Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramaty małżeńskie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les maris de Valentine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Młoda panienka pierwsza odzyskała krew zimną i wyzwoliwszy rączki, rzekła:
— Co się panu stało?... co ja takiego powiedziałam, że pan wpadł w takie uniesienie?...
— Walentyno ukochana — odrzekł Lionel głosem błagalnym — nie zakłócaj mi szczęścia, jakie sprawiłaś, sama o tem nie wiedząc!... Pozwól mi wierzyć, że nie mylę się, biorąc twe słowa za wyznanie...
— Wyznanie!... — powtórzyła sierota. — Mylisz się pan, przecież ja żadnego wyznania nie zrobiłam!... Prosiłeś mnie pan, abym przypuściła na chwilę, że mówię do matki jego stojącej przedemną, zgodziłam się na to i nie więcej... Lecz odpowiedź moja nie może mieć żadnego znaczenia ani dla mnie ani dla pana, chyba... chyba, że tak kiedyś się stanie...
— Przysięgam, że się tak stanie!... — zawołał hrabia.
Walentyna opanowała wzruszenie zupełnie.
— Dajmy na to, że tak się stanie, to wtedy pomówimy o tem!... — rzekła, uśmiechając się z niedowierzaniem i zaraz dodała: — Pozostaje mi wyrazić panu wdzięczność za powód, jaki skłonił pana do przybycia tutaj. Otworzyłeś mi pan oczy na postępowanie pana Vogla, jakie rzeczywiście szczerem mi się nie wydaje... Skorzystam z ostrzeżenia pańskiego...
— Zamkniesz pani drzwi kasyerowi, przebranemu za handlarza obrazów?... — zapytał Lionel żywo.
— Prawdopodobnie...
— Więc to nie pewność jeszcze?... — szepnął młody człowiek zaniepokojony.
— Namyślę się i postąpię, jak mi nakaże sumienie...
Powiedziała to spokojnie, lecz tak stanowczo, że pan de Rochegude nie śmiał nalegać więcej.
Naturalna godność młodej dziewczyny onieśmieliła wytrawnego światowca, przywykłego lekko traktować kobiety.
Nastąpiła chwila milczenia, wielce kłopotliwego dla obojga.
Walentyna, ażeby ją przerwać, podała rękę Lionelowi.
— Żegnam pana... — odezwała się jednoczenie.
— Nakazujesz mi pani odejść?... — zapytał Lionel zmartwiony.
— Bezwątpienia.
— Już?... Tak prędko?...
— Od godziny pozostajesz pan tutaj... nie mamy nic już do powiedzenia sobie...
— Odchodząc, dowiodę posłuszeństwa pani rozkazom, ale niechże dowiem się przynajmniej, kiedy będę mógł przyjść tutaj znowu?...
— Nie dam panu na to pozwolenia.
Lionel zadrżał.
— Jakto?... — zawołał — odmawiasz mi pani tego?...
— Stanowczo!...
— Dla czego?...
— Ponieważ wiesz pan o tem równie dobrze jak ja, że hrabia de Rochegude nie powinien znajdować się u biednej jak ja sieroty; ponieważ wiesz także, że ta sierota przyjmując hrabiego, narażałaby jedyne dobro, jakie posiada, to jest niczem nie skażoną cześć dziewiczą.
— Ależ ja kocham panią!...
— W takim razie wizyty pańskie byłyby podwójnie niebezpiecznemi, a ja się niebezpieczeństwa obawiam...
— Wątpisz zatem o moim honorze?...
— Bynajmniej, nie chcę jednak, aby o moim wątpiono...
— Pomyśl pani, że jutro, dziś może nawet rozmówię się z matką moją... Odkryję jej moje pragnienia i nadzieje moje...
— Będzie to krok nierozważny, który bodajby nie stał się dla pana źródłem goryczy i zawodów...
— Mylisz się, Walentyno ukochana... Znam dobrze serce mojej matki... Walka będzie krótką, a zwycięztwo po mojej stronie... Muszę przecie przyjść, aby cię zawiadomić o tem...
— Możesz pan przyjść tylko w razie, jeżeli ci się powiedzie, inaczej nigdy!...
— Pozwolisz pani pisywać do siebie?...
— Dobrze, lecz jak najrzadziej...
— Do widzenia, Walentyno!... do widzenia nie zadługo!...
— Nie odpowiadam: Do widzenia!... mogę tylko powiedzieć: Żegnaj!...
Lionel przycisnął do ust rączkę sieroty, wziął na ręce Klaranię i ucałował serdecznie, a następnie opuścił mały domek przy ulicy Mozarta.
Pomimo chłodu i sztywności młodej dziewczyny, szczególnie przy końcu rozmowy, hrabia de Rochegude odchodził upojony miłością i nadzieją.
Zanadto znał kobiety, aby się nie domyślać, iż ten chłód i ta powaga nakazanemi były siłą woli, że Walentyna walczyła ze sobą, aby pokryć rodzący się niepokój serca...
A jednak chociaż udawał ufność i odwagę przed Walentyną, myśl o poważnej rozmowie z matką, sprawiała mu straszny niepokój, a nawet udręczenie prawdziwe.
Podczas gdy Lionel całował, ściskał Klarunię, a potem wychodził z saloniku, Walentyna nie przestawała się uśmiechać...
Skoro jednak młody hrabia zamknął drzwi za sobą, biedna sierota osunęła się na krzesełko, ukryła twarz w dłonie i wybuchnęła głośnym łkaniem.
Klarunia przerażona tym napadem żalu, według niej nieprzewidzianego i niczem nieusprawiedliwionego, przybiegła do siostry, oderwała przemocą rączki jej od twarzy, przyłożyła usteczka swoje do mokrych od łez policzków Walentyny i zapytała:
— Co ci się stało, siostrzyczko?...
— Nic mi nie jest, dziecino droga... — szepnęła zapytywana.
— Dla czegóż płaczesz zatem?...
— Nie wiem doprawdy sama...
— Czy cię kto zmartwił?...
— Nie...
— Możeś chora?...
— Nie...
— Naprawdę?...
— Naprawdę...
— To nie płacz, proszę cię o to...
— Już nie płaczę...
Rzeczywiście, wzruszenie przechodziło.
Łzy przestały płynąć, uśmiech powrócił na usta.
Słyszeliśmy odpowiedź młodej dziewczyny udzielonej siostrze na zapytanie: Czego płaczesz? — Nie wiem sama!
Było to zupełnie prawdziwem, choć nie prawdopodobnem na pozór...
Tak, Walentyna nie wiedziała dla czego płacze...
Nieświadoma była źródła łez i powodu łkań serdecznych.
Czysta i niewinna, odgadywała zaledwie, że miłość opanowywa całą jej istotę, a instynktowa obawa, aby ta miłość wszechwładna nie została bez przyszłości, ściskała serduszko dziewicze...
— Uśmiechasz się!... — zawołała Klarunia — Cieszę się bardzo... Przed chwilą wyobrażałam sobie, że to ten pan, który ztąd wyszedł, zmartwił cię bardzo...
Walentyna wstrząsnęła główką.
— Ja bo bardzo polubiłam tego Pana... — zaszczebiotała dziewczynka. — Prawda, że bardzo miły?...
— Prawda.
— Daleko milszy, niż pan Vogel...
— Tak znajdujesz?... — zapytała Walentyna.
— Pan Vogel nigdy nie patrzy w oczy... Wygląda to, jak gdyby zawsze kłamał...
— Zauważyłaś to, kochanko?...
— Naprawdę, droga siostrzyczko...
— A jednak pan Vogel bardzo jest dobrym dla nas... Zdaje się, że i ciebie lubi także bardzo.
— Jest bardzo dobry, lubi mnie także, chociaż to jednak może źle i niewdzięcznie z mojej strony, ja wcale go nie lubię...
— Ah!... — pomyślała Walentyna instynkt ostrzega to dziecko... Hrabia de Rochegude prawdę powiedział... Powinnam strzedz się Vogla o podwójnej twarzy, nie można jednak obwiniać nikogo, dopóki nie ma się pewności zupełnej... Muszę się dowiedzieć... Jutro zaraz się dowiem...
Wieczorem tego samego dnia, Herman Vogel przyszedł na jednę ze stałych trzech wizyt tygodniowych.
Czytelnicy nasi wiedzą już teraz, dla czego go panna de Cernay przyjęła tak obojętnie i chłodno.