Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/XXXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les maris de Valentine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXI.

Lionel de Rochegude był człowiekiem szybko się decydującym.
Wychodząc z domku przy ulicy Mozarta, postanowił skończyć jak najprędzej z niepewnością, w jakiej się znajdował, i w tym celu postarać się co rychlej o rozmowę z matką.
Zaraz też po rozmowie z Walentyną, której byliśmy świadkami, pojechał do pałacu przy alei Pól Elizejskich.
Najczęściej jednak człowiek proponuje, a Bóg dysponuje.
Zastał w dziedzińcu co najmniej pół tuzina eleganckich ekwipaży, co przypomniało mu, że to czwartek, a zatem dzień, w którym pani de Rochegude wizyty przyjmuje.
Co czwartek hrabina wydawała obiad na kilkanaście osób, a potem następowało przyjęcie liczniejsze, trwające do północy, a czasem i dłużej nawet.
Bardzo często błahe na pozór przyczyny wywierają wielki wpływ na człowieka.
Młody hrabia nie mógł przecie wyprowadzić swej matki z koła otaczających ją wielkoświatowych znajomości, aby pomówić z nią poważnie o swoim interesie serdecznym.
Zmuszonym był tedy odłożyć do jutra stanowcze wystąpienie, na myśl którego serce mu bić przestawało, chociaż bowiem pewny był, że w końcu postawi na swojem, nie łudził się, że znajdzie silny opór i że zwycięztwo łatwo mu nie przyjdzie.
Przewidywał, że pani de Rochegude, walcząc z całych sił przeciw ruinie swoich najdroższych nadziei, opierać się będzie energicznie związkowi przez syna zamierzonemu, a tak niezgodnemu z jej przekonaniami, a przesądami wielko-pańskiemi.
Zależało dużo na tem, ażeby korzystnie usposobić hrabinę dla Walentyny.
Lionel, oddany wesołemu życiu kawalerskiemu, a w dodatku uważający przyjaciół matki za figury nudne nieskończenie, nigdy prawie nie pokazywał się na obiadach czwartkowych.
Dziś jednak uczynił w tej zasadzie wyjątek i zawiadomił marszałka domu, aby go zaliczył do współbiesiadników.
Przybrał ubranie wieczorowe i około szóstej wieczorem ukazał się w salonie ku wielkiemu ździwieniu zebranych, a przedewszystkiem pani de Rochegude, która przy sposobności zbliżyła się do syna i zapytała po cichu:
— Czy zjesz z nami obiad, dziecko drogie?
— Tak, dobra moja matko... odpowiedział.
— Jesteś zachwycający...
— Odtąd zawsze takim będę... Postanowiłem zmienić niektóre przyzwyczajenia...
— Proszę Boga, aby cię wysłuchał...
— Wysłucha mnie, mateczko, bądź przekonaną...
— Dobrze się stało, że od dziś właśnie rozpocząłeś reformę, ponieważ oczekuję wuja twojego i twojej kuzynki...
Hrabina, powiedziawszy to, uścisnęła znacząco rękę syna i odeszła, by zająć się gośćmi wyłącznie.
— Wuj i kuzynka przyjdą zatem! — powtórzył w duchu Lionel, brwi marszcząc jednocześnie. — Trzeba mieć szczęście, jak moje... O! gdybym był wiedział o tem! — Fatalnie się złapałem... Ale trudno, muszę nadrabiać miną... Bądź co bądź, nie na rękę mi to wcale, bo ożywi to i podnieci marzenia matki...
W kwadrans potem lokaj oznajmił głośno:
— Pan margrabia de Rochegude i panna de Rochegude...
Wuj Lionela, senator, generał dywizyi, komandor orderu legii honorowej, był człowiekiem sześćdziesięcioletnim, o oblicza imponującem, a pańskiem ułożeniu.
Wzrostu był średniego i brzydki raczej, niż urodziwy.
Długi pobyt w Afryce i gorące słońce tamtejsze spaliło mu skórę na twarzy i uczyniło do indyanina podobnym.
Na tej twarzy smagłej z odcieniem ceglastym, błyszczały pod gęstemi brwiami oczy czarne, żywe jak u młodzieńca, głowę zaś pokrywały białe jak śnieg włosy, krótko ostrzyżone.
Długie najeżone wąsy nie mniej były białe, niż włosy na głowie.
Nawet nie widząc wstążki z mory purpurowej, zawieszonej na szyi, nie widząc brylantowego, błyszczącego na piersiach krzyża, łatwo odgadnąć było, spojrzawszy na generała, że się ma do czynienia z człowiekiem dostojnego bardzo znaczenia.
Stary szlachcie był typem zdrowia, siłę miał herkulesową.
Szerokie plecy zdawały się zdolne świat cały podtrzymać.
Pan margrabia powinien był żyć sto lat co najmniej jeszcze, atak tylko apoplektyczny mógł chyba wyrządzić mu niespodziankę. p
Estera, jedyna córka jego, zaczęła rok siedmnasty, i zaledwie od kilku dni opuściła pensyonat klasztorny des Qiseaux.
Była to powabna, pełna życia dzieweczka, zdradzająca trochę jeszcze pensyonarkę, co jej bynajmniej wdzięku nie ujmowało.
Gdzie Lionel oczy podział, że się nie zakochał w tej kuzyneczce?
Stawiamy tę zagadkę, nie próbując jej odgadnąć.
Jedynym powodem, mającym za sobą słuszność pozorną, jedynym powodem, powtarzamy, obojętności Lionela dla ślicznej dziewczyny, było chyba to, że mu ją za żonę przeznaczano...
Małego wzrostu, tak jak jej ojciec, lecz prześlicznie zbudowana, drobna i cienka w pasie, z nóżkami jak u Kopciuszka, a rączkę księżniczki Estera miała przytem płeć koloru bursztynu.
Obfitość czarnych jedwabistych włosów, z odcieniem granatowym, piętrzyła się po nad twarzyczką uśmiechniętą, okrywającą się prześlicznym rumieńcem za lada wzruszeniem.
Długie rzęsy i brwi wąziutkie były równie jak włosy czarne.
Łakome ptaszęta mogłyby wziąć jej usteczka za wiśnie dojrzałe, usteczka te zaś w uśmiechu odkrywały drobne perełki w otoczeniu z koralu.
Niepodobna opisać blasku życia i zdrowia tego czegoś, co chwytało za serce każdego, kto patrzył na wyraz twarzy Estery otwarty, wesoły i sympatyczny. Oczy błyszczały rozumem i szczerością. Usta dobroć znamionowały.
Gdy szła ta młoda dziewczyna, szczupła, elastyczna a silna w każdem poruszeniu, mimowoli szeptano:
— Oto prawdziwy obraz wiosny...
Estera ubrana była tego wieczoru w suknię z blado-różowego jedwabiu, prawie pod szyję zachodzącą.
Jedyny klejnot, naszyjnik z pereł, odbijał cudownie, opalową białością na złotawej skórze jej szyjki.
Dwie z pereł bransolety zdobiły rączki delikatne.
W bujne włosy czarne, niedbale ułożone na zgrabnej główce, wpięła dwie róże tego samego, co suknia koloru.
I całość i szczegóły tej istotę wybranej przedstawiały obraz uroczy i rozrzewniający zarazem, to też wejście jej do salonu przyjęte zostało szmerem uwielbienia.
Młoda panienka, nie będąc nerwową z natury, nie grzeszyła ani zbytnią pewnością siebie, ani też nieśmiałością.
Przeszła wszystkie salony skromnie i bez cienia pomieszania, podbiegła do pani da Rochegude, ucałowała ją serdecznie, ujęła z uśmiechem rękę podaną sobie przez Lionela i uściskała ją z minką dobrego kolegi, rzekła do młodego człowieka:
— Dobry wieczór, kuzynku!...
A potem dodała w zaufaniu:
— Czy wiesz, żem już wyszła z klasztoru?.. Jestem już kompletnie dorosłą panną, tatuś obiecał mnie zaprowadzić jutro do maneżu, na pierwszą lekcyę konnej jazdy... Pewna jestem, że potrafię dobrze siedzieć na siodle i śmiało, jak jaki paź jeździć... Pojedziesz ze mną na spacer konno, kuzynku, wszak prawda?
— Że będę z tego szczęśliwym i dumnym, nie wątpisz przecie o tem, kochana kuzynko — odrzekł hrabia.
Pani de Rochegude patrzyła czule na syna, rozmawiającego z Esterą, Lionel przejął spojrzenie matki i po raz drugi zachmurzył czoło.
Przy stole oboje młodych posadzono przy sobie.
Estera trzpiotała się, jak dziecko rozkoszne, i robiła, co mogła, żeby rozruszać kuzynka, którego znajdowała o wiele niżby należało, poważniejszym.
Po wielu usiłowaniach udało jej się po części, bo Lionel starał się odpędzić myśli tkwiące mu w głowie i parę razy odpowiedział, choć nie bardzo stosownie.
W duchu powtarzał od czasu do czasu:
— Ta moja kuzyneczka jest rozkosznem naprawdę dzieckiem... Kochałbym ją z całego serca, gdyby nie chciano, abym się z nią żenił.
Wieczór wydawał się nieskończenie długim biednemu kochankowi Walentyny.
Estera zabrała go dla siebie i kokietowała ze swobodą i ukontentowaniem pensyonarki, wyzwolonej z pod oka przełożonej.
Nareszcie po północy salony się opróżniły i margrabia kazał zajechać karacie swojej.
— Adieu, droga moja córeczko — rzekła pani de Rochegude do Estery, tuląc ją w objęciach z czułością iście macierzyńską.
Gdy zaś sama już tylko z młodym hrabią została, dorzuciła:
— O! tak, to moja córka... moja kochana córka! — Będziesz miał zachwycającą żonę, moje dziecko!... Będziesz bardzo, bardzo szczęśliwy!...
— Matko — odpowiedział Lionel — dużo ci mam jutro powiedzieć i to w bardzo ważnej sprawie...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.