Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/XLVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les maris de Valentine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLVIII.

Nazajutrz poranek był cudowny.
Słońce na jasnem niebie zapowiadało dzień pogodny.
Na kilka minut przed w pół do ósmą dwa ekwipaże wjeżdżały jeden za drugim do lasku Bulońskiego, przez aleję Cesarzowej, choć z zupełnie przeciwnych wyjechały punktów; minęły jedno z dwóch jezior, minęły malowniczą drogę, prowadzącą ku kaskadzie, przebyły równinę Longchamps, minęły młyn, potem trybuny wyścigowe i nareszcie przystanęły o pięćdziesiąt kroków jeden od drugiego w pobliżu kraty żelaznej, jaką przebyć potrzeba było, ażeby dotrzeć do Boulogne drogą nadrzeczną.
Jeden z ekwipaży był landem wynajętem, drugi otwartym powozikiem o prześlicznym zaprzęgu.
Herman Vogel, pan Aubertin i Karol Laurent siedzieli w pierwszym pojeździe.
W drugim jechał Lionel de Rochegude, dwóch oficerów jego przyjaciół, baron de Croixmore i vice-hrabia de Gillon, a także chirurg wojskowy, pozostający w wielkiej zażyłości z tymi panami.
Wszyscy wysiedli jednocześnie.
Obydwa towarzystwa przesłały sobie ukłony z daleka, następnie nie zbliżając się do siebie, podążyli w prawą aleję wysadzoną cienistemi drzewami, pomiędzy równiną Longchamps i parkiem barona Rotschilda.
W owej epoce nie było jeszcze w tem miejscu ani rogatki, ani celników.
{{tab}Tak aleja, jak i droga, prowadząca w jednę stronę do mostu Saint-Cloud, a w drugą do mostu Neuilly, puste były zupełnie.
Gdziekolwiek rzuciło się okiem, wszędzie pustka i cisza najzupełniejsza.
Jedynie pociąg kolei Wersalskiej przebiegający dolinę Suresnes i Mont-Valérien i holownik jaskrawo pomalowany a całą siłą pary holujący w górę rzeki zastęp statków obładowanych, widok ożywiały.
Ukryte w ciemnej zieleni kląbów, małe ptaszęta wyśpiewywały zawzięcie wesołe trele swoje.
Trudno opisać zaprawdę spokój i piękność tego poranku jesiennego.
Można było sądzić, że się jest o dziesięć mil przynajmniej od hałaśliwego Paryża.
Słońce występujące z po za wzgórz sąsiednich rzucało ukośne promienie na wielkie drzewa, pod któremi krew ludzka popłynąć miała.
Pierwsza grupa panów przystanęła, a druga natychmiast się z nią połączyła.
Herman Vogel i hrabia de Rochegude pozostali się trochę w oddaleniu, jak gdyby ich nic zgoła nie obchodziło, co tam jeszcze mówić będą ich świadkowie.
Pseudo-hrabia Lorbac i baron de Croixmore, mieli w ręku puzderka z pistoletami.
Świadkowie zamienili ukłony z sobą powtórnie...
— Jeżeli panowie pozwolicie — przemówił vice-hrabia de Gillon — to zdecydujemy losem, który z przeciwników ma prawo obrać stanowisko...
Świadkowie Vogla skłonili się na znak zgody.
Vice-hrabia wyjął z kieszeni złotego luidora i rzucił go w powietrze.
— Orzeł!... — zawołał pan Aubertin.
Gdy pieniądz spadł na ziemię, zbliżono się pośpiesznie.
— Korona... — dodał ex-kapitan. — Przegraliśmy zatem...
— A więc — zaczął vice-hrabia — pociągnijmy jeszcze o pistolety...
Tym razem Karol Laurent wyrzucił monetę, a serce zabiło mu niespokojnie.
— Korona — rzekł baron de Croixmore.
Wszystko zależało od trafu i życie Vogla i dziesięć tysięcy franków pomysłowego wynalazcy pistoletów markowanych.
Z prawdziwym też dreszczem radości, mniemany hrabia Lorbac skonstatował, iż moneta leżąca na ziemi, przedstawiła oczom widzów nie koronę lecz orła.
— Wygraliśmy — pomyślał — na nasze pistolety pójdziemy.
A głośno dodał:
— Rzecz to bardzo małej wagi... Zaręczam honorem, że pan Vogel nigdy nie miał tych pistoletów w ręku, że ich nawet nie widział wcale...
Podszedł do Hermana, stojącego nieruchomo o dwadzieścia kroków i szepnął mu cichutko do ucha:
— Górą nasza!... Zabijesz zuchwałego panka... Z naszych pistoletów strzelać będziecie...
Potem podniósł głos i mówił w sposób, ażeby go wszyscy świadkowie słyszeli:
— Więcej niby warte jest prawo obrania stanowiska, niż prawo obrania broni, ale w gruncie rzeczy jedno jak drugie nie wiele znaczy... Słońce jest tak jeszcze nizko, że nie będzie panom przeszkadzać...
Lionel stanął, ma się rozumieć, tyłem do słońca...
Odliczono kroków trzydzieści.
Herman zajął miejsce wskazane.
Karol Laurent i pan de Croixmore zamienili broń i dali przeciwnikom w ręce po pistolecie.
Jeden ze świadków miał dać znak trzykrotnem klaśnięciem w dłonie.
Za trzeciem klaśnięciem hrabia i kasyer mieli prawo strzelać, bądź jednocześnie, bądź jeden po drugim.
I Lionel, i prusak stali zuchowato, i zupełnie według prawideł.
Stali bokiem do siebie, aby jak najmniej narażać się na kulę przeciwnika, łokcie trzymali przy sobie, pistolety prosto, z nieco podniesionemi lufami.
Obydwa wydawali się spokojnymi.
Uważamy za zbyteczne podziwianie zimnej krwi Vogla.
Skończony ten rozbójnik wiedział, że miał dziewięćdziesiąt dziewięć szans przeciwko jednej.
Zbrodnicza usłużność Karola Laurent oddała mu życie hrabiego de Rochegude na łaskę i niełaskę.
Spotkanie to nie było wcale pojedynkiem, było poprostu morderstwem...
Myśl o podłem zabójstwie, jakie spełnić zamierzał, nie zamąciła ani na chwilę spokoju łotrowi.
— Tem gorzej dla tego człowieka!... — myślał sobie z ohydnem przekonaniem. — Po co mi właził w drogę... dla czego mnie w dodatku znieważył... Nie szukałem go wcale... Sam mi się nastręczył... jego więc wina, nie moja!...
Lionel zaś, prawdziwie odważny i wiedzący, że poledz może za chwilę, dzielił ostatnie swe myśli pomiędzy matką, której był miłością jedyną, a niewdzięczną Walentyną, która gardząc nim najniespodziewaniej, sprawiła mu boleść dojmującą i niczem nie pokonane zniechęcenie do życia.
Okrutna gorycz przepełniała serce i przejmowała całą istotę szlachetnego żołnierza; nieledwie pragnął, aby to była ostatnia jego godzina, to jednak, co było w duszy, nie odbiło się na fizyognomii.
Przypominał wulkan lodem pokryty.
Gorąca lawa wre wewnątrz krateru, a szczyt śniegiem się bieli.
Świadkowie stanęli po bokach alei.
Baron de Croixmore uderzył pierwszy raz w dłonie i jednocześnie wyrzekł:
— Raz!...
Herman i Lionel wznieśli pionowe pistolety, gotowi do mierzenia ku sobie.
— Dwa! — rzekł baron.
Hrabia i kasyer spuścili poziomo lufy broni.
Pan de Cioixmore lekko wzruszonym głosem zakomenderował:
— Trzy!...
Dwa strzały padły na raz, jak jeden!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.