Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na dwa tygodnie przed opowiedzianemi przez nas wypadkami, około dziesiątej rano, elegancki faeton, zaprzężony w dwa kare rumaki, stał na ulicy Malaquais, nieopodal od wejścia do szkoły sztuk pięknych, a o kilka kroków od sklepu, w którym pan Grabé sprzedawał obrazy stare, jako i tegoczesne, akwarele, rysunki i sztychy przerozmaite.
Młody człowiek z czarnemi włosami i ze znakiem honorowym, który w kaplicy kościołka Passy, więcej zajętym był wdziękami panny de Cernay, niż świętością miejsca, w jakiem przebywał, wyszedł z wielkiego domu, arystokratycznej powierzchowności, zapalił prawdziwego hawanosa i zamierzał wskoczyć na kozioł faetonu, gdy naraz widok młodej panienki, idącej w jego kierunku, powstrzymał go, sprawiając żywe wzruszenie.
Tą młodą panienką — powiedzmy to od razu, była Walentyna de Cernay.
Chodziła właśnie do handlarza przedmiotów sztuki na bulwar Malaqnais — a teraz podążała na ulicę Vivienne, do Duvarta, aby odebrać nędzne wynagrodzenie za całotygodniową usilną pracę.
Skromnie ubrana, w ciasnym starym płaszczyku, trzymała w ręku teczkę z akwarelami, biegła szybko, lekka jak nimfa, zgrabna idealnie, nie patrząc niby na nikogo, a jednak tak zręcznie omijając przechodniów, że nikogo z nich ani dotknęła.
Nieporównana piękność Walentyny, dystynkcya w całej postaci i pewien cień smutku przysłaniający prześliczne rysy, tworzyły uderzające przeciwieństwo z ubraniem skromnem, można powiedzieć ubogiem, właściwem jedynie dla szwaczki jakiejś, odnoszącej robotę.
— Cóż za prześliczna dziewczyna! — pomyślał młody brunet. — Zkąd u dyabła, ten typ prawdziwej patrycyuszki, ta elegancya bezwiedna, znaleźć się mogła w osóbce tak nizkiego stanu?... Sądzę, iż znam się na piękności kobiet, a nigdy, przenigdy w życiu, czy w wielkim świecie, czy to w półświatku, nie napotkałem istoty tak cudnej!... To dziewczątko, idące obojętnie i hardo, w ubożuchnej swej sukience, byłoby kochanką zachwycającą. Czy iść za nią i spróbować szczęścia?...
Rozmyślał chwilę, nareszcie odpowiedział sam sobie, potrząsając głową:
— Na coby się to zdało? Najprzód, zapewne jest cnotliwą, a potem, trzeba przyznać, że jest zanadto piękną! Gdyby mi się udało pozyskać jej względy, czuję, że szalałbym dla niej... i... bądź zdrowa swobodo serca!... żegnaj niezależności życia!... Nie! nie!... Sto razy lepiej uciekać przezornie i zachować tylko wspomnienie twarzyczki, ujrzanej w przelocie...
Po takiem postanowieniu, młody człowiek wskoczył do faetonu, chwycił lejce w rękę i puścił konie kłusem.
Na nieszczęście, nasz nieznajomy zamiast jechać w przeciwnym kierunku, udał się za Walentyną, w stronę mostu Saint-Pères.
Dopędził niedługo pannę de Cernay, ażeby zaś jej nie minąć, zwolnił biegu koni.
Postępowanie to, nie zgadzało się zupełnie z powziętą przed chwilą decyzyą, ale bywa najczęściej, że człowiek proponuje, a Bóg dysponuje.
Postanowionem widać było, żeby ujrzał raz jeszcze wiotką figurkę Walentyny, ażeby zapragnął znowu patrzeć na nią i podziwiać ją bez końca, ażeby stracił odwagę szukania zbawienia w ucieczce...
Przy skręcie ulicy, młoda dziewczyna przystanęła, ujęła prawą ręką sukienkę, uniosła ją ruchem pełnym gracyi, i odsłoniła bezwiednie nóżkę godną bogini!
Deszcz padał rano i na przejściu woda się zebrała.
Walentyna zabezpieczywszy od zabłocenia spódniczki, poczekała aż ruch ustał trochę na ulicy, minęła ją w poprzek, nie zamoczywszy bucików i weszła na most Saint Pères.
Młody brunet zawrócił na prawo, jechał wolno i nie spuszczał z oczu panienki, która przeszła most, zaledwie spojrzawszy na statki stojące na kotwicach, a potem przez ulicę Rivoli i Rohan skierowała się do Palais-Royal, gdzie weszła na wprost galeryi Orleańskiej.
Nieznajomy zapomniał o postanowieniu, powziętem przy ulicy Malaquais.
Zatrzymał powóz, oddał lejce służącemu, wyskoczył na chodnik, wszedł w bramę i zobaczył Walentynę idącą wzdłuż galeryi Montpensier, mało zwykle o tej porze uczęszczanej.
— Czy ją zaczepić? — zapytywał siebie. — Wiem, że to nie ładnie i naprzód już się tego wstydzę.. Logika ma także swoje wymagania... Jeżeli nie mam do niej przemówić, po cóż gonię za nią? Zacząłem po głupiemu, to niechże tak przynajmniej skończę!... Nie znajdę chyba stosowniejszej pory i miejsca... Naprzód tedy!... Odwagi! odwagi i jeszcze raz odwagi!...
Można być pewnym, że naszemu nieznajomemu nie zbywało na odwadze, traktował on lekko kobiety w ogólności, a gryzetki w szczególności...
W dodatku Walentyna, w skromnem swojem ubraniu, wydawała się być jedną z tych miłych, a łatwych istotek...
Jeżeli nie była gryzetką, to była z pewnością jakąś robotnicą nizkiego pochodzenia...
Zkądże ta nieśmiałość u młodzieńca zwykle tak przedsiębiorczego?
Zkąd ten jakiś szacunek mimowolny i to wahanie instynktowne, zkąd ten niepokój w chwili zawiązania znajomości z dziewczątkiem licho ubranem, z dziewczątkiem, które, świetna jedynie wyróżniała uroda?...
Zaczął sam z siebie żartować, a potem korzystając z chwili, gdy Walentyna przystanęła przed wystawą ze staremi sztychami, podwoił kroku i stanął tuż przy niej...
— Panienko... — szepnął jej nad uchem, zdejmując kapelusz z głowy.
Walentyna wstrząsnęła się i obejrzała do koła, szukając oczami, do kogoby mówiono...
— Ja mówię do panienki — bąknął nieznajomy.
— Do mnie?... — powtórzyła, Walentyna bez zmięszania, patrząc prosto w oczy interlokutorowi, tracącemu coraz bardziej pewność siebie, pod tem spojrzeniem przejrzystem i śmiałem, zdradzającem czystość serca i wyniosłość zarazem.
Walentyna nieświadoma złego, nie podejrzewała go wcale.
Zanadto była niewinną, aby wiedziała o tem, że sam fakt zaczepienia młodej kobiety w miejscu publicznem, staje się dla niej obrazą.
Zadziwiła się, lecz nie obraziła, odparła więc tylko:
— Co pan możesz mieć mi do powiedzenia?... Nie znam pana...
Młody człowiek skorzystał z przemówienia Walentyny.
— Pani mnie nie zna — rzekł — ale ja znam panią...
— Mylisz się pan zapewne... Za kogo innego chyba mnie pan bierzesz...
— Nie... o! nie... Niema na świecie drugiej kobiety, któraby do pani podobną była... Nie mylę się wcale... Spotykałem panią bardzo często...
— Gdzie mnie pan spotykał?
— Tutaj i na ulicy Malaqnais...
— Przypuśćmy zatem, że pan mnie znasz... Mów pan, słucham... Czego chcesz odemnie?...