Dwieście dwadzieścia pięć franków za piętnaście obrazków, czyli piętnaście franków za jeden...
Walentyna oniemiała, posłyszawszy propozycyę, przechodzącą wszelkie jej najśmielsze nadzieje; nie chciała wierzyć uszom swoim.
Nie zdobyła się też na odpowiedź.
— Czy pani przyjmuje moje warunki? — zapytał nieznajomy.
— Bez wahania przyjmuję , proszę pana — odpowiedziała nakoniec.
— Zatem zgoda na ilość i na cenę?
— Tak, panie, zgadzam się na wszystko...
— Zobowiązujesz się pani dla mnie tylko malować przez rok cały?
— Z największą chęcią... Czy pan żąda, ażebym podpisała umowę?
— Nie potrzeba. Wystarcza mi zupełnie słowo pani.. Odkąd pani raczy wykonywać naszą umowę?
— Od dzisiaj... zaraz... jeżeli tylko robota naszkicowana dziś rano, spodoba się panu...
— Zaraz zobaczymy...
Młody człowiek podszedł do stalugi, nachylił się w ten sposób, że prawie dotknął ustami włosów Walentyny i wyrzekł z cicha:
— Wiatrak... Bardzo ładny... Prześliczny!... Niepodobna debiutować szczęśliwiej i dla mnie i dla pani... Zatem to już do mnie należy?...
Wyprostował się, wyjął z kieszeni portmonetkę złotem wypchaną i rzekł:
— Czy pozwoli pani ofiarować sobie zaliczkę za dwa miesiące z góry?
Walentyna zaczerwieniła się jak piwonia.
— Za dobry pan jesteś — szepnęła — lecz mawiam stanowczo...
— Dla czego?
— Bo zaliczenie nie jest mi koniecznem; nie potrzebuję pieniędzy.
— W takim razie pozwolę sobie przynajmniej uprzedzić panią, że, jeżeliby na jaki wypadek niespodziewany, potrzebną pani była jakakolwiek kwota, jestem zawsze na jej usługi... Raczy pani napisać parę słów pocztą, a stawię się natychmiast. Oto mój adres.
Walentyna wzięła elegancką, podłużną kartkę i przeczytała na niej:

Herman Vogel
Ulica Pépinière Nr. 128

— Słówko jeszcze, proszę pani — zaczął gość, którego już znamy. — Podziwiając śliczne prace pani u Gabégo i Duvarta, zauważyłem z żalem niejaką jednostajność motywów, jakie pani opracowywuje zwyczajnie... Obraca się pani w zbyt ciasnem kole, zaledwie siedm, czy ośm odmian narachowałem... To za mało... Pragnąłbym większej rozmaitości...
— Boże mój — odpowiedziała — to, czego pan pragniesz, zdaje się bardzo łatwem, a jednak jest niepodobnem dla mnie..
— Czy wolno zapytać dla czego?
— Bo nie nie widziałam; nigdzie nie wychodzę nigdy; nie mogę sobie nic przypomnieć, nie mogę rysować z natury... Jestem zmuszona reprodukować te kilka wzorów, jakie mi moja nauczycielka rysunków pokazała...
— Rozumiem, lecz gdyby pani pozwoliła, moglibyśmy złemu zaradzić.
— W jaki sposób?
— Postaram się o kolekcyę starych artystów... z motywami prostemi... krajobrazów niezawikłanych... Przyniosę je pani i zaczniesz malować nie kopie, broń Boże, lecz naśladowania.
Oczy dziewczyny zajaśniały z zadowolenia.
— Ach! panie — zawołała — jakżeż ci będę wdzięczną! Praca będzie mi daleko przyjemniejszą, gdy nie będę zmuszoną, jak pan powiadasz, obracać się w ciasnem kole...
— Więc już postanowione... Niechaj pani dokończy wiatrak tak dobrze zaczęty, a następnie na zupełnie nową drogę!... Jutro zapewne będę miał sztychy, o jakich mowa, i oddam je do pani rozporządzenia...
— Będę oczekiwać z niecierpliwością.
— Przyjemnieby mi było, gdybym mógł dostać jednę akwarelę co drugi dzień... Może tak być, wszak prawda?
Walentyna zawahała się chwilę.
— Czy uważa pani za niemożebne to, o co proszę? — dodał Herman.
— Ulica Pépinière bardzo daleko ztąd leży... mówiła młoda panienka, patrząc na bilet Hermana. — Jakżeż co drugi dzień taką podróż odbywać?
— Niech mnie Bóg broni od tego, żebym panią śmiał fatygować! Nie myślałem o niczem podobnem... Ja przychodzić tu będę.
— Tyle kłopotu...
— Dla mnie to żaden kłopot... Bywam parę razy na tydzień w Passy, mam tu różne stosunki... Skorzystam z tego... Będę zawsze służył pani pomiędzy 7-mą a 8-mą wieczór...
— Będę panu bardzo rada, i będę starać się usilnie, aby pana zadowolić...
— Pewny jestem tego naprzód, i odchodzę uszczęśliwiony z dojścia do skutku naszych układów...
Na tem skończyła się rozmowa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.