Dramaty małżeńskie/Część pierwsza/XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dramaty małżeńskie
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1891
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les maris de Valentine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.

Piękna twarz pani de Rochegude oblekła się takim dojmującym wyrazem boleści, że Lionel nie będąc w stanie patrzeć na matkę, spuścił głowę ku ziemi.
— Matko, błagam cię — zaczął.
Hrabina nakazała mu gestem milczenie.
— Kochasz inną kobietę? — zawołała.
— Tak, matko...
— To fantazya, to przemijające, płoche uczucie... to płomień, który zagaśnie niebawem... Ileż to razy wyobrażałeś już sobie, żeś na śmierć zakochany?.. A po kilku dniach, po kilku tygodniach, uczuwałeś twoję pomyłkę! I teraz tak samo, złudzenie bierzesz za rzeczywistość.
— Masz racyę, moja matko — odparł młody człowiek. — Myliłem się bardzo często, lecz doświadczenie nauczyło mnie rozróżniać prawdę od złudzenia.... Dziś kocham prawdziwie... Oddałem się cały bezpodzielnie i na zawsze...
— Sto razy już to słyszałam!
— Już więcej tego nigdy nie posłyszysz...
Pani de Rochegnde załamała ręce.
— Boże Wielki! — jęknęła, czyż mogłam się spodziewać tak strasznego ciosu z ręki dziecka mojego!...
— Rozpacz mnie ogarnia, matko moja, na widok cierpienia twego! — odrzekł młody hrabia — sumienie moje jednak nic mi nie wyrzuca. Nie można sercu rozkazywać, niestety!...
Po chwili milczenia hrabina znów zaczęła:
— Coż to nareszcie za kobieta, którą kochasz tak niby bardzo, lub ci się zdaje, że kochasz?
— Młodziutka... zaledwie siedmnastoletnia panienka, tak samo jak moja kuzynka...
— Czy z wielkiej pochodzi rodziny?
— Pochodzi z zacnej rodziny.
— Rodzice jej w Paryżu zamieszkują?
— Niema już rodziców, mieszka sama, z siostrą ośmioletnią...
— Jak się nazywa?
— Walentyna de Cernay.
— Nie znam tego nazwiska... Zdaje mi się, że z drobnej szlachty pochodzi...
— To nic nie znaczy, moja matko!
— Czy posiada jaki majątek?...
— Bardzo jest ubogą, lecz ja jestem bogaty za dwoje...
— Gdzieżeś ją poznał?... Kto cię jej przedstawił?...
Lionel i tak już blady, zbladł teraz jak ściana...
Domyślał się, jakie wrażenie wywoła to, co teraz powie, lecz wiemy już, że brzydził się kłamstwem, odpowiedział zatem bez wahania:
— Nikt mnie nie przedstawiał... Spotkałem pannę de Cerney, wychodzącą ze sklepu handlarza obrazów... Odnosiła właśnie akwarelle, jaką u niej obstalowano, albowiem bardzo jest ubogą, powtarzam to raz jeszcze, i pracuje na utrzymanie swoje i małej siostrzyczki.. Od pierwszego spojrzenia uczułem, że ją kocham...
— Zaczepiłeś ją zatem?...
— Tak matko, zaczepiłem...
— Rozmawiałeś z nią na ulicy, a ona ci odpowiadała?...
— Odpowiedziała mi pogardą, na jaką postąpieniem mojem zasłużyłem...
— Nie zniechęciłeś się jednak i poszedłeś dalej za nią...
— Tak matko, szedłem za nią wbrew jej woli... Chciałem się dowiedzieć, gdzie mieszka; lecz przysięgam bez żadnej wstecznej myśli... bo tegoż samego dnia przyrzekłam sobie, iż jej nigdy już więcej nie ujrzę... Przez jakiś czas walczyłem z sobą, następnie uczucie zwyciężyło...
— A wtedy wzruszona twoją wytrwałością, panna Walentyna de Cernay przyjęła cię u siebie w domu?...
— Jeden, jedyny raz tylko, i jeszcze musiałem użyć różnych pozorów, aby mi drzwi swego domu otworzyła...
— Czy ta panienka wie, żeś jest hrabią de Rocheguda i że posiadasz wielki majątek?...
— Wie, moja matko... Nie mogłem ukrywać przed nią nazwiska i położenia mojego...
— Wyznałeś, że ją kochasz?...
— Wyznałem...
— Tak zaraz przy pierwszem widzeniu?...
— Musiałem to uczynić... musiałem wiedzieć, czy mnie drugi raz przyjmie?...
— Mówiłeś z nią o małżeństwie?...
— Mówiłem...
— Cóż ci odpowiedziała?...
— Że nigdy nie zgodzi się zostać moją żoną bez pozwolenia mojej matki, i że nic na świecie nie zmusi jej do wejścia w rodzinę, któraby ją przyjęła niechętnie...
— Czy panna de Cernay odpłaciła ci przynajmniej wyznaniem za wyznanie?...
— Nie moja matko... W tej chwili nawet nie wiem jeszcze, czy mnie kocha, chociaż pewny jestem, żeby mnie pokochała...
Pani de Rochegude uśmiechnęła się słodko.
— Dziecko moje drogie — rzekła — z początku przeraziłeś mnie okrutnie, widzę jednak teraz, że mój przestrach był przesadzonym... To, coś mi opowiedział, jest sobie bajeczką zwyczajną, jedną z tych jakie piszą autorowie tuzinkowi ku pociesze gryzetek, marzących o wydaniu się za książąt!:.. W całem tem zdarzenia, niema nic poważnego, nic, coby brać można na serjo... Sam pierwszy to zrozumiesz niebawem... W twojem opowiadaniu jedna rzecz mnie tylko dziwi, że ty, Lionel de Rochegude, z twoją znajomością życia, z twojemi obyczajami wytrawnego światowca, że ty, który w ogóle zanadto jesteś sceptycznym w sądzenia o kobietach, pozwoliłeś dać się wziąć jak młokos niewinny, jak uczeń świeżo wyszły z kolegium, na opowiadanie zręcznej awanturnicy...
Lionel zatrząsł się gwałtownie, twarz zmieniła mu się okrutnie.
— Awanturnica?... — powtórzył — Matko, czy to o pannie de Cernay powiedziałaś?...
— O kimże innym miałabym mówić?... Niech mnie Bóg strzeże od sądów lekkomyślnych, lecz wierz mi, biedne moje dziecko, że chytrość tego fałszywego niewiniątka, tak widoczną jest, iż potrzeba grubej zasłony na oczach, aby jej nie dostrzedz odrazu!... Gdy raz ci się oczy otworzą, sam dziwić się będziesz twemu zaślepieniu...
— Matko moja — zaczął młody człowiek błagalnie — nie mów takich rzeczy... proszę cię o to na klęczkach... Zdaje ci się, żem zaślepiony, że mnie zwodzą nikczemnie... Twoje wielkie przywiązanie usprawiedliwia cię poniekąd, ale spotwarzasz, matko moja, istotę najdoskonalszą... Posądzasz o chciwość i pogardy godną przebiegłość, uosobienie bezinteresowności, poświęcenia i odwagi, słowem zbiór wszystkich cnót, składających się na prawdziwego anioła!... Posłuchaj mnie tylko, matko... a przekonam cię, że to, co nazywasz w tej chwili niedarowanem szaleństwem, jest w rzeczywistości jedynym rozumnym czynem, jaki w mem życiu spełniłem.
— Mów zatem, skoro tak chcesz — szepnęła hrabina — lecz nie sądź, że mnie przekonasz...
Pomimo zapewnień hrabiny, iż powzięła niczem niezbitą opinię, Lionel opowiadał długo, a wymowa jego, z serca płynąca, powinna była trafić do serca matki.
Poprzednio odpowiadał jedynie na krótkie zapytania pani de Rochegude i czuł, że każdą odpowiedzią dostarcza argumentów przeciwko sobie.
Obecnie nic nie pominął, nic nie zapomniał z faktów, jakie znają czytelnicy nasi, a tyle prawdy i ognia wlał w opowiadanie, że pani Rochegude spostrzegłszy, iż jej przekonania chwiać się zaczynają, zmuszona była pokonywać opanowujące ją wzruszenie.
— To jeszcze dodam — zawołał Lionel w końcu — że Walentyna, godną jest miłości, że kocham ją uczuciem potężnem, lecz, że poszanowanie twej woli, równa się w mem sercu miłości dla niej, i że co bądź nastąpi, nie staną ci się nieposłusznym nigdy!... Słyszysz matko: nigdy!... Rozkażesz mi wyrzec się szczęścia, uczynię to bez szemrania, tylko, że jednocześnie wyrzeknę się życia... Wymaganiem posłuszeństwa zgubisz mnie, matko moja...Ja bez Walentyny żyć nie mogą, nie chcę i nie będę.
Pani de Rochegude patrzyła na syna z trwogą...
— Jakto?... — jęknęła — co mówisz?...
Lionel skłonił głową.
— Nie miałbyś litości dla matki!... — jęknęła hrabina.
— Gdyby jej matka dla mnie nie miała — odpowiedział młody człowiek. — Spełnią do końca powinność moję, będę synem posłusznym i pełnym szacunku, ale nic więcej przyrzekać nie mogę...
Po tych słowach cisza bolesna trwała kilka minut.
Hrabina z oczami w dół spuszczonemi, z brwiami ściągniętemi, oddychając ciężko, toczyła walkę z sobą zaciętą.
Lionel wzruszony, silił się na spokój.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.