Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Herman podążył za służącym; przebył schody, ozdobione kwiatami i wysłane chodnikiem z puszystej wełny purpurowej.
Gdy minęli dwa salony na pierwszem piętrze, bogato lecz pospolicie umeblowane, pokojowiec otworzył drzwi, i usuwając się na stronę, zaanonsował głosem dźwięcznym i przesadnym nieco:
— Pan baron de Précy...
Wuj Walentyny wybiegł z pośpiechem na spotkanie gościa, i podając mu ręce, zawołał:
— Ah! mordieu! drogi baronie, cóż za uprzejmość, że przychodzisz odwiedzić mnie w skromnem mieszkanku mojem, którego progu nie przestąpiłeś dotąd! — Zakaz ogólny nie mógł istnieć dla ciebie... Masz tego najlepszy w tej chwili dowód... Wszak prawda, że mi wybaczysz, iż cię przyjmuję w sypialni, w kostyumie więcej niż zaniedbanym?... To dla tego jedynie, aby cię na czekanie nie narazić... Powróciłem nadzwyczaj późno, a raczej bardzo wczesnym rankiem... Kolacyjka niezmiernie była wesoła... Było nas w Café Anglais pół tuzina hulaków i tyleż miłych osóbek... Położyłem się o wpół do szóstej, a po przebudzeniu się tyle tylko miałem czasu, aby się ogarnąć troszeczkę...
— Ale masz się dobrze, drogi panie, bo to jest widocznem? — rzekł Herman, ściskając za ręce Maurycego Villars.
— Znajdujesz pan, że dobrze, wyglądam?
— Rozumie się, że dobrze!
— Powierzchowność moja nie zwodzi kochanego pana... wybornie się miewam istotnie, a nawet sto razy lepiej, niż to w młodości bywało...
— Bezsenność i rozkosze nie zostawiają zatem śladu na panu?
— Sił mi owszem dodają!... Używanie bezmierne potrzebnem jest widocznie dla mojej konstytucyi. W trzydziestu latach zamknąłem się jak anachoreta jaki w ponurym moim kącie, to też chorowity byłem; słabe moje zdrowie niepokoiło wówczas przyjaciół moich... Dziś, odświeżony tem, co ludzie krótkowidzący nadużyciem nazywają, czuję się, jak ze stali, drogi baronie, gnę się, ale nie łamię!...
— Moje najszczersze powinszowania...
— Całem sercem je przyjmuję! Czy zechcesz pan spożyć ze mną śniadanie?
— Już jestem po śniadaniu.
— Szkoda! Na drugi raz przychodź pan na czczo do mnie.
— Przyrzekam najsolenniej.
Opuśćmy Hermana Vogla, prowadzącego rozmowę dorywczą, która prędzej czy później doprowadzić go miała do istotnego celu jego odwiedzin, a poświęćmy słów parę sypialni Maurycego Villars i jemu samemu.
Pokój, o którym mowa, prawdziwym był tryumfem sławnego tapicera Lecel-Girard.
Obszerny i wysoko sklepiony, miał ściany i sufit obciągnięte atłasem złotego koloru, i wyglądał niby wnętrze olbrzymiego pudełka od biżuteryi.
Łoże nizkie, jak wschodnia otomana, a szerokie na dwa metry, przysłonięte było tą samą materyą, co ściany i przepaściste siedzenia kształtów zaokrąglonych.
Nigdzie ani paska drzewa, ani najmniejszego kantu dostrzedz nie można było. Piękna kobiecina w przystępie napadu nerwowego, tarzaćby się tam mogła przez dobrą godzinę, nie narażając swego delikatnego ciała na najmniejsze choćby obrażenie.
Jaskrawo żółty kobierzec, usiany kwiatami czerwonemi, tak był puszysty, iż miękkość jego sprawiała nogom wrażenie, jakby po trawniku angielskim stąpały.
Ogromne lustro, w żółty atłas oprawne, zalegało całą ścianę, za łóżkiem wspaniale błyszczało z po za zwieszających się nad nim kotar.
Trzy inne tychże samych rozmiarów pomnażały odbiciem swojem znajdujące się w pokoju przedmioty.
Dziwna, odurzająca woń, przesycała powietrze, a dla nieoswojonego z nią, czyniła po upływie kilka minut, atmosferę niemożebną.
Nie sposób wyobrazić sobie coś dziwaczniejszego, coś nieprawdopodobniejszego, coś nawet w swoim rodzaju bardziej przerażającego, niż osobę Maurycego Villars w tej olśniewająco złotej oprawie.
Wuj Walentyny miał na sobie koszulę z czerwonego fularu i całe ubranie z flaneli szkarłatnej barwy.
Pod tym kostyumem kata średniowiecznego podszytego skazańcem, wątłe ciało starego rozpustnika, rażąco chudem się wydawało, kontrast ognistego koloru tkaniny z wyżółkłą, jak pargamin skórą, nadawał kościstej twarzy charakter widma strasznego.
Maurycy Villars liczył najwyżej lat pięćdziesiąt pięć, wyglądał atoli na ośmdziesiąt, a nawet prawdę powiedziawszy, na więcej może jeszcze.
Nie miał on nigdy wyglądu czerstwego — obecnie zaś przedstawiał obraz wstrętnej zgrzybiałości — zgrzybiałości wystrojonej, wymalowanej, pragnącej za jakąbądź cenę wydać się piękną i młodą.
Czarna peruka, uczesana według ostatniej, mody, „à la gandin“, jak mówiono w r. 1858, to jest z przedziałkiem od czoła aż do karku, osadzona była na głowie, łysej jak kolano.
Dwa rzędy białych zębów, od najlepszego dentysty, wyglądały z po za warg zsiniałych i wiecznie się poruszających.
Pod oczami, pozbawionemi rzęsów, o powiekach zaczerwienionych, opadała skóra żółta i pomarszczona — brwi ołówkiem specyalnym narysowane, odbijały fatalnie na czole zwiędłem i pożółkłem.
Zapadłe policzki, starannie były wygolone, wąsy krótkie i czarne, suto farbą pomalowane, usta ponsowe od maści karminowej.
Maurycy Villars używał różu, jak stara zalotnica, i był przekonany, że tego z pod grubego pokładu welutiny nie znać wcale.
Niestety, ani róż, ani welutina nie chciały przylegać do chropowatej pargaminowej skóry i odpadały miejscami niby tynk od murów na działanie słońca i ulewy wystawionych.
Takim był trup żyjący, którego złowrogiej zgrzybiałości Herman Vogel przypatrywał się z lubością.
— Pozwolisz, kochany baronie, że każę sobie podać śniadanie, którego spożycia ze mną odmawiasz?... — odezwał się wuj Walentyny.
— O! proszę bardzo... — odpowiedział Vogel.
Maurycy Villars zadzwonił i tejże chwili ukazał się lokaj, wnoszące mały stoliczek z zastawionem śniadaniem.
— Widzisz pan — rzekł Villars — że moje śniadanko, jakkolwiek bardzo skromne, mogłoby z biedy na dwóch wystarczyć... Ostrygi, raki morskie, kotlety, pasztet strasburski i madera. Rano piję tylko maderę, i bardzo mi to dobrze robi... Orzeźwia.. wzmacnia... A w dodatku czterdzieści lat stoi już w piwnicy... Za pańskie zdrowie, kochany baronie...
Maurycy Villars napełnił szklaneczkę z cieniutkiego szkła cieczą koloru topazu roztopionego i wysączył ją do ostatniej kropli.
Wujaszek Walentyny jadał niewiele, lecz za to pił z pewnem zacięciem.
W miarę zaś, jak wciągał w siebie zawartość butelki omszałej, dziwna w nim zachodziła zmiana. Nerwowe drżenie wstrząsało całem jego ciałem... Zagasłe oczy świeciły jak próchno... krew uderzała do głowy... Ciemne plamy, pomimo pokładu różu i welutiny, występowały na policzki.
Do skończenia całej butelki raptem tchu mu zabrakło; gwałtowny napad kaszlu zdawał się zwiastować atak apoplektyczny; zaczął się dusić, przerażająca siność pokryła mu oblicze.
— Sapristi! — myślał Vogel. — Mój przyszły wujaszek wcale nie tęgi... Wije się jak potępieniec... Możnaby sądzić, że nadeszła ostatnia jego godzina!! Czyżby dziś już miał tego figla urządzić!! Nie pragnę wcale... trochę byłoby to za wcześnie...