Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Atak konwulsyjny Maurycego trwał około pięciu minut.
Gdy się nareszcie uspokoił siny i bardziej jeszcze niż zwykle wstrętny starzec, zamruczał głosem zagasłym:
— To nic... to nic... Zakatarzyłem się trochę przeszłej nocy... ale... do wieczora... zdrów będę jak ryba...
— O! panie kochany! — zawołał Vogel — zachwycony jestem panem... doprawdy! Oto zuch z pana, co się nazywa!! Takich ludzi coraz rzadziej spotykać się daje!!
— Nie ustępujesz mi w niczem, kochany baronie... zauważył Maurycy Villiars głosem konającym.
— Robię, co mogę, ale czuję, że nie dorównywam panu... Pan pojmujesz życie, jak należy!!...
— Wiedzą wszyscy, że i je pan tak samo dobrze pojmujesz... odparł stary kawaler. Dużo mi mówiono o balikach weneckich, czy mitologicznych, jakie wyprawiasz, baronie...
— No — odparł Vogel — to nic tak znów nadzwyczajnego... w gronie ścisłego kółka przyjaciół, na ulicy Boulogne, gdzie mieszkam, bawimy się na nich skromnie.
— Miewasz podobno u siebie prześliczne kobietki?...
— Jak się zdarzy... bywają i ładne... i zręczne... a przedewszystkiem młode i świeże...
— Bardzo wesołe i bardzo przystępne, jak mnie zapewniano.
— O, że nie są to skromnisie, przyznaję... rzekł Herman z uśmiechem; a potem dodał — właśnie z powodu takiej fetki, jestem dziś u pana; zaraz się dowiesz, że wizyta moja nie była bez interesu...
— O! O! — mruknął Maurycy zadowolony.
— Bardzo rzadko miałem sposobność spotykać się z panem — ciągnął kasyer — poznałem atoli dobrze przyjemność towarzystwa pańskiego i radbym, aby stosunki nasze stały się bliższemi.
Maurycy Villars skłonił się zachwycony.
— W kółku wesołem, w jakiem żyjemy obydwaj — ciągnął Herman — niekiedy dla przyjemności odstępuje się od zasad swoich... podaje się nieraz rękę ludziom, którym odmawia się szacunku...
Stary kawaler skinął głową potakująco.
Kasyer mówił dalej:
— Pragnąłbym posiadać przyjaciela wiernego, na którego mógłbym liczyć w każdej chwili, a on naturalnie na mnie...
— Jest to i moje takie marzenie, ale dotąd nieurzeczywistnione...
— Jestem bardzo bogaty.
— Ja także posiadam cośkolwiek...
— Jestem bezżenny.
— Zupełnie tak samo, jak ja...
— Nie posiadam żadnej rodziny... dorzucił Vogel.
— Ja także nie mam nikogo z blizkich krewnych — oświadczył dobitnie wuj Walentyny.
— Podobieństwo położenia bijące w oczy, cóż pan zatem na to?
— Że to fakt zachwycający...
— Podobasz mi się nieskończenie, kochany panie Maurycy...
— A ja czuję wielką sympatyę dla ciebie, baronie...
— Skoro więc tak, to zawrzyjmy traktat przyjaźni... Nie rozłączajmy się nigdy... Stańmy się Orestem i Pyladem, niech pod tem nazwaniem znają nas w wesołym światku!... Czy zgadzasz się pan na to?...
— Czy możesz pytać się nawet, baronie?
— Postanowione zatem?
— Postanowione i zaprzysiężone!...
— Przez cały dzień wolność absolutna, dla każdego z nas, wieczorem zaś braterstwo i wspólność w przyjemnościach... Tak rozumiem przyjaźń, jaką proponuję...
— Tak samo pojmuję nasz układ...
— Podaj pan rękę dla zakończenia umowy...
— Najchętniej i z całego serca...
— Odtąd niepotrzebne już pomiędzy nami żadne ceremonie, nazywaj mnie poprostu Gustawem...
— Pod warunkiem, że zostanę dla ciebie Maurycym...
— Dobrze, drogi Maurycy...
— Dobrze, kochany Gustawie...
— Będziesz stałym gościem na moich zebraniach przy ulicy Boulogne... Nie długo urządzę na cześć twoję zabawą czysto anakreontyczną, i mam nadzieję, że cię nie znudzę... Zaprezentuję ci przyjaciółki moje...
— Będę się starał z niemi zaprzyjaźnić...
— O to chodzi właśnie, mój Maurycy — rzekł kasyer z uśmiechem. — Nie jestem wcale zazdrosnym...
— Pozwalam ci odpłacić mi pięknem za nadobne, kochany Gustawie. Poluj na moich gruntach, ile ci się tylko spodoba...
— Czyś wolny jest dziś wieczorem?
— Gotów najzupełniej na rozkazy twoje...
— Zatem zapraszam cię na obiad...
— Gdzie się mam stawić? czy tutaj...
— O! nie... punkt o siódmej u Bignona... Jestem tam jak u siebie, zapytaj o mój własny gabinet...
W kwadrans po zrobionem i przyjętem zaproszeniu, Herman Vogel opuścił mały pałacyk przy ulicy Amsterdam, wyściskawszy się przedtem serdecznie z gospodarzem domu.
Młody człowiek mógł sobie powinszować rezultatu odwiedzin.
Zagrał po mistrzowsku o wielką stawkę, i wygrał ją najzupełniej.
Od pierwszego rzutu oka odkrył cały sposób życia człowieka, którego majątku pożądał. Wiedział, że z łatwością przyjdzie mu pchnąć na drogę nadużyć tego na poły zamarłego rozpustnika, wiedział, że potrafi popełnić w ten sposób zbrodnię, w obec której sprawiedliwość pozostać musi bezsilną.
A jednak jedno wyrażenie Maurycego Villars zaniepokoiło go trochę.
Wuj Walentyny powiedział: — Nie mam żadnych blizkich krewnych!...
Czy mogłoby być coś więcej znaczącego i jaśniejszego?
Dowodziło to, że stary kawaler albo zapomniał, iż siostra jego, umierając, pozostawiła dwoje dzieci, albo też, iż ostracyzm swój rozciągnął i na córki Klotyldy.
W każdym razie było prawie pewnem, że Maurycy w rozporządzeniu przedśmiertnem nie wspomni o siostrzenicach swoich.
Ale można było i to także wnosić, że nie czując do nikogo prawdziwego przywiązania, a nie wierząc w blizki swój koniec, umrze bez testamentu.
Zawarte przymierze, pozwalało Hermanowi odwiedzać Maurycego o każdej porze, dawało mu możność pilnowania testamentu i możność usunięcia w razie potrzeby niewygodnego ostatniego rozporządzenia.
Kasyer Jakóba Lefevre liczył dużo na swoję gwiazdę szczęśliwą.
∗
∗ ∗ |
Lionel de Rochegude, dowiedziawszy się, że ścigana przezeń tak zapamiętale młoda panienka, nazywa się Walentyna de Cernay, że pochodzi z zacnej rodziny, że jest sierotą bardzo biedną i bardzo uczciwą, postanowił zapomnieć o wszystkiem co zaszło.
— Miałbym uwieść to śliczne dziecko — rzekł do siebie — ależ byłby to czyn ohydny!... Nie będę myślał o tem więcej.
Z wszelką pewnością, gdy to mówił, dobra jego wiara nie mogła podlegać wątpliwości.
Obiecywał sobie jak najszczerzej nie myśleć więcej o Walentynie, lecz w kwestyach jednakże równie delikatnych, najsilniejsze postanowienia, zamiary na pozór niewzruszone, bywają zadziwiająco kruchemi, rozsypują się w gruzy, jak pałace z kart pod tchnieniem swawolnego dziecięcia.
„Człowiek proponuje, a Bóg dysponuje“, mówi stare i mądre przysłowie.
Lionel de Rochegude aż do chwili, w której przypadek postawił mu na drodze siostrzenicę Maurycego Villars, brał za miłość kaprys, fantazyę, popęd zmysłowy, słowem naśladownictwa miłości, będące w stosunku do uczucia prawdziwego tem, czem jest szkło w stosunku do brylantu...
Sądził, że jest niezdolnym do kochania w sposób poważny.
Na dowód, że się mylił, nie zbyt długo czekać mu przyszło.
Miał silną wolę, zatarcia w pamięci swej obrazu Walentyny, czynił, by rezultat ten osiągnąć, rzeczywiście istotnie wysiłki, bynajmniej jednak, niestety, nie uwieńczyło ich powodzenie.
Im zawzięciej odpędzał od siebie urocze zjawisko, tem go silniej opanowywało.
Jasno-włose dziewcze, raz jeden tylko widziane, jak dzień długi, na chwilę go nie odstępowało...
Wśród nocy, w snach, powracało ku niemu...
Daremnie wołał:
— Precz odemnie!
Odpowiadało mu z uśmiechem:
— Nie odejdę... Czemu odpędzasz, kiedy mnie kochasz?