Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Młody człowiek zdawał się wahać.
— Czego pan chcesz odemnie? — powtórzyła Walentyna.
— Pragnę powiedzieć pani tylko jedynie, że każde spotkanie z panią budzi we mnie gorącą chęć widzenia jej znowu... Krótkie chwile, w których mam szczęście ujrzeć panią, wydają mi się niedostatecznemi... Pragnę z całych sił duszy mojej, aby nasze spotkania powtarzały się częściej a nadewszystko abyśmy poznać się mogli, aby stosunki nasze stały się sardecznemi... Czy pani możesz mi to przyrzec?...
Walentyna spojrzała znów na młodzieńca swojemi szczeremi oczami i powiedziała:
— Pan chcesz się spotykać ze mną?... Dla czego?...
— Tyle mam pani do powiedzenia... O! nie bój się pani!... Jeżeli potrzeba być ostrożnym, będę nim niezawodnie... Będę dyskretnym i jak grób milczącym.. Może się pani obawiasz rodziny?... Przysięgam, że otoczymy się tajemnicą niezbadaną... Potrafię wszystko urządzić w sposób delikatny, zaufaj mi pani, osłonię cię taką opieką, że nikt się niczego nie będzie w stanie domyśleć...
— Słyszę, co pan mówi — przerwała Walentyna — lecz nic a nic nie rozumiem...
Młody człowiek nie wiedział, co ma sądzić.
Niewinność jaśniejąca na anielskiej twarzyczce, śmiało do niego się zwracającej, zbijała go z tropu i prawie onieśmielała...
Czy ta niewinność była jednak prawdziwą?
Córki Ewy mistrzyniami są w sztuce udawania, najprzewrotniejsze najlepiej odgrywają komedyę niewinności.
Przecież ta śliczna blondynka nie dała ma odprawy, gdy ją zaczepił.
Słuchała go; odpowiadała nawet... co tam, trzeba się odważyć!...
— Jakto! — zaczął z ogniem nieznajomy. — Czy to prawda? Czy to podobna?... Więc pani mnie nie zrozumiałaś? nie domyśliłaś się niczego?...
Ja kocham panią!...
Walentyna instynktownie odgadła obrazę, ukrytą po za temi słowami.
Zaczerwieniła się i, nic nie odpowiedziawszy, odeszła pośpiesznie.
Zawstydził się trochę nieznajomy, lecz nie tracąc odwagi, pogonił za sierotą...
— Muszę się przecie dowiedzieć, czego się mam trzymać... — pomyślał. — Dalej! naprzód! użyjmy wszelkich sposobów...
I zaczął znów mówić głośno, pochylony nad Walentyną:
— Może panienka mi nie wierzy? Może bierze mnie za jednego z tych próżniaków, którzy mają zwyczaj i przyjemność zaczepiania ładnych kobiet na ulicy i prawienia im grzeczności...
Ja nie mam nic wspólnego z tymi ludźmi... pogardzam nimi.. To, co mówiłem przed chwilą, jest najrzetelniejszą prawdą... Kocham panią od dawna, a jeżeli dotąd o tem nie mówiłem, to dla tego jedynie, że wzbudzasz we mnie szacunek na równi z miłością; obawiałem się obrazić panią... Dzisiejsza moja śmiałość pochodzi z obawy, bym niestracił dobrej sposobności, jaka może nie prędko mi się nadarzy... Kocham i uwielbiam panią, lecz nie wiem jak się nazywasz, gdzie mieszkasz i błagam, powiedz mi jedno i drugie.. Nie odpychaj mnie... przynajmniej dowiedz się, kto jestem... Tu chodzi o przyszłość twoję... Jeżeli jesteś ambitna, to ja jestem w stanie otoczyć cię wszystkiem, o czem kiedykolwiek marzyłaś... Jestem bogaty i niezmiernie hojny... Kobieta, którą pokocham, może wszystkiego żądać odemnie, i może być pewna, że wszystko otrzyma...
Walentyna i jej prześladowca mijali właśnie wystawę złotnika.
Młody człowiek mówił dalej:
— Bądź pani pewną, że to nie próżne słowa... Czy chcesz się przekonać o tem?.. Zatrzymaj się i spojrzyj na to złoto i drogie kamienie, błyszczące w różnych ozdobach.... Wybierz, co ci się żywnie podoba... Rzeknij słowo, a u nóg twych złożę klejnoty, które mogą cię może uczynić piękniejszą, lecz których ty, swoją pięknością, blask jeszcze podniesiesz... Oddaj mi twoje serce i rozporządzaj wszystkiem, co posiadam.. Czyś pani słyszała?... Czy przystajesz na taką zamianę?...
Walentyna stanęła, zwróciła się do nieznajomego, spiorunowała go pogardliwem spojrzeniem i następnie odrzekła:
— Znieważasz mnie pan! Jeżeliś człowiek uczciwy, to ani słowa więcej, odstęp odemnie, rozkazuję!...
I nie czekając odpowiedzi puściła się pędem.
Młody człowiek osłupiał, lecz następnie tupnął nogą ze złości.
Wdał się nierozsądnie w pogoń, która mu zupełnie na korzyść nie wyszła, to też wściekły był na siebie i wściekły na to dziecko pogardliwe i harde, które, czuł to dobrze, wymknie mu się niezawodnie.
— Do licha! — mruknął. — Co za spojrzenie obrażonej księżniczki! Jaki głos rozkazujący! Na honor, ta mała umie nakazać dla siebie szacunek!... Kto inny dałby już pokój... Mnie zachęcają trudności... Nie dam się wywieść w pole... Pójdę za tobą pomimo twej woli, moja piękna i dowiem się przynajmniej, coś ty za jedna...
Walentyna weszła w wązki pasaż nazwany du Perron.
Gdy nieznajomy wchodził doń także, ona już biegła ulicą Vivienne.
Nie próbował teraz zbliżyć się do niej, starał się tylko nie stracić jej z oczu,
Walentyna pewna, że nikt już za nią nie goni, weszła do sklepu Duvarta, handlarza obrazów, który, tak jak Gabé, kupował od niej akwarele.
Młody człowiek przystanął z przeciwnej strony ulicy, pod cieniem bramy domu, i czekał cierpliwie.
Po kwadransie zobaczył Walentynę wychodzącą ze sklepu.
Rzuciła okiem na wszystkie strony, a nie widząc nic podejrzanego, pobiegła szybko na plac Giełdy.
Nieznajomy opuścił stanowisko i poszedł także w tę stronę, i
Wiadomo, że na tym placu jest stacya omnibusów, i że ztamtąd właśnie odchodzą one do Passy.
Jeden z omnibusów zabierał się do odjazdu.
Walentyna, wskoczyła lekko do powozu.
Konduktor zadzwonił, ciężki wehikuł ruszył z miejsca.
Jakiś spóźniony pasażer chciał był wsiąść jeszcze.
— Niema miejsca! — zawołał konduktor.
— Co począć? — mruknął nieznajomy, zostawszy na bruku. — Nie mogę przecie iść z końmi w zawody, chociaż posiadam dobre nogi... a niech mnie dyabli porwą, jeżeli dam za wygraną...
Nadjechał właśnie fiakr pusty.
Nieznajomy wskoczył do niego.
— Dokąd mam jechać, obywatelu? — zapytał woźnica.
— Widzisz omnibus, idący do Passy? Jedź za nim i trzymaj się z nim równo, ile razy się zatrzyma — ty zwalniaj biegu także...
— Rozumiem.
Ciężki omnibus stawał z jakie dwadzieścia razy na długiej przestrzeni, jaką przebywał; to zabierał, to znów wysadzał podróżnych, lecz Walentyna jechała prawie do ostatniej stacyi i wysiadła dopiero wtedy, jak z ulicy Pompe skręcano na lewo w główną ulicę Passy.
Młody człowiek zapłacił fiakra, i pewny teraz, że piękne dziewczę mu nie ucieknie, puścił ją naprzód z pięćdziesiąt kroków, aby jej znów swoim widokiem, nie zaniepokoić.
Walentyna skręciła na prawo, minęła dworzec kolei obwodowej, puściła się w ulicę Mozarta i przestąpiła próg bramy malowniczej zagrody, jaką już opisaliśmy.
Nieznajomy ukryty po za parkanem, widział, jak wyjęła klucz z kieszeni i otworzyła na rozcież furtkę małego ogródka, otaczającego ładny domek mieszkalny.
Ten sposób wejścia! pewny i śmiały, przekonywał go widocznie, że młoda panienka była u siebie.
Aby nie mieć żadnych już wątpliwości, nieznajomy postanowił wywiedzieć się zręcznie o wszystkiem.