Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/LXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Czy pani ma mi co do powiedzenia?... — zapytał.
— Tak.. — odparła Walentyna — Pragnę porozmawiać z panem chwilkę...
— Służę pani...
Sierota wskazała na wdowę Rigal, stojącą przy okrągłym stole na środku salonu.
Zacna dama zajęta była pakowaniem do filiżanki z kawą z pół tuzina kawałków cukru a miłe to zajęcie przerywała jedynie wychylaniem od czasu do czasu szklaneczki wina szampańskiego, przywiezionego przez Hermana.
Gest Walentyny mówił jasno:
— Chciałabym z tobą tylko pomówić...
Tak przynajmniej zrozumiał Vogel.
Powstał, podał ramię pannie de Cernay i rzekł:
— Wieczór musi być prześliczny... Czy nie zechcesz pani przejść się po ogrodzie?
— Właśnie, chciałam pana prosić... — szepnęła Walentyna.
Przyjęła ramię Hermana i wyszła z nim razem.
— Stanowczo — pomyślał kasyer — jestem czarodziejem... Wszystko, co przewidziałem, spełnia się co do joty... Ta głupia sroka sama mi lezie w łapy... Zanim wyjdę z tego domu, małżeństwo nasze zostanie postanowionem..
Pomimo, że to był początek jesieni, powietrze było ciepłe, jak w piękne wieczory sierpniowe.
Miryady gwiazd błyszczały na czystem tle nieba.
Księżyc w pełni oświecił horyzont, ukośnym promieniem rzucił białą smugę pod wielki kasztan i osrebrzył bladawym blaskiem ławeczkę, po lewej stronie drzwi wchodowych ustawioną.
Vogel zaprowadził pannę de Cernay do tej właśnie ławeczki.
Usiadła.
Po chwili zajął obok niej miejsce; ale, że nie było Klaruni, aby ich przegrodziła, jak podczas pierwszej rozmowy, usiadł w przyzwoitej odległości.
Towarzystwo, powracające wodą do Saint-Cloud, czy do Suresne w łodzi ustrojonej różnokolorowemi lampami, śpiewało chórem kuplety z „Życia cygańskiego.“
Słów nie słychać było; melodya nieco trywialna, złagodzona oddaleniem, brzmiała słodko i przenikała do duszy.
Walentyna słuchała czas jakiś w milczeniu.
Zdawało się, że zapomniała zupełnie, po co przyszła.
Herman przypomniał jej o tem, odezwaniem się swojem:
— Oczekuję, abyś pani raczyła objaśnić mnie łaskawie, w czem mogę być jej użytecznym?...
— Panie Vogel — zaczęło dziewczę — wiem, że będę niedyskretną, czuję to dobrze, liczę jednakże na pobłażliwość pańską...
— Na pobłażliwość moję?... — powtórzył kasyer. — Przecież pani nie możesz jej potrzebować?...
— A jednak, przyrzeknij mi pan...
— Przyrzekam... z całego serca!...
— Od czasu, gdyśmy się poznali — zaczęła Walentyna — okazywałeś mi pan tyle zajęcia, tyle głębokiego przywiązania... tyleś pan dla mnie uczynił... tylem ci winna za to wszystko wdzięczności, że mam obowiązek odwzajemnienia się panu za te szlachetne uczucia... To dług święty, to święty mój obowiązek...
Panna de Cernay umilkła, oczekując odpowiedzi Hermana, ten jednak pochylił głowę i wcale się nie odezwał.
Sierota zaczęła zatem znowu:
— Dziś wieczór, w chwili, gdyś wchodził do nas, zapytałam: Czy chory jesteś? Czy masz jakie zmartwienie?
— Odpowiedziałem pani: „że ani jedno ani drugie...“ — wybełkotał kasyer.
— Otóż, nie uwierzyłam panu... — odparła sierota. — Gdzie się podziała zwykła otwartość pańska?... Masz zmartwienie... jestem pewna, jestem pewna, rozumie pan, że ja coś znaczę w tem zamyśleniu pańskiem i dla tego proszę, błagam cię, przyjacielu jedyny, zaufaj mojemu rozsądkowi, mojej odwadze i nic przedemną nie ukrywaj...
Vogel nie zaraz odpowiedział.
Blask księżyca oświecał twarz jego, a ta twarz niby wierne źwierciadło, zdawała się odbijać niepewność i tortury wewnętrzne młodego człowieka.
— Błagam pana... — szepnęła Walentyna — a pan pomimo to milczysz...
Herman powziął niby nagłe postanowienie.
— Chcesz pani, ażebym mówił? — powiedział. — Może lepiej bym zrobił, gdybym tego nieusłuchał... ale zabrakło mi siły, ażeby milczeć dłużej... Musisz mnie pani atoli wysłuchać do końca... a przedewszystkiem pamiętać, że chciałem zachować milczenie...
— Uspokój się pan — odpowiedziała panna de Cernay — wysłucham cierpliwie i o niczem nie zapomnę...
— Niech się stanie zatem według woli pani... Oto wyznaję prawdę: Jestem nieszczęśliwy... bardzo nieszczęśliwy...
— Pan? — zawołała Walentyna. — Dla czego?...
— Ponieważ dzisiaj pożegnam panią na wieki... Odejdę i nigdy już nie ujrzę pani...
— Nigdy mnie pan nie ujrzy... pożegna mnie pan na wieki... — powtórzyła panienka zmartwiała ze ździwienia. — Co to znaczy? Nie rozumiem pana... Co panu może przeszkodzić w czuwaniu nadal nademną i moją-siostrzyczką?.. Przecież nie myślisz pan wyjechać z Paryża?...
— Za trzy dni nie będę już nie tylko w Paryżu, ale i we Francyi nawet... — odrzekł kasyer.
— Boże! — szepnęła Walentyna. — Uciekasz z kraju!...
— Konieczność to okrutna....
— Co powoduje tę konieczność?...
— Pani...
Sierota gwałtownie w tył się cofnęła.
— Ja!... — zawołała — ja!... Ależ to nie ma sensu, coś pan powiedział... Albo ja śnię, alboś pan zmysły postradał...
— Ani jedno, ani drugie!.. Posłuchaj tylko pani... Dowiedz się wszystkiego, a wszystko zrozumiesz... Jesteś bardziej, niż kiedykolwiek zagrożoną... Ten człowiek, ten hrabia de Rochegude, upiera się przy swoich ochydnych zamiarach... Poprzysiągł, że musisz się stać jego zdobyczą... Ma całą armię agentów na swym żołdzie, przetrząsa cały Paryż, aby cię odszukać, że zaś nie może tego dokazać, rozszerza koło działania i obecnie sieć jego łotrowska po za rogatki już sięga... Nadejdzie dzień, w którym siepacze pana hrabiego dotrą i tutaj...
— I właśnie w chwili, gdy niebezpieczeństwo wzrasta, gdy więcej niż kiedykolwiek potrzebować będę obrońcy, mówisz pan o porzuceniu mnie, o pozostawieniu samej, na łasce wrogów!... — zawołała młoda dziewczyna.
— Źle mnie pani zrozumiała!... Nie zostawię jej na pastwę wrogom... Postanowiłem już, jak postąpię.. Jutro postaram się wejść w drogę prześladowcy pani... Znieważę go pod pierwszym 1epszym pozorem, wymierzę policzek, będę się z nim pojedynkował, a jeżeli Bóg jest sprawiedliwy, zabiję niegodziwca i wtedy uwolnię panią raz na zawsze od niego...
— Co!... — rzekła Walentyna, trzęsąc się jak w febrze.
— Jedyny to sposób, proszę pani...
— A jak on pana zabije
— Jeżeli on mnie zabije?... Cóż ja na to poradzę?.. Spełnię to, co do mnie należy, a pani nie będziesz mogła nic mi mieć do wyrzucenia...
— Ale będę zgubioną!...
— Nie pani, bo pewny jestem, iż znajdziesz uczciwego człowieka, którego pojmiesz za męża... Mąż, może zawsze obronić żonę przed najsilniejszym napastnikiem.. Społeczeństwo, prawo, policya, wszystko mu pomaga!... Taki nawet hrabia de Rochegude, pomimo nazwiska, tytułu i wielkiej fortuny, musi zwinąć chorągiewkę wobec trójkolorowej szarfy pana mera...
Walentyna pochyliła główkę, zamyśliła się głęboko, a potem rzekła:
— Jeżelibyś pan go zabił, dla czegóż wtedy miałbyś wyjeżdżać?...
— Dla czego?... — powtórzył Vogel. — Bo zbrakło mi już cierpliwości i odwagi... Za długo znoszę te męki nie do wytrzymania... Lepiej mi skończyć od razu... Ja ciebie kocham Walentyno!... Wiesz o tem dobrze, ja ciebie uwielbiam, i umieram z tej miłości powoli!... O! gdybyś mnie była pokochała!... Gdybyś była zrozumiała, do czego taka jak moja miłość jest zdolną!... Lecz pani mnie nie kochasz i nigdy mnie nie pokochasz... Wszystko zatem skończone!....
Panna de Cernay położyła rękę na ramieniu Hermana.
— Gdybyś zatem został moim mężem — rzekła — nie byłoby ani pojedynku, ani żadnych okropności?...
— Nicby nie było... Czegóżbyś obawiać się mogła?... Wyzwałbym do walki świat cały!...
— Kiedy tak — rzekła Walentyna — to jeżeli tylko zechcesz się zemną ożenić, panie Vogel, odpowiem ci: zgoda, bez najmniejszego wahania, i bardzo będę dbać o to, aby cię szczęśliwym uczynić.