Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les maris de Valentine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXX.

— Życzymy sobie — ciągnął Fumel — poznać nazwisko i miejsce zamieszkania pewnego młodego człowieka, krążącego około jednej małoletniej panienki, zamieszkałej w ustronnym domku w Passy, a prócz tego, pragniemy jeszcze wiedzieć, czy młody ów człowiek bywa u owej małoletniej...
— Możliwe — odparł Sta-Pi... — Wskazówki, jeżeli łaska?...
— Nic pewnego... Przypuszczenia... podejrzenia... oto wszystko...
— Hm!... Nontengo!... Wypadnie domyśleć się jegomości?...
— Dostaniesz dokładny jego rysopis, a przytem młody przypuszczalnie ów pan, jest jedynym okazem rodzaju męzkiego, krążącym około domku o którym mowa... Oddaję cię na rozkazy pana Vogla. Pojedziesz z nim do Passy, skoro noc zapadnie i porozumiecie się ze sobą, co do sposobów postępowania, jakie przedsięwziąć należy, aby śledząc, nie obudzić nieufności... Ponieważ sprawa jest wielkiej wagi, zwalniamy cię tymczasowo od przychodzenia do agencyi... Zmienisz się na figurę nic nie znaczącą, na jednego z tych osobników pospolitych, co to nikt na nich nie zwraca żadnej uwagi.
— Głupstwo!... Mówiłeś pan, panie Fumel, że miejscowość odludna?...
— Nie odludna, ale mało uczęszczana...
— Mógłbym sprawić sobie wózek zieleniarza wędrownego, i obwozić powiędłe jarzyny, którychby nikt nie kupował; aie na to potrzebaby mieć znaczek z prefektury i liberyę, bo inaczej pierwszy lepszy „salceson“ zapakuje mnie do ciupy...
— Jutro rano otrzymasz znaczek i liberyę, zajmę się tem zaraz dziś wieczorem.
— Prócz tego — ciągnął dalej Sta-Pi — będę potrzebował jakiejś zaliczki... Bardzo niewielkiej, cztery lub pięć sztuk po sto sous... tymczasem...
— A to na co?... — zagadnął Fumel.
— Ażeby w braku drobnych, nie znaleźć się w kłopocie!... — odparł „podręczny.“ — Może się zdarzyć potrzeba wzięcia dorożki, dla pogoni za młodym jegomością i ofiarowania dobrego napiwku woźnicy, dla dodania nóg chudej szkapie, może wypadnie kawy z wszelkiemi dodatkami zafundować jakiemuś chłystkowi, dla rozwiązania mu języka, a to wszystko kosztuje...
— Jeżeli — odparł Fumel — będziesz miał jakie koszta, podasz mi rachunek... Zwrócę...
Sta-Pi poklepał się po kieszonce od kamizelki, która żadnego nie wydała dźwięku.
— Czyste płótno... — zawołał. — Chuda fara!...
— Jesteś bez grosza?...
— Naturalnie...
— A pensya twoja?...,
— Jest też o czem gadać, o mojej pensyi!... — burknął z urąganiem chłopak. — Pan wiesz przecie, panie Fumel, jak jest anemiczna... Gdybym nie potrafił natchnąć ufnością gospodyni mojej, nie nadążyłbym ściskać żołądka... Będzie też w złocie chodziła, skoro dostanę odrazu dziesięć ludwików moich!...
Fumel byłby się targował jeszcze ze Sta-Pi o zaliczkę, ale Herman Vogel wydobył pugilares, wydobył zeń dwie sztuki złota i zawołał:
— Masz tu czterdzieści franków... mój chłopcze.
Agent pp. Roch i Fumel, nie dał sobie tego powtórzyć, porwał pieniądze i wrzucił je do kieszeni.
— Tysiączne dzięki, najzacniejszy panie!... Jestem teraz na cztery kanty zabezpieczony... Dalej jazda! wesoło!...
Kasyerowi nie chodziło wcale o to, by się publicznie ze Sta-Pi pokazywać, bo egzemplarz ten, w poszarpanym garniturze, w pomiętym kapeluszu i bieliźnie wątpliwej białości, wyglądał raczej na włóczęgę, na łobuza jakiego zarogatkowego, niż na członka agencyi.
Wymówiwszy się pod jakimś pozorem, naznaczył mu zatem schadzkę na stacyi w Passy.
Jak wiemy, stacya ta znajdowała się w niewielkiej odległości od ogródka przy ulicy Mozarta.
Gdy biła godzina ósma, Herman wysiadał z dorożki przy rogu ulicy Pompierskiej,
O tej porze żaden pociąg sie przychodził.
Mały placyk przed dworcem prawie też był zupełnie pusty; stał na nim jeden tylko kataryniarz chudy, garbaty i niemiłosiernie kręcący korbą swego instrumentu.
Vogel zapalił cygaro i przechadzając się wzdłuż i wszerz, wyczekiwał na zamówionego pomocnika.
Upłynęło pięć minut.
Wykrztusiwszy melodyę Ay Chiquity, katarynka zaczęła Il Baccio.
Herman począł się nudzić, gryzł nerwowo koniec cygara.
Noc zapadła już zupełna, niebo błyszczało gwiazd miliardami.
Gazowe latarnie stacyjne rzucały blask na plac szeroki.
Kataryniarz podszedł do kasyera i mocno przez nos i z akcentem owerniaka powiedział:
— Daj mi z parę sous, jeżeli łaska, dobry panie...
— Idź do dyabła!... — krzyknął Vogel niecierpliwie, oddalając się o kilka kroków.
Głos nosowy powtórzył drwiąco:
— Do dyabła?... A no, to idźmy razem, paniczku!...
Herman odwrócił się zadziwiony.
Nikogo oprócz kataryniarza, nie było na placu.
Ten ostatni roześmiał się głośno i znowu przemówił:
— Widzę dobrze, szanowny panie Vogel, że nie wiesz z kim mówisz?...
— Sta-Pi!... — zawołał kasyer. — Jakto, więc to ty jesteś?...
— Niby tak, potrosze... Potrafię, jak pan widzisz, urządzać się w potrzebie, wcale przyzwoicie... Chciałem zaprezentować panu próbkę mego talentu i egzekwowałem wyborowe kawałki z mojego repertuaru... Teraz urządzimy ztąd nogę, kiedy i gdzie panu się podoba.
— Chodź... — rzekł Herman — lecz puść mnie naprzód trochę...
— Bądź spokojny, paniczu... Nie szpilowałby taki kataryniarz u boku takiego eleganta... Rozumiem!... Idź pan naprzód, ja pociągnę za panem z tyłu...
Ulica Mozarta, dziś nawet prawie pusta po zapadnięciu zmroku, w czasie, kiedy miała miejsce historya przez nas opowiadana, bezludną zupełnie była.
Dopiero naszkicowaną była w pośród placów i gruntów pustych; nie dochodziła jeszcze nigdzie, a latarni wcale nie miała.
Herman Vogel dotarł do ogrodzenia, nie napotkawszy ani jednej żywej duszy.
Stanął i czekał.
Sta-Pi, połączył się z nim i zapytał:
— Czyśmy już przyszli?
— Tak.
— Objaśnienia zatem i rozkazy?...
Kasyer znał od dawna sekret otwierania zamków.
Otworzył wytrychem bramę i zaprowadził podręcznego urzędnika pp. Roch i Fumel aż pod domek, który mu wskazał.
Potem odmalował mu tajemniczego rywala, którym był nie kto inny, jeno Lionel de Rochegude.
Na tem się skończyły objaśnienia.
Rozkazy zaś można było streścić w ten sposób:
Wykryć nazwisko i miejsce zamieszkania młodego pana; dowiedzieć się, czy panna de Cernay przyjmuje go u siebie; przejmować, jeżeli się da, wszystkie listy, adresowane do młodej dziewczyny...
— Wystarcza! — odrzekł Sta-Pi. Postaramy się zdobyć gratyfikacyę...
Nazajutrz około dziesiątej rano można było widzieć młodego pokrzywionego chłopaka, o wyglądzie chorowitym, jak pchał przed sobą ulicą Mozarta mały ręczny wózek, pełen jarzyn zwiędniętych, a skoro zobaczył przechodnia, krzyczał głosem ochrypłym i monotonnym:
— Kapusta!... Pasternak!... Marchew!... Świeżutka rzepa!...
Był to Sta-Pi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.