Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/XXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les maris de Valentine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIX.

Siedzący przy stoliku pod oknem zasuszony staruszek, jak zwykle automatycznie przepisujący papiery na czysto, osłupiał na widok Vogla, wpadającego jak bomba i zatrzaskującego za sobą drzwi z wielkim hałasem.
— Litości, co się dzieje? — zawołał, spostrzegłszy wzburzoną fizyonomię młodzieńca, zwłaszcza iż poznał w nim klienta agencyi. — Co to, drogi mój panie, schody się palą, czy co?... Czy pana goni kto może?... Czy na cię strażnicy celni polują?...
— Nie... nie... nie.. — odparł kasyer — ale wprowadź mnie pan natychmiast.
— Niepodobna!
— Dla czego?
— Pan Roch ma gości w gabinecie. Jest właśnie w toku sprawy... Pan Fumel również...
— Czy długo się te konferencye przeciągną?
— Nie wiem...
— Ale pan możesz tam wejść przecie?...
— Ja zawsze mam wstęp wolny do zwierzchników moich.
— Proszę zatem zawiadomić pana Roch, iż przyszedłem, i dodać, że chodzi o rzecz bardzo pilną...
— Uczynię to, dobry panie, lecz przejdź, jeżeli łaska, do salonu poczekalnego. Sam zupełnie tam będziesz... Dwóch ostatnich klientów w gabinecie się znajduje.
Po upływie kwadransa, który Voglowi nieskończenie długim się wydawał, eks-adwokat, we własnej swojej osobie otworzył drzwi boczne, mówiąc:
— Jestem wolny... Proszę Wejść...
Herman z pośpiechem podążył ku niemu.
Imćpan Roch uścisnął rękę przybyłego.
— Uprzedzono mnie, że panu śpieszy się bardzo.
— Nie mnie się śpieszy, tylko okoliczność jest nagła...
— Jest nowina?...
— Tak.
— Dobra, czy zła?
— Bodaj że zła...
— Więc to z tego powodu masz pan tak wyciągnięte oblicze?... Poproszę zaraz Fumela; opowiesz nam, co cię tak korci, a my, choćby sam dyabeł wmieszał się w sprawę, musimy ją na dobre obrócić.
Ex-adwokat przyłożył usta do otworu tuby kauczukowej i przywołał swego wspólnika.
Były urzędnik prefektury policyi nie dał czekać na siebie i zaraz powitał Vogla z powagą.
— A teraz przystąp pan prosto do rzeczy — odezwał się Roch do kasyera. — O co chodzi?... Zkąd i jaka powstała przeszkoda?... Czy w Passy panu źle idzie?...
— W Passy — odparł Herman. — Wszystko szło dotąd jak z płatka... O każdej porze miałem wstęp do domku przy ulicy Mozarta... Panna Walentyna przyjmowała mnie jak najlepiej, darzyła sympatyą i nieograniczonem zaufaniem... Krótko mówiąc, uważałem się już panem położenia... Zdawało mi się, iż należy tylko się oświadczyć... Byłem pewnym, iż przychylnie przyjętym zostanę...
— Cóż dalej> — zagadnął Roch.
— To, że wszystko się zmieniło!...
— Odkąd?...
— Od dwudziestu czterech godzin... Wczorajszego wieczoru przyjęła mnie jak człowieka obcego, któremu się niedowierza i którego obecność zawadzać się zdaje... Zakłopotanie i przymus Walentyny był aż zanadto jawnym... Pilno jej było widzieć mnie za drzwiami...
— Czy zapytywałeś pan o przyczynę zmiany tak nagłej?
— Nie!... Podobne pytanie wydawało mi się niewłaściwem. Wreszcie, nie miałem żadnych danych, by szczerą odpowiedź otrzymać...
— To wszystko?
— Wcale nie! i oto co najważniejsze Walentyna wie, że nie jestem wcale żadnym kupcem obrazów i przedmiotów sztuki... Zna prawdziwe stanowisko moje...
— Powiedziała to panu?...
— Bynajmniej, lecz młoda zawoalowana dama, przychodziła dziś rano do domu bankowego pytać się o mnie, zanim tam jeszcze przyszedłem... Odźwierny mi ją opisał i pewny jestem, że to była panna de Cernay.
Pan Roch, zastanowił się przez chwilę i odpowiedział:
Nie wydaje mi się to wszystko rzeczą zbyt wielkiej wagi... Wytłómacz pan maleńkiej, że oszołomiony jej osóbką, dla zbliżenia się do niej, uchwyciłeś się pierwszego lepszego sposobu, aby się zapoznać z nią bliżej. Podobne kłamstwo jest grzechem powszednim u zakochanych, i nie jest w stanie westalki nawet obrazić, gdy wchodzi w grę tak piękny czynnik... To jedynie mnie dziwi i niepokoi... kto młodą pannę mógł o panu powiadomić... W tem sęk, kochany panie!... Fumel, może ty tę zagadkę odgadniesz?...
— Dzieckoby ją odgadło! — odparł ex-policyant.
— Któż zatem?...
— Kochanek, u stu dyabłów, i to ukryty.
— Masz tobie! — mruknął ex-adwokat, a następnie, zwracając się do kasyera, zapytał:
— Czy to i twoje zdanie, drogi panie Vogel? Czy pan także przypuszczasz rywala?
— Najzupełniej — odparł Vogel. — Wierzę w niego niezachwianie tak jak pan Fumel...
— Czy ta wiara opiera się na przypuszczeniach, czy też na faktach poważniejszych?
— Na faktach poważniejszych...
— Na jakich?
Vogel opowiedział o wykwintnym jeźdźcu którego obecność w okolicy ogródka zauważył i dodał:
— Przeczucie mówi mi, że ten młody człowiek jest właśnie rywalem, o którym mowa... Szpiegował mnie, czy też kazał mnie szpiegować, a musiał być i u Walentyny, skoro mógł ją powiadomić o odkryciach dotyczących mojej osobistości!... Nie wiem nic o nim, zatem fizycznem jest niepodobieństwem, abym go mógł śledzić. Czynność kasyera wiąże mnie od wpół do dziewiątej rano do czwartej po południu w klatce domu Jakóba Lefevre! To rozpacz...
Pan Roch uśmiechnął się dobrotliwie.
— Drogi panie — odpowiedział — nie psuj sobie krwi z powodu takiej drobnostki.
Tajemnica pozbawiająca cię spokoju, wyświetli się niebawem...
— W jaki sposób?
— Zwróć się pan do Fumela... Chodzi o przeprowadzenie śledztwa, a to do jego specyalności należy..
Herman Vogel spojrzał pytająco na ex-policyanta.
— Sta-Pi... załatwi tę sprawę — rzekł.
— Kto to jest Sta-Pi? — zapytał zaciekawiony kasyer. — Zdaje mi się, że raz już wymówiłeś pan był przy mnie to dziwaczne przezwisko...
— To jeden z naszych podręcznych... Młody przebiegły człowieczek, który z pewnością zaszedł by daleko, gdyby nie miał złych nałogów... Niestety, rozpustnikiem jest, karciarzem i łakomcą... To mu zawsze przeszkadzać będzie... Miesięczną pensyę przejada w przeciągu dwóch tygodni... Dwustu franków potrzebuje zawsze a zawsze... Mój drogi wspólniku, zechciej przywołać Sta-Pi...
Pan Roch ujął tubę kauczukową.
Fumel mówił dalej:
— Chłopiec ten, nazywa się w rzeczywistości Stanisław Picolet... ale wołamy na niego przez skrócenie Sta-Pi...
Ktoś lekko zapukał do drzwi gabinetu.
— Proszę! — odezwał się Fumel.
Młody Picolet stanął na progu nieruchomy, postawa jego wyrażała połączenie uniżoności z efronteryą; stał tak, gładząc prawą ręką kaczorek wypomadowany i czekał aż się odezwą do niego.
Stanisław Picolet za dobrze znany jest czytelnikom naszym, abyśmy potrzebowali kreślić wizerunek jego.
— Słuchaj no, chłopcze kochany — odezwał się Fumel — przed chwilą sławiłem twój rozum i twoję zręczność przed obecnym tu panem Vogel... Masz sposobność odznaczenia się i zasłużenia... Zaraz ci powiem, czego oczekują po tobie... Pan Vogel, umie być hojnym i gdy się dobrze spiszesz, przyzna ci gratyfikacyę w ilości dziesięciu luidorów...
Oczy chłopaka zaświeciły pożądliwością.
— Dziesięć ludwików! — powtórzył zachrypłym głosem — w sam czasby mi przyszły, panie Fumel!... Wiesz pan przecie, że mi brak zawsze akurat dziesięciu ludwików.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.