Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po serdecznem uściśnieniu rąk i poleceniu się pamięci, Vogel opuścił; mieszkanie zacnego współpracownika swojego.
Kilka słów, dotyczących tego ostatniego, wydają nam się rzeczą konieczną.
Łotr, nazywający się Karolem Laurent, a w podejrzanych towarzystwach, w jakich się obracał, przybierający nazwisko hrabiego de Lorbac, chociaż młody jeszcze, przeszłość miał brudną okrutnie.
Pochodził niestety z uczciwej rodziny normandzkiej, a ojciec jego, były pisarz sądu pokoju, był nawet dość zamożnym człowiekiem.
Oboje rodzice zachwyceni zdolnościami chłopca, postanowili wykierować go na jakiego wysokiego dygnitarza i w tym celu, odmawiając sobie wszystkiego, oddali go do kolegium, następnie wysłali do Paryża, i umieścili w kancelaryi notaryusza, przy którym miał się niby prawa uczyć.
Kochany synek częściej jednak odwiedzał knajpy w kwartale Łacińskim, aniżeli kursy prawne. i
Życie kawiarniane, bilardy, mazagrany i gwiazdy ze świata choreograficznego w ogrodzie Bulliera, to rzeczy nadzwyczaj kosztowne.
Karol Laurent opowiadał kolegom, że posiada w Normandyi wielkie dobra i pożyczał od nich pieniędzy, co połączone z wyłudzonemi od rodziców zasiłkami, pozwoliło mu grać rolę panka.
Po roku takiego używania, cyfra długów jego wzrosła do olbrzymich rozmiarów,
Obdarzony z natury fatalną zdolnością naśladowania najtrudniejszych charakterów pisma i podpisów najbardziej nawet zawikłanych, przewidywał on, że talent ten przyniesie mu w przyszłości dostatki i pozwoli na prowadzenie wesołego bardzo życia.
Nadszedł dzień, gdy naraz wszyscy dłużnicy poczęli się o swoje upominać, gdy koledzy, dependenci, spostrzegłszy, iż zostali oszukani, poprosili notaryusza, aby o tem co zaszło, zawiadomił rodziców młodego człowieka.
Ojciec przyjechał natychmiast, popłacił długi i chciał syna zabrać do domu.
Karol Laurent przeprosił jednak starego, przyrzekł poprawę, a... upatrzywszy sposobną chwilę, ściągnął mu pugilares, zawierający kilka biletów bankowych i znikł bez wieści.
Przez cały rok nurzał się w najniższych warstwach społecznych Paryża.
Pomysł, z jakim podzielił się później z Hermanem, wtedy właśnie zaczął był w mózgu jego kiełkować.
Przedewszystkiem postanowił jednak na czas jakiś porzucić życie próżniacze.
Wszedł jako uczeń do grawera i w krótkim przeciągu czasu tak się w tej sztuce wydoskonalił, iż miał możność zarobienia pracą uczciwą na bardzo nawet przyzwoite utrzymanie.
Ale przyszły wspólnik Hermana Vogla, inne miał zupełnie pragnienia.
Pragnął mianowicie eksploatować firmy bankierskie i kupieckie, zapomocą puszczania w obieg wekslów fałszywych.
Gdy już wydoskonalił się o tyle, że mógł się zająć tym procederem zyskownym, zmiarkował, że cała umiejętność jego na nic się nle przyda, bez współudziału osobistości, zajmującej jakieś wybitniejsze stanowisko w świecie finansowym.
Poszukiwał długo i napróżno wspólnika, nie mogąc natrafić na nikogo odpowiedniego.
Z biedy puścił się na złodziejstwo kieszonkowe, dostał się przed kratki sądowe i został skazany na kilka miesięcy więzienia.
Wypuszczony, przysiągł sobie być ostrożniejszym i zaczął na nowo życie łotrowskie.
Nie będziemy opowiadać szczegółowo sprawek jego, mniej lub więcej brudnych, gdyż do niczego to by nie doprowadziło.
Po latach nędzy i upodlenia, szczęśliwy traf i zręczne kombinacye, dały mu do rąk sumę dosyć pokaźną.
Wtedy porzucił sferę, w której żył dotąd, przybrał tytuł i nazwisko hrabiego de Lorbac i począł uczęszczać w towarzystwa bogate, lecz nieco podejrzane.
Spotkał w nich Hermana Vogla, udającego barona de Précy.
Dzięki pozorom światowym, nazwisku i eleganckiemu ułożeniu, Karol znalazł sposobność umieszczenia pomiędzy nowymi znajomymi, sporej liczby weksli fałszywych.
Pewnego dnia, zaniósł do kasy Jakóba Lefevre, jeden z takich fabrykatów i z nieopisanym ździwieniem, zobaczył tam hrabiego de Précy, spełniającego obowiązki kasyera.
Postanowił wyciągnąć korzyść z tego odkrycia.
Udał się do mieszkania Hermana, a ten po krótkiej chwili uznał, iż gość jego może się stać bardzo niebezpiecznym, albo dobrze użyty, użytecznym nad wyraz kamratem.
Należy go unikać jako wroga, a postarać się usilnie, iżby został sprzymierzeńcem.
Traktat przymierza zawarty został niebawem.
Wiemy już, co nastąpiło potem.
Po odwiedzinach wspólnika, Herman Vogel poszedł piechotą na bulwar Clichy, ztamtąd na ulicę Amsterdam, i zadzwonił do drzwi ładnego pałacyku, którego niema tam już dzisiaj.
Otworzył mu służący w czerwonej kamizelce, czarnych sukiennych spodniach i w popielatych kamaszach.
— Pan Maurycy Villars w domu? — zapytał Vogel.
— Pan powrócił bardzo późno — odparł zapytany — i bodaj nie wstał jeszcze z łóżka, w każdym razie wątpię, czy dziś rano będzie widzialnym...
— Czy będziesz tak dobrym oddać mój bilet panu Villars?... — przerwał kasyer, wyjmując z portfelu elegancką kartę, z wyrytem nazwiskiem barona de Précy.
— Oddam, proszę pana, pokojowcowi, aby wręczył zaraz panu, jeżeli się obudził... Niech pan wejść raczy...
Służący poprowadził Hermana po przez wązkie podwórze, gdzie stał mały powozik, który mył właśnie stajenny, następnie wprowadził go do pokoju, w jakim widocznie przybywający w odwiedziny, oczekiwali na gospodarza domu, i pozostawił samego...
Wiemy, że Herman Vogel znał osobiście wuja Walentyny, pierwszy raz jednakże przychodził doń z wizytą.
Rozpatrywał też z wielkiem zaciekawieniem miejsce, w którem się znajdował.
Był to pokój średnich rozmiarów, umeblowany zbytkownie, nie nosił jednak najmniejszej cechy artystycznej, nadającej wartość nawet drobiazgom.
Obicia, firanki, kobierce i siedzenia, kosztowały chmarę pieniędzy i to główną ich było zaletą.
Obrazu, posągu, bronzu, któryby ożywił martwą jednostajność, jaką tworzyła całość, nigdzie tu nie było.
Sumienny tapicer, mający widocznie zupełną swobodę działania, popuścił wodze fantazyi w dostarczaniu pięknych materyj i wykwintnej roboty stolarskiej, ale na nic innego zdobyć się nie był w stanie.
Maurycemu Villars chodziło o to głównie, aby otoczenie jego zasobnem było.
Ex-fabrykant bronzów z Marais, po nagłym przyroście majątkowym, nabył pałacyk, w którym go spotykamy.
Żył w nim; stosunkowo do ogromnych dochodów swoich, bardzo a bardzo skromnie.
Dobra kucharka, pokojowiec, lokaj, stangret i masztalerz, stanowili cały dwór jego, aż nazbyt wreszcie liczny, jak na jednego człowieka, nie przyjmującego prawie nikogo u siebie, a głównie żyjącego po za domem.
Kareta i powóz otwarty, służyły mu na przemiany, stosownie do pory i pogody.
Trzy konie, silne, ale niezbyt rasowe, stanowiły całą stajnię.
— Jeżeli Maurycy Villars posiada naprawdę sześć milionów — pomyślał Vogel — i jeżeli trzy z nich wpadną w moje ręce, nie zadowolę się takim skąpo mieszczańskim szykiem i puszczę w taniec talary starego głupca!
Zaledwie miał czas zakończyć te swoje refleksye, wszedł czarno ubrany pokojowiec milionera, i rzekł:
— Pan Villars nieprzyjmuje wprawdzie nikogo, ale robi wyjątek dla pana barona... Proszę zatem za mną...